Chào các bạn! Vì nhiều lý do từ nay Truyen2U chính thức đổi tên là Truyen247.Pro. Mong các bạn tiếp tục ủng hộ truy cập tên miền mới này nhé! Mãi yêu... ♥

Rozdział 15: Dzik przy korycie.

Szczęśliwego Nowego Roku, Kochani! Niech Wam się darzy pod każdym względem, a inspiracji pisarskich nigdy Wam nie braknie ;)

Conrad, Laura, Fergal i Gay mają nadzieję, że w tym roku będziecie im dalej towarzyszyć w ich przygodach. Poniżej kolejna ich część...

Wszyscy czekali w napięciu na to, co się wydarzy. Nawet przypominająca teraz upiora Kasandra zastygła w bezruchu, jedynie z zaciekawieniem przekrzywiając głowę.

Po rozmowie ze strażą, dwójka magów i kronikarz podeszli do leżącego na ziemi kendera. Otworzyli oczy szeroko ze zdumienia. Jego ciało otaczało niebiesko-białe światło, podobne do tego, które Laura z Conradem zauważyli w "Pękniętym Dzwonie", kiedy przeszukiwali jego rzeczy.

Po chwili Gay obudził się i otrzepał, jak pies po wyjściu z wody.

– To ci dopiero kop! – krzyknął zachwycony. – Lepszy niż trunki Benny'ego. Mogę jeszcze raz? – zapytał z nadzieją. Spojrzenia jego towarzyszy wyrażały ulgę pomieszaną ze zdziwieniem.

– Po takim ciosie powinieneś być martwy – zauważył Conrad.

Gay spojrzał na siebie. Co zadziwiające, nie miał żadnych ran. Światło wokół niego wciąż pulsowało.

– Naprawdę? Ale pech... – Staruszek wydawał się autentycznie zawiedziony tym, że nadal żyje. – Śmierć to taka fajna przygoda. Nikt jeszcze stamtąd nie wrócił, wiecie? Nawet Wuj Sidłołap... o ile w ogóle zmarł – dodał po zastanowieniu. – Tak czy inaczej, byłbym pierwszy – rozmarzył się.

Laura pokręciła głową, wybitnie nie mając cierpliwości do jego bajdurzenia.

– Znowu się świecisz. Jest jeszcze coś, o czym musimy pogadać...

– Ja... ja wiem – odparł Gay, niespotykanie poważny. – Wszystko wyjaśnię, słowo. Ale muszę wejść do namiotu. To nie zwykła kenderska ciekawość, ale coś więcej. Coś mnie tam ciągnie, nie umiem tego wyjaśnić. Jakbym był liną w zawodach przeciągania liny... W ogóle, przeciągali was tak kiedyś? – wtrącił nagle z szerokim uśmiechem, nim jego myśli wróciły na właściwe tory. Znowu poważniejąc, położył rękę na sercu.

Pozostali spojrzeli za siebie. Wiedźma już wstała i sądząc po kolejnych wyładowaniach biegnących po jej rękach, szykowała się do nowego ataku.

Po krótkim namyśle, dwoje czarodziejów podjęło decyzję. Popatrzyli na Gaya. 

– Musimy ją czymś zająć – zniżyli głos do szeptu.

– „Pożycz" coś od niej stamtąd – zasugerowała Laura, kładąc szczególny nacisk na to pierwsze słowo. Kender zrozumiał aluzję, rzecz jasna, po swojemu.

– Jaaasne! Ona na pewno coś zgubiła. Wy ludzie jesteście strasznie roztargnieni.

Puścił jej oczko i podszedł do Kasandry.

– Coś kiepsko strzelasz, paniusiu, bo ja nadal żyję! Mam tu trochę sałaty, podobno dobrze działa na wzrok.

Wyjął pognieciony kawałek warzywa z kieszeni i ugryzł trochę.

– Zjedz i popraw sobie cel. – Uśmiechnął się szeroko i po chwili zniknął wewnątrz namiotu.

– Bezczelny pokurczu! – syknęła wiedźma. – Pożałujesz... – Nie zdążyła dokończyć, gdyż znowu ją coś uderzyło. Konkretnie: kamień, celnie ciśnięty przez Fergala. Wściekła kobieta wystrzeliła z jednego ze szponów kolejną błyskawicę, przed którą kronikarz zdążył się jednak uchylić.

* * *

Półmrok panujący wewnątrz przybytku wiedźmy, wszechobecne ślady szamotaniny, która musiała mieć tu miejsce stosunkowo niedawno, oraz ogólna atmosfera przywodziły na myśl duszną i ciasną komnatę w dawno opuszczonej posiadłości.

Każdy kąt zastawiony był różnymi mniejszymi czy większymi drobiazgami, na widok których kenderskie oczy nieomal wyszły z orbit. Różnych rozmiarów słoiki z dziwaczną zawartością. Tajemnicze artefakty, leżące "luzem" na półkach, bądź schowane w pojemnikach pokrytych runami i różnymi wzorami.

Gayowi uśmiech nie schodził z twarzy. Od czasu do czasu do sakwy "wpadało mu" coś małego – a to pierścionek, jakiś ciekawie wyglądający kamień, mały zwój którego zawartości nie potrafił odczytać... Palce dosłownie go świerzbiły, zaś intuicja doświadczonego handlarza aż krzyczała.

– Ależ z tego będzie konkretna sumka! To stare próchno faktycznie nieźle się obłowiło. I tak wszystko zostawia zupełnie bez ochrony – pokręcił głową. Beztroska czy wręcz głupota innych ras nigdy nie przestaną go zadziwiać.

– To nie kradzież, Mamusia mnie przecież uczciwie wychowała. Żaden kender nie kradnie – tłumaczył sobie, wrzucając do torby najpierw śliczny, srebrny łańcuszek, a następnie flakonik z ciekawie pachnącą cieczą. Szybko przekartkował jakąś starą książkę. Przeszedł do kolejnego rzędu półek.

– Ten babsztyl kultury nie ma za grosz. I jeszcze współpracuje z tymi "Brudnymi Girami". Pewnie własnoręcznie to wszystko ukradli, zresztą przyznała się przedtem. Zostawiając to "ot tak", sama jest sobie winna. Zabierając jej to, robię światu przysługę – kiwnął głową, zadowolony z takiej racjonalizacji swoich czynów.

Wdrapał się na najwyższą półkę w jednym rzędzie, skąd dostrzegł łagodne światło, padające na podpory namiotu. Źródłem tej zielono-niebieskiej poświaty było misternie zdobione lustro, z pewnością elfiego wyrobu, od razu zauważył kender.

Spojrzał w przedmiot urzeczony. Skojarzyło mu się to z patrzeniem nocą w taflę spokojnej wody.

Chwilę później obraz zaczął się zmieniać, "marszczyć", zupełnie jak fale na wodzie. Ze zdumieniem ujrzał w lustrze siebie, w tym samym namiocie, tak samo przeglądającego wszystko, ale inaczej ubranego i w innym czasie. Dobrze przeczuwał, że już kiedyś tutaj był!

Widok w zwierciadle znowu się zmienił, ukazując postać człowieka w czarnej szacie, stojącego mu na drodze. Usłyszał krzyki dobiegające z lustra: właściciel namiotu z wściekłością kazał mu iść precz. "Lustrzany" Gay próbował pogadać z jegomościem, lecz nic to nie dało. Czarny puścił w jego stronę ognistą kulę – ani chybi czarodziej.

Alternatywny Gaylard chciał uciekać, lecz nie miał dokąd, przeciwnik zagradzał mu wyjście. Tamten kender trzymał przed sobą jasno świecący się kamień. W scenie lustrzanej nastąpiła potężna eksplozja. Lustro w ręce prawdziwego kendera zadrżało, a on sam zleciał na ziemię i uderzył głową o coś twardego.

Pisnąwszy z bólu, ujrzał przed sobą rząd słoików z częściami ciał: ludzkich i zwierzęcych, jak również takich, nad których pochodzeniem lepiej się było nie zastanawiać. Co za miejsce!

Jego wzrok przykuł jeden z większych słoików. Wewnątrz, zatopiona w gęstej, galaretowatej substancji przypominającej formalinę, znajdowała się stopa. Ludzka czy elfia: handlarz nie umiałby powiedzieć, w półmroku ciężko dostrzec szczegóły. Na pewno nie krasnoludzka – nie owłosiona. A na stopę kendera w ogóle za duża.

Znowu poczuł ten dziwny, wewnętrzny przymus. Obiema rękami ostrożnie objął nieco większy od siebie szklany pojemnik. Następnie wyszedł na zewnątrz, gdzie walka oraz wymiana zdań między Kasandrą a magami, Fergalem i strażnikami miejskimi trwała w najlepsze.

Zaraz po wyjściu, Gaylard postawił ciężki słoik na ziemi, po czym dopadła go alergia.

– Aaapsiii-hiiik! Sakramencka...! – przekleństwo przerwało mu kolejne kichnięcie.

Pociągnął nosem i gwizdnął przeciągle.

– Hej, "Piękna Inaczej"! – zawołał do Kasandry. Potyczka na moment ustała, wszyscy zwrócili wzrok na kendera.

– Jakiś dzik dostał się do twojego korytka! – Wskazał kciukiem siebie. – Trochę tam "poryłem" i obawiam się, że parę twoich rzeczy mogło się zawieruszyć... – Sugestywnie poklepał torby przy pasie. – Oprócz tego, chyba zgubiłaś coś większego! – Uśmiechnął się szeroko i zerknął na słój obok siebie.

Wiedźma zawyła, przywodząc na myśl zarzynane żywcem zwierzę.

– Ty wstrętny złodzieju! Oddawaj to, ale już!

Jej oczy płonęły błękitnym ogniem. Gay zaśmiał się serdecznie i po kolejnym kichnięciu zaczął wierszyk:

Oj dana dana! Kieca po kolana!

Kiecę się podwinie, będziesz pasła świnie!

Oj dyna dyna! Leci dym z komina!

Zamiast do chlewika, trafiłaś na dzika!"

Na czekając na reakcję przeciwniczki, kender wziął słoik i poszedł truchtem przed siebie. Było to zadziwiające, biorąc pod uwagę ciężar nowego nabytku, który miał w rękach.

Przyśpiewka tak Kasandrę zdekoncentrowała, że chwilowo zapomniała o reszcie podróżników. Jej nieuwagę wykorzystało dwoje magów. Spojrzeli na siebie. Pora wprowadzić w życie drugi pomysł, który omówili wcześniej.

Stanęli ramię przy ramieniu. Wolne ręce skierowali w stronę wiedźmy, delikatnie stykając je kciukami. Kiwnęli głowami, jakby dzieląc się jakąś niewymówioną na głos myślą, po czym krzyknęli jednocześnie:

– Kula ognista!

Było to jedno z najprostszych, najmniej wymagających zaklęć. W tej sytuacji okazało się wszakże wyjątkowo skuteczne. Tym bardziej, iż rzucane połączonymi siłami, miało dwukrotnie większą moc niż normalnie.

Dwie sfery, przypominające miniaturowe słońca, złączyły się w jedną większą, która błyskawicznie poleciała w stronę Kasandry. Ta zdążyła się tylko obejrzeć, zanim jej ciało otoczył ogień.

Wiedźma wydała z siebie świdrujący uszy dźwięk, będący mieszaniną nieopisanej wściekłości i bezbrzeżnego zdumienia. Upadła na kolana, niczym żywa pochodnia.

Po chwili wstała, nadal cała w płomieniach. Rozkładając ręce szeroko, spojrzała na Laurę i Conrada.

– Sprytnie, Biała i Czerwona Szato! Bardzo! Jednak taki podrzędny trik nie wystarczy, żeby mnie wykończyć. Ani tych, którzy stoją za mną... – zaśmiała się. – To jeszcze nie koniec. Srogo pożałujecie tej bezczelności oraz zniewagi. A to, co mi zabraliście, stanie się waszym przekleństwem!

Całą postać Kasandry otoczył nagle gęsty, niebieski dym, który zgasił ogień wokół jej ciała. Gdy dym się ulotnił, wiedźmy już nie było.

* * *

Chcąc się upewnić, że Kasandra nie pozostawiła im na pożegnanie żadnych niespodzianek, Conrad, Laura, Fergal oraz członkowie straży miejskiej przeczesali okolicę namiotu i uspokoili nielicznych, przerażonych świadków całego zajścia.

Wreszcie wszyscy stanęli nieopodal namiotu.

– To miejsce należy odgrodzić od reszty stoisk – stanowczo polecił Conrad. – Niech nikt tam nie wchodzi ani nie dotyka niczego wewnątrz, pod żadnym pozorem. Bogowie wiedzą, co i jakimi czarami ona obłożyła. Nie mówiąc już o poprzednim właścicielu, czy rzeczach, które kender stamtąd zwinął...

– Ej! – przerwał mu urażony głos kawałek dalej. – Znalezione nie kradzione! Poza tym, taki był plan przecież: pożyczyć coś...

Laura tylko przewróciła oczami.

– Jeśli macie taką możliwość – zwróciła się do strażników – radzimy postawić tutaj całodobową wartę, dopóki nie wrócimy albo ktoś z Wayreth się nie zjawi, aby to wszystko odpowiednio zabezpieczyć.

– Tak jest! – Jeden z młodszych gwardzistów odruchowo zasalutował, nim przypomniał sobie, że rozmawia z cywilem. Dwoje magów i zakonnik uśmiechnęli się tylko wyrozumiale.

– Mój podkomendny chciał powiedzieć – odkaszlnął kapitan, zerkając na wyrywnego kolegę spode łba – że postąpimy zgodnie z waszym życzeniem. Niech mi wolno będzie jedynie raz jeszcze wyrazić obiekcje dotyczące waszych konszachtów z tym małym kryminalistą, a także wątpliwości względem planu, który przedstawiliście...

– Jakiego planu? – spytał Gay, wyłaniając się zza jednego z drzew parę metrów od nich.

– Takiego, żebyś mógł uczciwie odbyć wyrok, który został ci zasądzony – sprecyzował Fergal, poprawiając pod pachą tubę z kilkoma zwiniętymi zwojami.

– Aha... Ale ja w tutejszym zakładzie już byłem. Generalnie nudno jak flaki z olejem, widywałem fajniejsze. Chociaż flaczki faktycznie mają tam dobre... – przyznał po zastanowieniu, oblizując się. – Mimo wszystko radzę poprawić standard – spojrzał na kapitana.

Ten znowu zwrócił się do Conrada.

– Wszystko we mnie: lata służby, znajomość kenderskiej natury oraz zwyczajny, zdrowy rozsądek... jest przeciwne temu, co chcecie zrobić. Nie wspominając o tym, że to po prostu niezgodne z naszym prawem.

Czarodziej westchnął, patrząc to na Laurę, to na kendera i dowódcę.

– To ryzykowne, tak. Niemniej, według dostępnych nam informacji, nasz kompan stanowi klucz do całego przedsięwzięcia. To, co on wie lub posiada, jest konieczne dla zapewnienia światu bezpieczeństwa. I trudne do uzyskania bez pomocy magii.

– Jestem kluczem? – szepnął wzruszony Gay.

– Niestety tak – potwierdziła z kwaśną miną Laura, po czym spojrzała na członków straży.

– Bierzemy obecnego tu brata Fergala na świadka, jak również sami klniemy się na potęgę Trzech Księżyców. Kender powróci do Palanthas i trafi za kratki...

Oczy Gaylarda rozszerzyły się z zachwytu. Może tych dwoje też siedziało w tutejszym więzieniu i zna atrakcje, o których on nie ma pojęcia? Skoro tak bardzo im zależy, żeby tu wrócił...

Dowódca z wyrazem niezdecydowania na twarzy spojrzał najpierw na swoich towarzyszy, a potem na pozostałych, kończąc na Gayu.

– Dobrze. Odstępujemy zatem od wyroku śmierci na panu Giggletonie, zamieniając go na karę bezwzględnego więzienia, której wykonanie, zważywszy na okoliczności, tymczasowo wstrzymujemy – proklamował oficjalnie, przy czym aż skrzywił się, musząc kendera formalnie nazwać „panem".

– Zostanie przeprowadzone śledztwo w sprawie zabójstwa kupca, a także ucieczki Lady Kasandry, jak również zamieszek z udziałem jej oraz współpracowników. Obecność kendera będzie w sprawozdaniu pominięta.

– To wysoce nieszablonowe postępowanie, ale i cała ta sytuacja jest dziwna nad wyraz – zauważył z niepokojem jeden ze strażników. Następnie spojrzał na podróżników.

– Nie podejmujemy natychmiastowych działań tylko dlatego, że ręczy za was brat Fergal. My ze zdaniem Astinusa i Ascetyków się liczymy. Zdajecie sobie jednak sprawę z tego, że takim zobowiązaniem zaciągacie wyrok kendera także na siebie?

Kiwnęli tylko głowami twierdząco i pożegnawszy się z kapitanem, ruszyli w stronę portu.

Przyznam, że to jest jeden z tych rozdziałów, z których jestem szczególnie zadowolony. Mam nadzieję, że Wy również :) Wierszyk popełniła oczywiście Muchlinamucha ;) (oznaczyć nie dało rady bo akapit rozwala :/ ).


Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro