Chào các bạn! Vì nhiều lý do từ nay Truyen2U chính thức đổi tên là Truyen247.Pro. Mong các bạn tiếp tục ủng hộ truy cập tên miền mới này nhé! Mãi yêu... ♥

Rozdział 16

04.01.2021r.

Wszystko przebiegało jak powinno. Tak uważał... Ale chociaż był z tego powodu zadowolony, nie zmieniało to jednak tego, że cierpiał. Żył już ponad pięćdziesiąt lat i nigdy wcześniej nie uświadczył tak wielu strat.

Matka.

Fili.

Kili.

Bliscy i dalecy znajomi spośród krasnoludów, których imiona znał i tacy, których jedynym, co potrafił rozpoznać były twarze.

Nie zapomniał jeszcze właściwie niczego od dnia, gdy obudził się w Ereborze jako dziecko... Ale to nie oznaczało również, że pamiętał wszystko. Czasem miewał problemy z imionami. Tak to już było.

Ciężkie kroki rozległy się za jego plecami i Thorin usiadł powoli obok na kamiennej ławce. Król spojrzał w dół, w stronę doliny, w stronę dymiących kominów miasta i lśniącej, pokrytej popękanym lodem tafli jeziora.

- Czy jest coś, o czym chcesz ze mną porozmawiać?

- Ja... Nie wiem - przyznał z wahaniem.

- Czy w takim razie pozwolisz, że to ja porozmawiam z tobą? - ojcowska, szorstka dłoń musnęła oklapnięte trochę sploty w jego włosach, wyglądające jak kołtuny, chociaż kilka dni wcześniej były kwiatami.

- Zawsze - przełknął ciężko ślinę.

- Frerinie, mój czas się kończy. Żyłem dużo dłużej niż większość krasnoludów, ale powoli nadchodzi moment, w którym odejdę.

Głos uwiązł mu w gardle, a serce zaczęło bić ciężej, mocniej w piersi, niemal boleśnie uderzając o żebra.

- Ty wiesz o tym.

I Thorin miał rację. Frerin wiedział. Frerin doskonale wiedział. I właśnie to bolało, to tak bardzo bolało.

- Nie chcę cię opuszczać. Nie chcę opuszczać żadnego z moich dzieci - mężczyzna zsunął dłoń niżej z jego głowy, ściskając jego chude, drżące ramię. - Ale będę musiał. Jak wielu innych ojców, którzy również pewnego dnia musieli odejść.

Frerin zamknął oczy, a potem oparł głowę na ramieniu Thorina.

- Wiem - wydusił w końcu. - Masz rację. Jesteś moim tatą i właściwie zawsze masz rację. Wiesz o mnie wszystko. To tylko... Tak trudno wyobrazić sobie świat bez ciebie.

- Zawsze tu będę - Thorin westchnął. - Będziecie mnie pamiętać i dlatego tu będę. Frerinie, ty najciężej zniesiesz moje odejście, ale pomimo tego... Albo może właśnie dlatego... Obiecaj mi, że będziesz opiekował się swoim rodzeństwem. Dainem. Jako król będzie potrzebował dobrego, nieugiętego doradcy. Kogoś, kto niezależnie od sytuacji będzie dbał o dobro jego i Ereboru. Królowie... Czasem ufają niewłaściwym osobom. Ocal go przed tym.

- Czy naprawdę wierzysz, że mogę to zrobić?

Thorin uśmiechnął się nieznacznie.

- Tak. Jestem tego pewien.

- Tato.

- Tak?

- Czy możesz zaśpiewać mi coś jeszcze raz? Zanim... Zanim wrócimy na dół, uzbroimy Górę na później, zajmiemy się tymi tysiącami rzeczy, wszystkim...

Mężczyzna kojąco przesunął palcami po jego ramieniu, masując je uspokajająco okrężnymi ruchami szorstkiej dłoni jak wtedy, gdy Frerin był dzieckiem i czasem wpadał w panikę.
Najpierw nucił cicho, powoli, niemal zapomnianą melodię starej pieśni o Samotnej Górze, a potem podjął się śpiewu. Jego głos nie był taki jak dawniej. Był cichszy, bardziej zmęczony, zachrypnięty. Z pewnością nie był dobry do słuchania. Patrzył w dół, na Miasto, na jezioro, dolinę wokół, odległy las i śpiewał, a Frerin milczał, skulony u jego boku, zasłuchany. Zasłuchany tak bardzo, tak ufnie, że serce Thorina niemal bolało, a oczy były wilgotne.

Modlił się do Aule, aby stwórca krasnoludów był dobry i łaskawy dla Frerina, aby dbał o niego. Chociaż trochę. Chociaż w jakimkolwiek stopniu.

Thorin polegał na Frerinie, bo wiedział, że jest właściwą osobą, najlepszą jaką mógł prosić o wsparcie.
I nienawidził się za to, jak wielki ciężar wkrótce opadnie na barki jego syna. Niestety... Śmierć nie była czymś, czego jakikolwiek krasnolud mógł uniknąć. I tak długo już żył. Za długo. Był taki zmęczony i boleśnie świadom czasu przeciekającego przez palce.

Mroźny wiatr wiał, smagając zbocza Ereboru i uginając drzewa Mrocznej Puszczy w oddali.

***

- Już pora! - echo głosu Daina prześlizgnęło się ledwo słyszalne przez szerokie przestrzenie kuźni.

W jakiś sposób wszyscy usłyszeli.

Młoty zaczęły uderzać w metal rozgrzany i aż biały.

Strzały. Erebor potrzebował tysięcy strzał. Musieli przygotować się do walki zanim minie biała, lodowata zima, zanim śnieg skończy skrzyć się oślepiająco, zanim stwory i bestie rozbudzą się w ich kryjówkach z letargu. Na razie zostali zaatakowani tylko raz. Nikt nie miał wątpliwości, że wkrótce nadejdzie drugi atak. Daleko na horyzoncie, tam, gdzie nie patrzyli, niebo było ciemne i wyglądało jakby płonęło. Wbrew pozorom, wbrew nadziejom, wcale nie byli daleko od najgorszego wroga Śródziemia. Nie daleko dla potężnych potworów albo smoków. Zwłaszcza smoków i innych latających stworzeń. Przestrzeń między Mordorem a Ereborem stanowiły niemal głównie gładkie, wygodne do marszu tereny. I tat, fakt, być może Mirkwood było bliżej, elfy były bliżej, ale nie było gwarancji, że Samotna Góra pozostanie nietknięta. Po tym jak Sauron próbował skłonić Thorina do współpracy swoimi wysłannikami wiele miesięcy wcześniej właściwie oczywiste było, że wróg uderzy ponownie.

Bo uderzy ponownie wszędzie, gdzie tylko będą jeszcze stać o własnych jego przeciwnicy lub takowi będą mogli się ukryć.

Erebor był jednym z takich miejsc.

Musieli chronić Erebor, aby nie stał się drugą Morią. Już za wiele skarbów i wiedzy przodków zostało zaprzepaszczone.

Młoty uderzały głośno, huk, huk, huk, huk, więcej huku, więcej hałasu, więcej iskier i jęczącego, syczącego metalu, gdy groty zanurzały się w zimnej wodzie, aby ostudzić je i obejrzeć.

Frerin siedział cicho w cieniu na uboczu, w jednym z korytarzy odchodzących od serca Góry i słuchał. Miał zamknięte oczy i głowę opartą o ciepłą skałę za sobą.

Myślał nad czymś bardzo intensywnie. Szukał drogi albo może sposobu. Układał plan.

***

- Wyruszam na zwiad - poinformował Frerin, czując swego rodzaju potrzebę, aby powiedzieć coś do Daina. Dain od wielu dni pracował z ojcem i innymi nad przygotowaniem się na nadejście wroga. Pracowali ciężko. Byli zmęczeni, zdenerwowani.

- Na pewno chcesz zrobić to sam? - Dain spojrzał w jego twarz.

Frerin uśmiechnął się do niego pokrzepiająco, wyciągając dłoń, aby ścisnąć szerokie, twarde ramię krasnoluda.

- Nie będę sam - zapewnił, odrobinę spięty właśnie z tego powodu. - Właściwie to zwiad ludzi z Miasta, ale nie znają terenów wokół Ereboru tak dobrze. Ojciec zaproponował, że będę im towarzyszyć.

- To dobrze - Dainowi wyraźnie ulżyło. - W takim razie to dobrze... Ale obiecaj wezwać pomoc jeśli tylko cokolwiek ci zagrozi - dodał, wciskając mu róg na cienkim, skórzanym pasie, aby mógł przewiesić go przez ramię.

- Jasne, jakbym trafił na coś przerastającego moje siły to wezwę pomoc - obiecał, ponieważ on sam również nie chciałby, aby Dain w takiej sytuacji, w sytuacji całego Śródziemia, pałętał się gdziekolwiek bez nikogo przy nim. A na pewno nie po lasach i niepewnych ścieżkach wokół Samotnej Góry.

Ludzie z Miasta, którzy przybyli, aby wyruszyć z Frerinem na zwiad byli małą grupką. Liczyli pięć osób. To było czterech mężczyzn i jedna kobieta. Frerin jeszcze nie znał kobiety, ale kojarzył mężczyzn. Pomagali mu przy ewakuacji ludzi z Miasta do Góry kilka miesięcy wcześniej. Byli bliźniakami. Dwoma parami bliźniaków. Ci z jasnymi włosami nazywali się Imar i Imor, nosili ciemne płaszcze z futrem przy kapturach. Mieli haftowane prostym, geometrycznym motywem szale. Imor pod płaszczem, tak, że tylko skrawek wystawał przy brodzie, a Imar na zewnątrz, owijając szczelnie szyję i przytrzymując swój kaptur na głowie. Ci z ciemnymi włosami, kasztanowymi włosami nazywali się Dion i Mion. Dion miał lekki zarost na twarzy i wyrazistą bliznę ciągnącą się od lewego oka do kącika ust, przecinając nos w niepokojący sposób. Mion był drobniejszy od bliźniaka, bardziej subtelny, nie różniły ich włosy, ani kolor oczu, ale usta Miona były bardziej pełne i różowe, a wokół lewego prawego oka ciemniał tatuaż wyglądający jak ciemnoniebieski okrąg przedzielony w czterech miejscach krótkimi liniami.

- Andreth - powiedziała kobieta, patrząc Frerinowi w oczy. Była dumna i poważna. Miała krótkie, jasnobrązowe włosy zwijające się wokół twarzy i wyjątkowo ładne, wąskie usta. Miała na sobie ciepły, wygodny strój, spodnie i koszule i grubą tunikę, a na niej płaszcz. Mocne, podróżne buty przystosowane do ciężkich warunków były wysokie prawie do jej kolan. Pewnie były ocieplane, być może nawet futrem. Mieszkańcy Miasta byli w produkowaniu mocnych, ciepłych ubrań tak samo utalentowani jak krasnoludy. Być może przez warunki w jakich żyli od pokoleń.

- Frerin - odpowiedział po prostu. Zauważył herb na broszy spinającej jej płaszcz i zapytał jeszcze: - Jesteś spokrewniona z Brandem, synem Barda?

- Był moim dziadkiem.

- W takim razie jesteś siostrą króla? - zainteresował się, wskazując niezobowiązująco w kierunku odległych, oblężonych przez śnieg zabudowań, ponieważ nie miał pojęcia o tym, że ludzie mają księżniczkę i chyba nie pamiętał jej wśród tych, którzy przebywali kilka miesięcy w Górze. Oczywiście mógł nigdy jej nie spotkać, nie miał czasu zawierać przyjaźni w trakcie walk, więc to nic nie znaczyło.

Lubił poznawać nowe osoby.

Kiwnęła głową krótko, w intrygujący sposób lekko prostując ramiona tak, że wydawała się minimalnie wyższa.

- Zwiad z tobą będzie przyjemnością - uznał Frerin, a potem wskazał drogę.

Nie rozmawiali wiele. Nie rozmawiali prawie wcale, poruszając się po zboczach i przez las, a jednak było to w istocie przyjemnie.

Potrzebował tego.

Zimno zmuszało go do zachowania przytomności; nierówny, niebezpieczny teren do czujności i pilnowania się rzeczywistości zamiast ciągle błądzić myślami; ludzie wokół, z którymi nie miał prawie nic wspólnego z kolei... Oh! Już dawno nie podróżował nawet na chwilę z kimś, kto nie miał wielu pytań albo się nie spieszył.

A oni wszyscy w ogóle się nie spieszyli.

Byli powolni i ostrożni, chociaż oceniając sposób ich poruszania się, z pewnością mogliby być szybsi.

Gdyby nie ich sytuacja, to byłoby prawie jak zwykły, cichy spacer górski.

Uwielbiał to. Oh, naprawdę, naprawdę uwielbiał bo nie musiał być... Filarem, oparciem, murem... Niczym takim! Tylko przewodnikiem dla dorosłych, którzy wiedzieli jak się o siebie troszczyć, którzy nie potrzebowali, aby się troszczył, ale aby szedł przed nimi wskazując drogę.

Zrobili postój wśród drzew pokrytych śniegiem i skał, a Frerin chwycił dłoń Andreth w swoje chłodne, białe ręce i podziękował jej drżącym głosem.

Nie powiedział za co.

Nie zapytała. I nawet nie wściekła się, nie zdziwiła, nie wyglądała na zagubioną. Po prostu nie zapytała, pozostając spokojną i skupioną, gdy oglądała z wysokości dolinę i jezioro.

- Dziwny z ciebie krasnolud - oznajmiła nieoczekiwanie później, gdy rozdzielili się na trzy grupy po drugiej stronie Góry, aby zbadać bardziej zalesiony teren, w którym było więcej kryjówek.

- Nie jestem krasnoludem - odpowiedział krótko, trochę nawet rozbawiony.

- Ale jesteś księciem Ereboru.

- Zatem nie wiesz o mnie? Jestem elfem.

- Rozumiem - zatrzymała się, nasłuchując, ale po chwili ruszyła dalej. Frerin, który miał doskonały słuch, po prostu przemieszczał się obok, nie potrzebując specjalnie się starać, aby słyszeć świat wokół wyraźnie i dokładnie, jednocześnie prowadząc rozmowę.

- Wydawało mi się, że wszyscy w Mieście mnie kojarzą i znają moją sytuację. Szczególnie twoja rodzina. Bez urazy. Nie chodzi o to, że mam dziwne mniemanie o sobie, po prostu stary Bard, prawie trzydzieści lat temu uratował mi życie. I od tamtego czasu wiele mnie łączy z ludźmi w dolinie.

- Możliwe - odpowiedziała. - Nie było mnie tu od dziecka. Moja matka pochodziła z rodziny handlarzy i podróżowałam z jej bratem handlując. Wróciłam dwa lata temu, gdy szlaki zaczęły robić się niebezpieczne.

- A podczas oblężenia byłaś...?

- Przeleżałam dużo czasu nieprzytomna w Ereborze - wyjaśniła. - Zostałam ranna i...

Frerin wyciągnął dłoń, dotykając jej twarzy. Kobieta cofnęła się o pół kroku, przestając mówić. Z niezrozumieniem patrzyła mu w twarz, gdy Frerin już pamiętał. Już wiedział, że się spotkali. W pewnym sensie.

- Jestem zdumiony, że nie została żadna blizna - przyznał pokornie. - Widziałem cię z  głową i twarzą pokrytą opatrunkami gdy spałaś pod opieką lekarzy. Raz, gdy trafiłem do nich z pociętą ręką - wyjaśnił pospiesznie.

- Ależ została blizna, w nawet kilka! - Andreth roześmiała się rozbawiona. - Ale pod włosami. Miałam rany z tyłu głowy, kilka wyjątkowo głębokich.

- Dlaczego opatrzono ci  też twarz?

- Urazy czaszki - przyznała, stając się odrobinę zakłopotana. - Chodziło, wiesz, żeby się wszystko zrosło dobrze. Tak myślę... Spałam chyba zbyt długo, bo gdy doszłam do siebie miałam już tylko opatrunek na czole i szwy w kilku miejscach.

Frerin nie znał się na leczeniu bardzo dobrze, jedynie trochę - dlatego nie wyraził w tej kwestii żadnej opinii. Być może głowa Andreth ucierpiała tak bardzo, że naprawdę trzeba było zabezpieczyć ją w taki sposób, a być może miała też obrażenia na twarzy, których nie pamiętała dlatego, że była nieprzytomna.

- Andreth, jesteś raczej walczącym typem kobiety, tak? - zaciekawił się, aby zmienić temat i przestać przypominać jej złe rzeczy.

- Wuj nauczył mnie wiele podczas podróży - przyznała. Skręcili między gęste zarośla, aby sprawdzić, czy na pewno nie ma tam nic niepokojącego. Ukrytej broni, schowanego ekwipunku, czegoś takiego.

- Mam nadzieję, że kiedyś zobaczę jak walczysz - powiedział. - Pewnie miałaś okazję nauczyć się rzeczy, których w ogóle nigdy nie widziałem.

- Zobaczymy co przyniesie wiosna - mruknęła, nasłuchując.

I tym razem słusznie, że to zrobiła. On również coś słyszał. Coś powolnego, niemrawego. Trochę jak czołganie się i trzeszczenie. Przestali rozmawiać, bardzo cicho przemieszczając się w stronę źródła dźwięku. To wcale nie musiał być wróg. To mogło być zwierze leśne. Tak czy inaczej musieli sprawdzić.

W głębi pomiędzy drzewami rosnącymi bliżej, ciaśniej, gdzie ledwie docierały promienie słońca, leżał ciężki, gruby pień, spruchniałego, starego drzewa, które musiało paść pod ciężarem zimna, śniegu i lodu przylegających do gałęzi. A pod pniem ruszało się coś co wyglądało na...

Andreth wbiegła na maleńką polanę, nie zważając na potencjalne zagrożenie, ponieważ nic nie słyszała. Frerin nie zatrzymał jej, bo również nic nie słyszał. Zresztą. Biegł za nią, ponieważ również czuł przerażenie.

Kształt rzucający się w śniegu był elfem. Chudym, mizernym elfem, próbującym wyczołgać się spod ciężaru duszącego mu nogi.

Gdy Andreth sprawdzała, w jakim stanie jest elf, Frerin odnalazł gruby, mocny kij, a właściwie gałąź, którą ściął kilkoma mocnymi ruchami swojego podręcznego noża. Wepchnął kij pod drzewo, aby zrobić dźwignię. Był bardzo silny, a jednak potrzebował zaprzeć się z całych sił i wezwać Andreth do pomocy, aby pień podskoczył, powoli, ociężale staczając się w dół na nienaruszony śnieg obok. Trzęsący się elf wydał z siebie pełne bólu i ulgi westchnienie i znieruchomiał.

Nie wiedzieli, czy mogą go podnieść i przenieść. Najpierw z wahaniem obejrzeli go dokładnie, aby sprawdzić co z jego nogami i plecami, a potem, gdy pozytywnie ocenili jego stan, ostrożnie odwrócili go na plecy.
Wyglądał młodo. Był bardzo chudy. Miał długie, prawie białe włosy poplątane i skołtunione. Otaczały mizerną, niewyraźną twarz.

- Jak zabłądziłeś tak daleko od królestw elfów? - zapytał zaciekawiony Frerin, pomagając mu usiąść, gdy chude, białe dłonie o długich palcach chwyciły go nerwowo że przegub.

- Żyje... Żyje tu od zawsze - zaprotestował słabo. Siedząc swobodnie w zimnym śniegu zaczął dotykać swoich nóg i bioder, aby na własną rękę przekonać się, czy na pewno wszystko jest jak należy, czy na pewno jest cały.

- Od zawsze? Sam w lesie? - Andreth z troską dotknęła jego czoła.

- Oczywiście, że nie! - zaprotestował speszony, cofając się powoli, gdy tylko ustalił, że jest w stanie. - Wychowała mnie Entowa żona - wyjaśnił najlepiej jak mógł. - Stara wierzba. Cała zdrewniała i umilkła zeszłego lata, dopiero od wtedy żyje sam. Ale to nic - zapewnił. - Tak jest dobrze. Jestem elfem leśnym, elfem zielonym. Czuje się dobrze w tym lesie, dobrze ze zwierzętami i drzewami.

Frerin pomiędzy słowami zrozumiał strach, że mogliby chcieć spróbować zmusić młodego elfa, aby opuścił jedyne miejsce na świecie, które znał. Chwycił rękę Andreth, odciągają ją lekko. Podniósł kij, którego użył, aby podważyć spruchniały pień, a potem wyciągnął w stronę obcego.

- Weź. Będzie ci łatwiej przemieszczać się, póki nie wyzdrowiejesz do końca.

Młody elf zielony nieufnie chwycił kij, ciągnąć go w swoją stronę. Frerin oddał mu go, cierpliwie stojąc i patrząc. Kilka minut trwało zanim się podniósł, ale zrobił to. Wyglądało na to, że nogi nie ucierpiały aż tak bardzo jak mogły. Był bardzo chudy. Najwyraźniej największym problemem nie było to, że padające drzewo go zaskoczyło. Musiał stracić przytomność, a gdy się obudził był zbyt wyziębiony i odrętwiały. Speszony elf próbował poruszać się, stawiając sztywne, niezgrabne kroki, aby jak najszybciej dojść do siebie i odejść. Frerin zauważył jak bardzo czerwone są jego nogi, gdy jasnowłosy zahaczył nogą o mały, oszroniony krzak i nogawka jego spodni się rozdarła. Na szczęście były tylko czerwone, a nie sine i poranione. Musiał spędzić w śniegu tylko trochę czasu. Może pół godziny?

- Na świecie stało się bardzo niebezpiecznie - oznajmił z namysłem brunet. - Elfie...

- To... To jest Mim - przyznał niemal nie słyszalnie. - Ja jestem Mim.

- Jestem Frerin, a to Andreth - odpowiedział grzecznie. - Mimie, jeśli znajdziesz się w niebezpieczeństwie albo gdybyś po prostu potrzebował pomocy... Weź to - Frerin zdjął róg od brata i wepchnął mu w dłoń, chociaż Mim cofnął się niezgrabnie o kilka kroków. - Nie wiem, czy będę mógł tu przyjść. Ale zawsze to ty możesz przyjść do Ereboru. Jeśli pokażesz to strażnikom i powiesz, że mnie szukasz, sprowadzą cię do mnie.

Leśny elf wahał się, ale wreszcie złapał skórzany pasek rogu. Jeszcze chwilę dreptał nerwowo, nie wiedząc co zrobić. Potem rozległy się szmery, szelesty i okrzyki Imora oraz jego brata, wzywających Diona i Miona. Frerina i Andreth zresztą również. Zanim mężczyźni nadeszli, elfa już nie było, w śniegu zostały niewyraźne, głębokie ślady niezgrabnego biegu i zataczania się.

Frerin uśmiechnął się nieznacznie, spoglądając na swoją towarzyszkę.

- Dziwny z niego jegomość - skomentował.

- Myślisz, że może wpaść w kłopoty? - zawahała się Andreth. - Ten róg, który mu dałeś...

Wyglądała na bardzo przejętą i Frerin ją rozumiał.

- Nie wiem - przyznał. - Ale jest elfem w lesie na obrzeżach Samotnej Góry. Gdy zrobi się ciepło, gdy wrogowie wrócą... Nie mogę mieć pewności, że nie spróbują wykorzystać lasu, aby nas zaskoczyć. Jako kryjówki albo pułapki, albo żeby spalić go do gołej ziemi, żebyśmy to my nie mogli ukrywać się albo zasadzać tam na nich.

Miał rację.

Andreth odgarnęła za ucho brązowy lok, a potem ruszyła z wahaniem w stronę głosów, które ich wołały. Frerin podążył za nią. Kilka razy musnął palcami korę mijanych drzew. Wyglądało na to, że jeszcze na razie było zbyt zimno dla ich wrogów.

Chociaż zima w jakiś sposób zawsze wprawiała go w niepokój i zadumę, miał nadzieję, że tym razem będzie trwała jak najdłużej.

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro