ROZDZIAŁ IV
Pojedynek
Adrian wstał wraz ze słońcem. Umyl się dokładnie, ubrał czarną koszulę, spodnie z małymi dziórami na kolanach a na to wojskową kurtkę. Ułożył włosy na żelu tak że stały do góry, ubrał czarne Nike i Umyl zęby. Na koniec spryskał się włoskimi perfumami i wyszedł na śniadanie. Matka w głowie zyczylam mu powodzenia, a on uśmiechał się lekko. Miał wyśmienity humor. Wszedł na stołówkę pewnym krokiem, a oczy połowy dziewczyn zwrócone były w jego kierunku. Usiadł przy swoim stole gdzie Phil już zajadal się sałatką.
-Hej Phil.-Powiedzial Adrian i nałożył sobie jajecznica z bekonem na talerz.
-Hej, Adi. Coś taki wesoły? - Spytał satyr podejrzliwie.
-A nic. Mam dobry humor jakość.
Phil tylko pokiwal głową i wrócił do sałatki. Dobrze wiedział, że za tym dobrym humorem kryla się Anastazja, ale nie miał zamiaru już go przekonywać, że to strata czasu dla niego. Naprawdę, jak sam się przekona może zmądrzeje i wystartuje do mniej przerażającej laski w szkole.
Po śniadaniu Adrian miał lekcje sztuki. Wydawało się to trochę głupie chłopakowi, ale stwierdził że jako heros musi trochę odpuścić. Słuchał więc wykładów i zaczął malować szkice swojej matki. Często ją rysowal, ale żadko kiedy mu się obraz podobał czując frustrację. Trudno było malować kogoś tak pięknego i majastetycznego. Była w końcu boginią. Jeden ze starszych synów Apolla Robert przyglądał się poczynanią młodego rekruta.
-Całkiem ładne. - Powiedział patrząc na kobietę ubrana w niebieska suknie otoczaną pawiami.
-Sam nie wiem. Nigdy nie umiem uchwycić jej piękna. - Mruknął Adrian gumujac jej twarz i zaczynając od początku.
-To akurat normalne-Powiedział Robert.
-Masz chyba rację. - Chlopak stwierdził, że lepiej nie naszkicuje i zaczął kolorować i poprawiać kontury.
Po sztuce było łucznictwo. Za piątym razem gdy nie udało mu się dobrze naciągnąć cieciwy postanowił stwierdzić, że to nie dla niego. Wolał miecz. Wiedział to od małego, gdy matka załatwiała mu prywatnych nauczycieli. Łuk nie był widocznie jego powołaniem. Za to miecz i walka na ciosy w tym był niezwykle dobry. To wszystko dzięki praca mięśni. Już jako dziesieciolatek miał dobrze zbudowany brzuch. Jako 14 nastolatek miał cudowny nie tylko brzuch ale i klate. Dlatego dziewczyny tak na niego leciały.
W końcu nadszedł czas na ostatnie zajęcia czyli szermierka. Tu był naprawdę wspaniały. Pokonał prawie wszystkich.
Widział niezwykłą wściekłość w oczach syna Posejdon Marc'a i lekki zachwycony wzrok nauczyciela i co najważniejsze Anastazji.
Miał już zamiar iść do domu odpocząć gdy drogę zastawil mu Marc.
-Przepraszam chce przejść. - Powiedzial Adrian silac się na grzecznosc.
Marc tylko na niego patrzył wciąż zastawiajac mu drogę. W końcu się odezwal:
-Adrianie Frank, Synu Hery bogini Niebios, ja Marc Donovan syn Posejdon Pana Mórz i Oceanów wyzywam cię na pojedynek. Przyjmij wyzwanie albo poddaj się jako schańbiony.
Adrian spojrzał na niego zaskoczony. Ten mokry ludek osmiela się wyzywać na pojedynek jego? Syna Niebios? O nie na pewno nie ma zamiaru się schanbic nie przyjmując wyzwania. Nie dość, że go obrażal to jeszcze klei się do Anastazji. Dobyl miecza wyjątkowo wściekły. Złota klinga przeplatane srebrem i rubinami zaiskrzyla w słońcu. Nie miał zamiaru dać mu satysfakcji. Skopie mu dupe i dwa razy się zastanowi za nim znów z nim zadrze.
-Marc'u Donavanie, przyjmuje twoje wyzwanie. Skopie ci dupe za twoją arogancję i brak szacunku. - Uśmiechnął się zlowieszczo.
Donavan nie miał zamiaru dłużej czekać i zaczął na niego szarzowac. Adrian uśmiechnął się tylko przyjmując atak i sam ruszył w ofensywę. Musiał przyznać, że plotki o wielkiej sprawności syna Mórz nie były przesadzone. Walczyli jak równy z równym. Wszyscy patrzyli na te zjawisko zafascynowani. Nikt nigdy jeszcze nie walczył z Marc'iem tak płynnie. Zawsze ale to zawsze wygrywał po kilku pchnieciach. Cóż pojedynek zakończył się gdy Adrian kopnął Marc'a w rękę wytracajac mu miecz. Wszyscy zaczęli klaskać, a dumny zwycięzca wystawił miecz w górę. Potem wyciągnął rękę do pokonanego.
-To był dobry sparing Marc. Faktycznie jesteś dobry jak mówią,ale jeśli jeszcze raz potraktujesz mnie w sposób arogancki pożałujesz dużo bardziej jasne?
Marc pokiwal głową. Nie mógł już lekceważyć tego syna Hery. Był całkiem dobry.
Adrian wrócił do domu uradowany. Miał naprawdę dobry humor. Pokazał tym ignorantom, że się z nim nie zaczyna i nie pozwoli sobie w kasze dmuchać. Przy swoim domu z osłupieniem ujrzał rudowlosą piękność. Co u licha Anastazja tu robiła?
-To był dobry pojedynek-Powiedziała podchodząc do niego. - Jednak to wypadałoby opatrzec. - Wskazała na jego ramię. No tak Marc lekko go drasnal. Nawet tego nie poczuł.
-To tylko drasniecie. Zajmę się tym za chwilę. - Powiedzial Adrian przypatrujac się córce Afrodyty.
-Pomogę Ci. - Zaproponowała gdy weszła za nim do mieszkania.
Adrian aż poczuł, że poliki robią mu się gorące. Ona chciała go opatrzeć? Jego a nie Marc'a?
-Zdejmij koszulę-poprosiła biorąc apteczke do ręki.
Rany... Serce mu przyspieszyło gdy spełnił życzenie dziewczyny.
-To trochę zapiecze.- Powiedziała Anastazja biorąc buteleczke wody utlenionej i polala trochę na ranę. Nawet nie drgnął. Był przyzwyczajony do ran i odkarzan. Dziewczyna powoli zaczęła nakładać bandaż na ramieniu chłopaka.
-Coz... Marc zwykle zaczyna syczec przy wodzie utlenionej-Uslyszal jej głos pełen podziwu.
-Coz.. Od małego mam styczność z bronią, ranami i wogole. Matka zawsze dbała o naukę. - Odpowiedział z uśmiechem.
-Wiesz... Trochę mi zaimponowales. Z resztą nie tylko mi. Nikt do tej pory nie pokonał Marc'a.
-To dlatego, że mnie zdenerwował. Myślał, że ma do czynienia z jakimś cieniasem więc pokazałem mu ze tak nie jest. Nie lubię wywyższania się.
Anastazja spojrzała na niego z uśmiechem.
-Kto wie. Może cię polubie. A teraz cześć muszę się ogarnąć na kolacje. - Powiedziała i ucalowala go lekko w policzek. Za nim zdążył zareagować zniknęła za drzwiami.
O rany... Zrobił pierwszy krok w stronę tej dziewczyny! Dotknął ręką policzka czując wciąż jej usta na nim. Westchnął że szczęścia.
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro