Prolog
16.12.2018r - data rozpoczęcia pisania drugiej wersji historii Frerina. Tej, którą postanowiłam wprowadzić na wattpad teraz, bez zapowiedzi, póki mój mały Frerin występuje epizodycznie w Akademii Rivendell.
Za cudowną okładkę dziękuję WandersmokLight, za radę Moru_Kita, a za czujność i wsparcie Ali-chama /kłania się z wdzięcznością/
Prolog
- Elros, Elros! Chodź do mnie! - podekscytowany młody mężczyzna siedział na dużym, miękkim dywanie, wyciągając ręce w stronę dziecka, chwiejnie wspartego na rękach rozbawionej matki, której jasno brązowa suknia idealnie komponowała się ze starymi, drewnianymi meblami i całym melancholijnym, chociaż pełnym kunsztu, wystrojem salonu.
- Spokojnie, Estelu - powiedziała miękko, spoglądając na niego intensywnie niebieskim wzrokiem z czułą przyganą. - Daj mu chwilę.
- Wiem - zapewnił gorliwie. - Ale nie mogę się doczekać! - dodał, uśmiechając się szeroko. - Na pustkowiach i rozdrożach raczej nie ma tak uroczych wydarzeń.
Wreszcie maluch podjął decyzję i tup, postawił jedną nóżkę trochę dalej, czyniąc pierwszy niezgrabny krok w stronę chłopca.
Siedzący w wygodnych fotelach blisko kominka, dwaj ciemnowłosi mężczyźni z zainteresowaniem śledzili poczynania wnuka.
- Nie wywróci się - powiedział z przekonaniem pierwszy, z uśmiechem odgarniając lekko zwijające się w loki, ciemne włosy na plecy.
- Nie bądź tego taki pewien - skarcił go wyglądający poważniej towarzysz, tylko na krótką chwilę odrywając brązowe spojrzenie od dwóch chłopców i towarzyszącej im w zabawie kobiety.
- Luthien trzyma go przecież za ręce - zauważył obronnie dla swej opinii.
- Niedługo. Spójrz.
W istocie. Nie zanosiło się, aby mama miała całą drogę pomagać swojemu pierworodnemu, bowiem Elros, uparty i nastawiony na udowodnienie, że jest już dużym elfikiem, usiłował uwolnić się spod jej opieki. Tup, tup, tup i po zmniejszeniu dystansu do Estela, gdy małe bose stopy natrafiły wreszcie na dywan, Luthien dała za wygraną.
Elros zamarł chwiejnie, machając bladymi rączkami, rozejrzał się zdekoncentrowany dookoła i... tup. Uratował się nowym krokiem przed upadkiem.
- Tak trzymaj, tak trzymaj, kochanie - dotychczas siedzący na kanapie, wraz z bratem omawiający coś przy pomocy starej mapy, tatuś, przerwał ambitną rozmowę o sprawach Śródziemia, aby kibicować maluchowi.
- Daj spokój, ma jeszcze czas, aby zacząć chodzić - zganił go rozbawiony bliźniak, dźgając łokciem w żebra.
- Ale idzie mu tak dobrze!
- Zapeszyłeś, Elladanie - kobieta roześmiała się dźwięcznie, gdy Elros, już ledwie metr od Estela, stracił równowagę na dobre i siadł ciężko na pupie, wydając z siebie zdziwione sapnięcie.
- Nie mogę uwierzyć, że nie będzie was całą zimę - Elrohir mocno uściskał bliźniaka, dławiąc go w zaborczym, braterskim objęciu kilka minut.
- Arwena też chce spędzić z Elrosem trochę czasu - skarcił go Elladan, osobiście jednak także przylegając do niego.
Jakże to było dziwne. Tak po prostu zapakować trochę rzeczy, wybrać eskortę i wyruszać do Lorien! Nie pamiętał kiedy ostatnio był w tamtym lesie, kiedy ostatnio mówił z Galadrielą, z Celebornem, z własną siostrą... A tu jeszcze, poza tymi zmartwieniami, dochodziło rozstanie z Elrohirem.
Dotychczas jeszcze ani razu nie opuścili się nawet na śmieszne kilka dni.
Byli bliźniakami i spędzali we dwóch mnóstwo czasu! Niemal wszystkie dni życia.
- Zobaczycie się niedługo - przypomniał cierpliwie Elrond, kładąc im dłonie na ramionach. - Pospieszcie się trochę z pożegnaniem. Zaraz zrobi się południe.
Obaj westchnęli, a później rozdzielili się powoli.
Elladan zerknął w stronę Erestora, żegnającego córkę i wnuka.
- Ojcze - chrząknął, zerkając w twarz Elronda. Mężczyzna drgał z nerwów na myśl o tak długim rozstaniu z kolejnymi członkami rodziny, gdy już Arwena żyła poza Rivendell, a jednak tak dzielnie trzymał się w powadze i spokoju.
Chciałby kiedyś... Chciałby kiedyś potrafić być takim oparciem dla wszystkich wokół jak on.
- Coś się stało, Elladanie?
- Będzie mi cię brakować - wyrzucił z siebie, na krótką, nerwową chwilę obejmując go ramionami. Niezgrabnie, niezdarnie. Kiedy ostatnio tak po prostu się do niego przytulił?
Elrond westchnął, mierzwiąc mu włosy.
- Nie martw się. Nawet bez ciebie Elrohir i Estel zadbają o sprawianie mi mnóstwa problemów.
Uśmiechnął się niemrawo.
- Jedziemy - postanowił.
Luthien, odbierająca właśnie synka z ramion swojego ojca, który koniecznie chciał ucałować go w czoło na pożegnanie, uśmiechnęła się w jego stronę ciepło.
- Już? Gotów?
- Bardziej nie będę - zapewnił. Na chwilę powierzył syna Lindirowi, który, pomimo poważnej miny, nie powstrzymał się od posłania ku niebieskookiemu elfikowi niemrawego, zagubionego uśmiechu.
Pomógł Luthien wsiąść na grzbiet kasztanowej klaczy i podał jej tobołek. Podczas jazdy konno ciężko byłoby trzymać dziecko rękoma, wobec czego gdy wskakiwał na grzbiet swojego konia, umieściła Elrosa w specjalnym nosidełku z chusty. Zagaworzył coś po swojemu, ciągnąc ją za jedno z długich, ciemnych pasm włosów.
- Wrócimy po zimie!
- Uważajcie na siebie! - krzyknął Estel, machając im mocno ręką.
Gdy tylko przejechali most i znaleźli się na szerszej drodze, wytypowani wcześniej przez pana Rivendell strażnicy zajęli odpowiednie pozycje, aby osłaniać ich zarówno z przodu, tyłu, jak i boków.
***
Od Rivendell do Lorien nie było bardzo daleko. Ale czasy były niebezpieczne i Elladan, spięty z nerwów, drgający i rozglądający się wokół ilekroć słyszał jakiś niepokojący dźwięk, nie mógł nic poradzić na to, że dłonią raz po raz sięgał w okolice rękojeści miecza.
Skrzywienie.
Z
pewnością chodziło o liczne wyprawy z Dunedainami. Był wojownikiem i czując niepokój szukał swojej broni. To było naturalne. To było zupełnie odruchowe. W ostatnich latach wyryło się w jego ciele jako ponury, konieczny w pełnych niepokoju dniach, jakie panowały w Śródziemiu, odruch.
- Paniczu?
Spojrzał na jadącego najbliżej strażnika, wyglądającego sympatycznie elfa, którego długi ciemny warkocz opadał na plecy. Nie pamiętał jego imienia, ale był pewien, że kiedyś zostało mu podane. Chrząknął cicho, uśmiechając się najbardziej miło, jak tylko potrafił.
- Jest zadziwiająco spokojnie - zauważył. - Jak na tę trasę - dodał. Ponieważ czasy były jakie były i ojciec prosił o czujność, zdążali w stronę przesmyku między Górami Mglistymi, od którego mogli skręcić i dalej podążać niedaleko żwawego nurtu wielkiej rzeki Wilderland. Przeprawa przez jedną z jej odnóg była jeszcze zbyt daleko przed nimi, dlatego starał się o niej nie myśleć. Martwiła go zresztą dalece mniej niż wiele godzin jazdy na otwartym terenie, gdy będą uwięzieni między górami i żwawym dosyć nurtem.
Luthien wyprzedzająca go odrobinę, mówiła miękko do Elrosa. Jej głos zlewał się z szumem wiatru, który śpiewał swoje pieśni, nadciągając od wschodu.
Zadziwiająco spokojnie. Aż włoski stawały mu dęba.
Coś było nie tak.
Nie widział przyszłości ani jej zapowiedzi jak ojciec, ale przeczucia nie zmyliły go jeszcze nigdy.
- Góry Mgliste tuż przed nami - zauważył cierpliwie strażnik. - Pewnie ich ponura aura tak panicza męczy.
- Może - uciął krótko.
Nie. Na pewno nie. Gdyby takie byle co doprowadzało go do podobnego stanu to zamiast jeździć z Dunedainami - siedziałby w Rivendell i razem z ojcem tylko składał ich do kupy po powrocie.
Coś wisiało w powietrzu.
I niestety nie było to jedynie złe, powodowane nałożoną nań odpowiedzialnością i niepokojem przeczucie.
Zaczęło się w połowie drogi przez Góry Mgliste. Elros, dotychczas bardzo zaangażowany w podróż, rozglądający się, ciągnący mamę za włosy i nazywający niezdarnie widziane wokół rzeczy po elficku, umilkł. Luthien zwolniła odruchowo, tak, że ich konie zrównały się.
- Elladanie - zaczęła. - Coś jest nie tak.
W istocie.
Niemal jej potaknął, ale to z pewnością nie byłaby rzecz w żaden sposób odpowiednia. Ojciec nigdy nie zrobiłby czegoś takiego, wymyśliłby coś, aby poradzić sobie, nie wciągając w to od razu całej rodziny. A on powinien działać tak samo.
- Nie martw się. To pewnie tylko aura tych gór - zaczął, wyginając wargi w górę, aby posłać jej pocieszający uśmiech, chociaż wcale nie czuł się na niego dość silny.
- Trzała - odezwał się nagle Elros, wlepiając wielkie niebieskie ślepia w górę.
Ledwie chwilę później w akompaniamencie przyprawiającego o dreszcze świstu, jadący najbliżej strażnik runął z konia, który rzucił się do ucieczki gnany najprostszym, najbardziej naturalnym instynktem przetrwania.
Zasadzka w górach.
Był głupcem.
- Musimy przedostać się na drugą stronę - krzyknął do strażników.
Aby wycofać się do Rivendell było już za późno.
Zanim wszystkie konie puściły się galopem, kolejne strzały runęły w dół, wprost na nich, prawdziwym gradem.
Rwali jak szybko się dało, ściśnieni na potrzeby przeprawy do rzędu, któremu przewodziło dwóch elfów poprzedzających Luthien. Elladan gnał tuż za nią. Pozostali za nim. Nie odwracał się, musiał zachować skupienie najlepiej jak był w stanie... Ale nic nie mogło powstrzymać nerwowych dreszczy przechodzących całe jego ciało, gdy widział i słyszał jak kolejni jeźdźcy i konie padają.
Luthien była na wyciągnięcie ręki, jechała wyprostowana, widząc w tym jedyny sposób na zapewnienie bezpieczeństwa Elrosowi. Gdyby wzięła go w ramiona, nie zdołałaby utrzymać się z nim na koniu dosyć pewnie, aby zachować prędkość. A być może tylko to mogło pozwolić im przedostać się na otwartą przestrzeń.
Tak nieoczekiwanie jego najgorsze zmartwienie sprzed niedawna stało się wizją ocalenia! Elf tuż za nim został trafiony i runął z konia, spłoszone zwierzę skoczyło na przód, zderzyło się z jego wierzchowcem. Uznając próbę przeżycia za równie ważną jak chwycenie broni, potoczył się po ziemi, ściskając kurczowo rękojeść miecza. Rozkojarzony, z krwią cieknącą z rozbitej głowy, z trudem wspiął się pospiesznie na grzbiet zagubionego, osowiałego zwierzęcia pozbawionego jeźdźca, które być może tylko instynkt powstrzymał od samobójczego wtargnięcia między innych w wąskim przesmyku. Wierzchowiec zarżał, niechętnie ulegając jego woli, gdy pozostanie w bezruchu w tyle wydawało się bezpieczniejsze.
Luthien i Elros. Musiał ich dogonić. Ochronić! (Chociaż nie wiedział, czy jest chociaż najmniejsza szansa na dokonanie tego w tej sytuacji).
Przemknęła przez ostatnie metry, wydostając się na otwartą przestrzeń. Towarzyszył jej tylko jeden strażnik. Nie zwolniła, nie zatrzymała się.
Natychmiast skierowała konia na południe, w stronę Lorien, u boku płynącej z głośnym szumem rzeki. Elros zaciskał kurczowo drżące, dziecięce dłonie na jej ramieniu, mamrocząc losowe słowa, niezgrabnie, bez sensu. Musiał być przerażony.
Elladan usiłował dogonić żonę, osłaniając niezgrabnie głowę ostrzem miecza, chociaż nie mogło mu to dać zbyt wiele. Koń parł przed siebie tylko dlatego, że nauczono go posłuszeństwa wobec jeźdźca, a grad strzał osłabł wprawdzie, ale nie zapowiadało się, aby miał ustać.
Był metr, może dwa, od wolności gdy ciemny, ostry grot przeszył jego dłoń. Zawył z bólu, wypuszczając miecz z osłabionych, zdrętwiałych palców i ugodzony drugi raz, w bok, runął w dół. Na dobre.
Stracił przytomność natychmiast, więc nie było najmniejszej szansy, aby chociaż usłyszał ostatni krzyk Luthien czy tętent kopyt pojedynczych sztuk żywych, oszalałych z przerażenia koni.
Chłodny deszcz nieoczekiwanie lunął z nieba, jakby tylko czekał aż elfy zostaną wyrżnięte przez napastników, aby opłacać ich porażkę... Albo opłakiwał los Elrosa, niewielkiego, wijącego się w splotach materiału matczynej chusty, próbującego wyczołgać się bezradnie na wolność.
Spomiędzy skał i szczelin zaczęli wyłaniać się napastnicy. Ludzie w ciemnych, brudnych ubraniach, ściskający w rękach łuki. I sztylety, gdyby któryś ze strażników nie okazał się odpowiednio martwy i spróbował chociażby w najlżejszy sposób okazać opór. Ostatni, bez wątpienia.
Jeden z nich, potargany i zarośnięty, z ciemnymi, zmęczonymi oczami i opadającym lekko w dół, prawym kącikiem ust, podszedł do Luthien, aby spojrzeć w martwe oczy kobiety i odwrócić wzrok z odrazą dla własnego czynu. Zamyślony, głuchy na nawoływania kompanów, chwycił za kark wijące się dziecko, wyplątując je z chusty i unosząc w górę.
Chłopiec żałośnie zakwilił, szamocząc się, wijąc i machając w powietrzu bladymi rękoma.
Czym sobie zasłużył?
- Grimza, długo jeszcze będziesz się cackał?! - zawołał dziki, niezbyt atrakcyjny rudzielec, wyraźnie rozbawiony okazją do odrąbania głowy jednego martwego wojownika od jego ciała, chociaż była w tym uczynku jedynie godna pożałowania, barbarzyńska porywczość.
- A co twoim zdaniem mam zrobić, głupcze?! - okrzyknął Grimza, odchylając głowę, aby spojrzeć ku niemu.
Nie. Najemnicy nie musieli darzyć się sympatią, wystarczyło, że potrafili współpracować. To był biznes. Byli rodziną, pracowali razem, a prywatne awersje rozwiązywali tłukąc się przy piwie w karczmach, a nie w terenie. I tyle.
Szkoda było krótkiego życia, aby jeszcze się rzucać na siebie z bronią w trakcie zlecenia. - To tylko gówniarz. Szczyl bez żadnego znaczenia dla świata. Jak nasze bachory - nieprzydatny do niczego, póki nie nauczy się chociaż jak poprawnie trzymać sztylet! - wywrócił oczami.
- I po to masz go zarżnąć, żeby się nie nauczył - zauważył wysoki, młody blondyn. Pracujący z innymi i na poważnie niespełna rok, ale szybko nabierający doświadczenia.
- Nie będę gratis zabijał gówniarza - uciął krótko Grimza. - Niech szef płaci, co obiecał, a tym zajmie się sam, Ghan!
- To wbrew umowie.
- Wbrew? Mówił "wybijcie wojowników!". Ani oni, ani nawet kobieta już palcem nie ruszą, ale jeśli chce ściągnąć na siebie gniew magii elfów, to niech sam zatłucze ich młode! Postanowiłem!
- Masz za miękkie serce - skomentował rudzielec.
- Na konie - warknął, odwracając się. Sięgnął w znajomy sposób po miecz upięty do pasa, jasno dając do zrozumienia, co może zrobić już za chwilę, jeśli młodzi wciąż, narwani głupcy nie przyporządkują się temu, co postanowił. Klnąc i kręcąc głowami przywołali dobrze zbudowane i wykarmione, choć poza tym zaniedbane konie. Grimza jeszcze raz spojrzał w wielkie, zaszklone od łez oczy, a potem ruszył w stronę swojego wierzchowca. Chciał pieprzony czarownik, żeby za niego wytłuc oddział elfów? W porządku.
Ale żadna siła nie mogła go nakłonić do tego, aby skręcił kark czy uciął głowę ich szczeniakowi.
Nie był głupcem.
Wiedział sporo o tym, co te niebezpieczne, dwulicowe stworzenia potrafią robić w gniewie. Nie zamierzał sprawdzać, czy w zemście ich magia nie stanie się nawet okrutniejsza niż moce zleceniodawcy.
Szef czekał trzy godziny drogi od miejsca zasadzki, w umówionym punkcie, o niespełna dwie godziny drogi od wrót do przeklętej Mrocznej Puszczy, w której żyły kolejne elfy.
Powinni darować sobie zlecenia w tej okolicy, przenieść się na drugą stronę Mglistych Gór, dalej od siedlisk tych stworzeń.
- Długo trwało - skomentował, spoglądając na nich spod białego kaptura.
- Było ich więcej niż zakładaliśmy - zauważył trzeźwo, dając znak swoim, aby nie schodzili z koni. Jakby mężczyzna postanowił zemścić się za sprzeciw, lepiej, aby reszta zdążyła się wycofać, zamiast oberwać za jego decyzję. - I pojawiła się inna komplikacja.
- Inna?
- Tak - odczepił od siebie skulonego, rozglądającego się wokół z lękiem, chłopca. - Ta.
- Elf jak elf.
- Gówniarz - odpowiedział chłodno. - Taki, co to jeszcze nie ustoi na własnych nogach. Nie umawialiśmy się na to! - oznajmił twardo.
- Elf jak elf - powtórzył czarownik.
- Wobec tego zarżnij go sam - postawił chłopca na ziemi i pchnął lekko.
Zrobił krok, drugi i machając bezradnie rękoma runął na kolana, zapadając się w błocie, które rozbryzgał także wokół.
- To twoje ostatnie słowo?
- Jestem Grimza najemnik, ale jak powiedziałem, że nikt z moich nie zabije tego szczeniaka to właśnie tak się stanie. Daj naszą zapłatę i koniec wspólnej drogi.
Czarownik długo gładził kościstą, chudą ręką długą, białą brodę, patrząc na przemian na niego i na próbujące podnieść się dziecko.
Westchnął w końcu, najwyraźniej dochodząc do wniosku, że więcej już i tak nie dostanie. Sięgnął do kieszeni płaszcza, wyciągając pękatą sakiewkę.
- Bierzcie - powiedział nieprzyjemnym, brzmiącym w uszach chłodem i zawodem głosem, a później patrzył jak odjeżdżają. Byle jak najszybciej oddalić się od wejścia do Mirkwood.
- Idźcie w diabły - wymamrotał niezadowolony, krzywiąc się wściekłe.
I co dalej?
Oczywiście, że nie mógł zrobić nic złego bachorowi! Był Sarumanem Białym, był przewodnikiem Białej Rady! Gdyby przelał krew tej pokraki...
Chwycił go za kołnierz, niezbyt delikatnie unosząc.
Jak mógł się pozbyć elfięcia, aby nie wzbudzić niczyich podejrzeń, ani nie zostać zapamiętanym?
Znajdował się u progu królestwa Thranduila. To z pewnością nie było miejsce, w którym powinien pozbywać się problemu.
Ani utopić w rzece, ani porzucić w głębi, ani ryzykować zabiciem i porzuceniem ciała. Nie było mowy o ruszeniu zgodnie z nurtem rzeki - jeszcze czego? Odprowadzić sierotę może pod samo Lorien? I jeszcze wręczyć Galadrieli z pisemnym przyznaniem, że zlecił zamordowanie jej krewnych? Rivendell blokowało trasę po drugiej stronie Gór Mglistych. Strażnicy Elronda mieli czujny wzrok, sięgający daleko. Natychmiast zaobserwowali by, gdyby ktoś podejrzany wychodził z przesmyku. Od wieków już spoglądali w kierunku tej trasy jako jej stróże, a w niektórych latach - wrogowie.
I poza tymi elfami przychylni Panu Rivendell byli niedobitkowie ludzi z Westernesse. Te kilka nędznych sztuk mogło okazać się wyjątkowo kłopotliwymi, gdyby chciał przedostać się przez ziemię, na których przebywali. Oczywiście, równie niebezpieczne było wycofanie się do Isengardu. Gdzie miałby tam zająć się swoim obciążeniem? Zamknąć w Orthanku? Zrzucić ze szczytu? Entowie z Fangornu być może nie zwróciliby uwagi na tego bachora, ale nie drzewa. Drzewa widzą wszystko, słyszą wszystko. I stale, bez przerwy, rozmawiają z Fangornem.
Myśli przemykały przez głowę Sarumana, wypełniając ją setkami opcji, które niemal natychmiast wykluczał. Kolejne miejsca i drogi okazywały się absolutnie wykluczone.
Gdyby ten głupi najemnik zrobił co należało!
- Dobrze - westchnął ciężko, z frustracją, wżerającą się gorzko w jego umysł.
W żadnym ze znanych kierunków? Niech będzie! Wobec tego zaniesie sierotę w okolice dawnego terytorium Smauga. Porzuci niedaleko Esgaroth. I niech ludzie go wezmą, zarżną lub sprzedadzą. Ich wola.
Podłych, pozbawionych korzeni ofiar smoka.
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro