Chào các bạn! Vì nhiều lý do từ nay Truyen2U chính thức đổi tên là Truyen247.Pro. Mong các bạn tiếp tục ủng hộ truy cập tên miền mới này nhé! Mãi yêu... ♥

Rozdział 2: Człowiek ze Szmaragdem.

Dzisiaj kolejny odświeżony rozdział i kolejna grafika mojego autorstwa. Przedstawia ona tytułowego bohatera tego rozdziału: Berema, tajemniczego Człowieka ze Szmaragdem, cel mrocznych sił. Poniżej starałem się dosłownie odrobinę uchylić rąbka jego tajemnicy...

Ciekawostka: tutaj Berem wyszedł mi prawie że dokładnie tak, jak przedstawiają go ilustratorzy w Trylogii Kronik :D

Sztorm dotarł w końcu od strony morza do Caergoth: jednego z większych miast portowych na północnym zachodzie kontynentu. Podzielone na dzielnice i chronione przez warowny, stojący na wzniesieniu zamek, miasto historycznie należało do większego regionu Solamnii.

Po całej okolicy od jakiegoś czasu grasowały różne dziwne typy: od rosłych, uzbrojonych po zęby maruderów, po istoty szczuplejsze, nerwowo przemykające z ulicy na ulicę. Jedni i drudzy mieli tej burzowej nocy misję. Jedni i drudzy natarczywie pukali do każdego mijanego domu, jakby kogoś szukali.

W jednym z takich skromnych, drewnianych i kamiennych budynków nieopodal portu mieszkała trzyosobowa rodzina. Trwała tam właśnie gorączkowa krzątanina.

Darya Mallanoth słynęła w mieście i daleko poza nim jako znawczyni ziół oraz kwiatów, z których sporządzała przyprawy do posiłków i lekarstwa na różne dolegliwości. Całe miasto chętnie korzystało z jej wiedzy. Teraz ta wysoka, szczupła brunetka w pośpiechu zbierała najpotrzebniejsze rzeczy swoje, męża Theo i synka Conrada.

Theo siedział w jednym z foteli. Postawny, śniadoskóry i czarnowłosy mężczyzna trzymał w ramionach płaczącego trzylatka, przejętego trwającą nawałnicą.

– Musimy stąd uciekać – Darya spojrzała na męża, wpychając ubrania do worka. – Oni przyszli po niego... – Tu rzuciła szybkie, zaniepokojone spojrzenie w stronę trzeciego pokoju domu. Pomieszczenia gościnnego, od kilku dni zajmowanego przez obcego.

Theo skinął głową. Wciąż trzymając synka, wstał i podszedł do okna. Świata nie było widać przez zacinający deszcz.

– Nasze rośliny i szopę z narzędziami już pewnie szlag trafił – stwierdził wściekły, zaciskając usta. Ogród za domem, talenty małżonki i dorywcze prace podejmowane przez nich oboje w mieście były ich jedynym źródłem utrzymania. Theo spojrzał na żonę, potem na synka, który wtulił się w tatową koszulę jeszcze mocniej.

– Kiedy odkryją, że go mamy, nie zostanie tutaj kamień na kamieniu...

W tej chwili z pokoju gościnnego wyszedł mężczyzna w zgrzebnym, brązowym płaszczu, z kapturem zsuniętym nisko na twarz. Ich gość. Na pierwszy rzut oka: zagubiony człowiek, niemowa bez imienia, bez przeszłości i o coraz bardziej niepewnej przyszłości.

– Trzeba będzie zaczynać od nowa – westchnęła smutno Darya. – Można było się spodziewać – kontynuowała, patrząc na swoich dwóch ukochanych mężczyzn.

– Mówiłam Ci. Miałam wizję.

Imię kobiety prędko okazało się prorocze. Od dzieciństwa miewała bowiem różne, krótsze czy dłuższe wizje przyszłości. Zawsze zdarzały się niespodziewanie i jak to bywa z wizjami, nigdy nie były do końca jasne. Niekiedy się sprawdzały, innym razem nie. Teraz stawało się jasne, że jej ostatni sen sprzed tygodnia należał, niestety, do tej pierwszej kategorii.

Darya dzięki umiejętności przewidywania przyszłości stopniowo wzrastała w prawdziwej wierze. Nabrała pewności, że bogowie jednak nie opuścili swoich Dzieci. 

Z kolei Theo był z natury człowiekiem mocno sceptycznym wobec magii, czy wszelkich „Sił Wyższych", jakkolwiek ich nie nazywać. Mimo wszystko ufał żonie, bardziej niż komukolwiek na świecie. Była jego kompasem w momentach, kiedy logika i rozsądek nie wystarczały. Oparł czoło o jej ramię, a potem spojrzał na drzwi, zza których dobiegały głosy napastników.

W tak zżytej ze sobą społeczności, jak ta w Caergoth, wieści rozchodzą się szybko. Wszyscy wiedzieli, że kilka dni temu przybył do miasta pewien jegomość. Mężczyzna o wyrazie twarzy wiecznie zadziwionego światem dziecka, ale spracowanych dłoniach kogoś o wiele starszego, z jarzącym się zielono klejnotem tkwiącym w piersi.

Wiadomo było też, że Darya i Theo udzielili mu gościny. Uprzednio zasięgnęli języka u przyjaciół oraz władz miasta. Dzięki temu byli świadomi niebezpieczeństwa, jakie zagrażało mężczyźnie – i na jakie też sami się narażali, pomagając mu. Małżeństwo zaryzykowało. Takie już oboje mieli usposobienie, zawsze stawali po stronie tych, którym gorzej się wiodło. Nieznajomemu zaś obecnie zdecydowanie się nie powodziło: był bezlitośnie ścigany.

Podejrzewano, że poszukiwania tego człowieka mają związek ze wspomnianym szmaragdem, chociaż całej prawdy na ten temat nie znał nikt – nawet ci, którzy tak zawzięcie na niego polowali.

Ów kamień z całą pewnością posiadał szczególne właściwości. Jak inaczej wytłumaczyć fakt, iż jego właściciel chodził po ziemi od dziesiątek, może nawet setek lat i praktycznie nie znać było po nim upływu czasu?

* * *

ŁUP! ŁUP! ŁUP!

Rozległy się trzy mocne uderzenia do drzwi domu małżonków, a potem:

– Otwierać! Widziano tu Człowieka ze Szmaragdem, złodzieja i groźnego zbiega!

Człowiek ze Szmaragdem". Pod takim mianem, wobec braku informacji o prawdziwym imieniu, znany był wszem i wobec ten tajemniczy mężczyzna. Krążyły wprawdzie plotki o tym, że mógł nazywać się Berem i prawdopodobnie zabił własną siostrę, lecz jak dotąd nikomu nie udało się tego zweryfikować.

– Każdy, kto wie, gdzie może się ukrywać, otrzyma nagrodę! Kto przestępcy umyślnie pomaga, zostanie ukarany! – Takie lub podobne słowa nieznoszącym sprzeciwu tonem powtarzało kilka różnych głosów. I żaden z nich nie brzmiał przyjemnie.

Darya i Theo zerknęli na swojego gościa. Ten, słysząc zgiełk na dworze, już po raz któryś z kolei usiłował jeszcze bardziej zasłonić smugę zielonego światła, wydobywającą się spomiędzy fałd płaszcza na wysokości jego piersi. Odwrócił się na pięcie i zniknął w pokoju gościnnym.

Theo spojrzał na drzwi, a potem na żonę. Wolną rękę zacisnął w pięść. Jego twarz wyrażała wściekłość, ale także zrozumienie. Wiedział bowiem, że są w sytuacji bez wyjścia. Otwierając drzwi, zdradziliby swojego gościa, a to przecież nie leżało w ich naturze. Gdyby zaś ich nie otworzyli, mogłoby to jedynie pogorszyć ich położenie.

Darya szybko podeszła do męża i ścisnęła jego ramię, jakby chcąc dodać mu otuchy.

– Musimy się chronić, ale nie możemy go wydać – wyszeptała, patrząc mu w oczy stanowczo. Theo kiwnął głową, chociaż zdawał sobie sprawę, że to decyzja, która mogła nawet kosztować ich życie.

– Widzę światło w oknie! Macie go? – krzyk zza drzwi stał się jeszcze bardziej natarczywy. Ktoś zaczął szarpać klamkę. Kobieta zerknęła na małego Conrada, który dygotał w objęciach ojca. W głowie miała tysiąc myśli. Usiłowała opracować plan, który ocaliłby ich wszystkich.

Nagle w całym domu rozległ się cichy dźwięk, jakby szelest wiatru. Z pomieszczenia, do którego uciekł ich gość, zaczął emanować zielony blask, silniejszy niż wcześniej. Małżeństwo spojrzało z przerażeniem najpierw na siebie, a potem na drzwi prowadzące do pokoju gościnnego. Wyglądało na to, że tajemniczy mężczyzna coś robił, jakby się modlił. Nie byli jednak w stanie dokładnie się przyjrzeć.

– Co on wie takiego...? Może potrafiłby nam jakoś pomóc – zastanowiła się przez chwilę Darya. Zanim zdążyli cokolwiek zrobić, dobiegł ich kolejny hałas na zewnątrz.
– Ostrzegamy po raz ostatni! Albo otworzycie z własnej woli, albo wejdziemy siłą. Macie pięć sekund!

Theo wyprostował się, nie wypuszczając z rąk Conrada. Serce waliło mu jak młotem, a jego wzrok zaczął nerwowo wędrować po pomieszczeniu w poszukiwaniu jakiejkolwiek drogi ucieczki. Nie było jednak szans, żeby wyjść z domu niezauważonym – zbyt wiele par oczu patrzyło w ich stronę. Brakło też czasu na planowanie. 

Przelotnie zastanowił się, czy zdoła ich uratować...? Ktoś powoli liczył na głos, zbliżając się nieuchronnie do pięciu.

– Kochanie... – Darya chwyciła go za rękę. Jej dłoń była chłodna i drżała lekko, ale w jej oczach malowała się determinacja.

– Musimy coś zrobić. Nie możemy ich wpuścić, ale... – zacięła się na chwilę, spoglądając na syna, który wciąż był skulony w ramionach taty.

– Nie ma wyjścia – odparł Theo przez zaciśnięte zęby. Wiedział, że każda sekunda zwłoki oznaczała większe ryzyko dla ich rodziny. – Zostawisz go? Tego niemowę?

Darya zawahała się. Ich gość: Człowiek ze Szmaragdowym Klejnotem, był dla niej równie nieodgadniony, jak dla wszystkich innych. Przeczucie – głęboko zakorzenione w jej wizjach – podpowiadało jej jednak, że jego obecność w ich życiu miała większe znaczenie. Bez względu na to, kim był ich tajemniczy podopieczny, teraz stali się częścią jego losu.

– Nie możemy go wydać – powiedziała zdecydowanie. – Jest w niebezpieczeństwie... ale nie jest zły. Przynajmniej nie tak, jak oni mówią. Czuję to.

– Co robimy? – zapytał Theo, choć znał już odpowiedź.

Jego żona nagle wyrwała się z letargu i podbiegła do drzwi. Szybko przekręcając klucz w zamku, uchyliła je na kilka centymetrów. Jej twarz oświetliło migające przez ulewę światło latarni w rękach przybyszów.

– Czego chcecie? – zapytała chłodno, próbując opanować drżenie w głosie.

Na zewnątrz stało trzech mężczyzn – maruderów, o których wszyscy w mieście szeptali z obawą. Ich twarze zasłaniały kaptury, z których spływały krople deszczu. Największy z nich, (najpewniej przywódca) uniósł broń, a jego oczy, choć osłonięte, błysnęły złowrogo.

– Otwórz drzwi, kobieto, pókim dobry. Lepiej nie utrudniaj!

Gospodyni spojrzała mu prosto w twarz. Każdy nerw w jej ciele wołał o ucieczkę, ale nie mogła się cofnąć. Wiedziała, że kłamstwo może ich uratować, choć igrała z ogniem.

– Nie ma tu nikogo poza nami – powiedziała pewnym głosem. – Jesteśmy tylko ja, mój mąż i syn. Może szukacie w złym miejscu?

Theo stanął za nią, wciąż trzymając Conrada, który przyglądał się nieznajomym zza ojcowskiej koszuli. Cisza na moment zawisła w powietrzu, a mężczyźni wymienili między sobą spojrzenia.

– Sami to ocenimy – odparł tamten, przysuwając rękę do klamki. 

Zanim jednak zdążył otworzyć drzwi, za Daryą i Theo rozległ się dźwięk. Głęboki, niemal jak brzęk dzwonu, który wypełnił powietrze tajemniczym, niskim tonem. Mężczyźni stanęli jak wryci, a wyraz ich twarzy zmienił się – najpierw w zdziwienie, potem w strach.

– Co to jest? – zapytał jeden z nich, zauważalnie blednąc.
Dźwięk pochodził z pokoju, w którym przebywał ich gość. Nagle blask zielonego światła wydobył się z pomieszczenia, rozświetlając cały dom, a potem zgasł równie szybko, jak się pojawił.

Theo zamarł. Spojrzał na żonę, potem na najemników, którzy zaczęli krzyczeć i cofać się. Jednym z nich, wciąż trzymającym dłoń na klamce, wstrząsnął spazm. Porwał rękę z impetem, jakby dotknął czegoś gorącego. Na wewnętrznej stronie jego dłoni pozostał ślad po oparzeniu.

– To... to jakieś przeklęte miejsce! – zawołał. – Wynośmy się stąd!
Owładnięci coraz większą paniką mężczyźni zaczęli się potykać się o własne nogi. Przywódca, nie spuszczając wzroku z drzwi, odszedł kilka kroków, a potem odwrócił się i pobiegł za resztą swoich ludzi.

Drzwi trzasnęły, a cisza spadła na dom jak ciężka zasłona. Theo i Darya przez chwilę stali oszołomieni, wpatrując się w siebie i próbując zrozumieć, co się właśnie wydarzyło.

– Co... co to było? – zapytał Theo, niemal szeptem, wciąż trzymając Conrada mocno przy sobie.

Darya spojrzała tylko w stronę pokoju gościnnego, skąd jeszcze chwilę temu wydobywało się tajemnicze światło. Poczuła, jak jej serce zaczyna bić szybciej. Musiała to sprawdzić. Powoli ruszyła w stronę drzwi, starając się zachować ostrożność. Theo podążył za nią, a Conrad (choć przerażony) trzymał się blisko swojego ojca. Z każdym krokiem zbliżali się do tajemnicy, która kryła się w ich własnym domu.

Kiedy otworzyli drzwi do pokoju, zobaczyli swojego gościa siedzącego na podłodze. Jego twarz wciąż zasłaniał kaptur, a położona na jego piersi ręka zakrywała szmaragd. Klejnot wydawał się pulsować delikatnym, niemal niezauważalnym światłem, dobywającym się spomiędzy palców nieznajomego.

Mężczyzna spojrzał na nich, a potem niżej: na kamień. Wyraźnie pragnął im wytłumaczyć, co się stało, ale nie wiedział, jakich użyć gestów. Albo może: wiedział, lecz nie chciał ich użyć.

– Co to było? – zapytała Darya, ale jej głos był cichy, jakby nie była pewna, czy chce poznać odpowiedź.

Człowiek ze Szmaragdem wstał powoli, wciąż trzymając dłoń na piersi, na kamieniu, od którego nadano mu przydomek. Twarz dalej miał zakrytą, lecz kobieta mogłaby przysiąc, że przez chwilę dostrzegła coś w jego oczach. Smutek? Żal? Zmęczenie? A może to wszystko naraz? W końcu jedynie wzruszył ramionami. Stało się dla nich jasne, że przynajmniej ta tajemnica pozostanie nierozwikłana. Historia bywa wszakże przewrotna...

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro