Chào các bạn! Vì nhiều lý do từ nay Truyen2U chính thức đổi tên là Truyen247.Pro. Mong các bạn tiếp tục ủng hộ truy cập tên miền mới này nhé! Mãi yêu... ♥

Rozdział 11: Jaśminowe wspomnienia.

Po ostatnich rozdziałach, gdzie było więcej akcji, teraz pora na coś spokojniejszego. W największym skrócie: dużo wspomnień i nowe odkrycie. A przy okazji tak wypadło, że mój prezent mikołajkowy dla Was :) Miłego czytania!

U góry macie stworzoną przeze mnie grafikę poglądową, przedstawiającą scenkę z tego rozdziału.

Wędrowcy wstali tuż po wschodzie słońca, ciesząc się spokojem, przerywanym jedynie przez ciche brzęczenie owadów. Powietrze było rześkie, a liście drzew lśniły od rosy, jakby samo niebo płakało nad losem tych, którym przyszło przedzierać się przez odludne ostępy.

Promienie słońca rozlewały się po wzgórzach, oświetlając stromą ścianę, którą musieli pokonać. Ich twarze były zmęczone, lecz zdecydowane. Zjadłszy lekkie śniadanie, rozpoczęli wspinaczkę. Jako pierwszy na drugą stronę przedostał się Gaylard: pomimo tuszy zwinny niczym kozica, z szerokim uśmiechem na twarzy. Jego tupet oraz lekkość bytu były jednocześnie irytujące i kojące dla pozostałych.

Idąca tuż za nim Laura zerkała w stronę Conrada, który z tyłu zabezpieczał konie i pilnował, by wóz nie zatrzymał się w połowie trudnej trasy. Podziwiała spokój, którym emanował nawet w najtrudniejszych chwilach.

Niecka, o której wspominał wczoraj kender, okazała się rozległą, płaską przestrzenią. Na jej wschodnim i zachodnim krańcu rosły drzewa i krzaki, które wydawały się żywsze i gęstsze niż te, które widzieli do tej pory. Było tu również wyraźnie chłodniej, mimo stosunkowo niewielkiego obniżenia terenu.

Na pierwszy rzut oka to miejsce niczym szczególnym się nie wyróżniało. Ziemia pod ich stopami wydawała się jednak zbyt miękka, trawa zbyt ciemna, a powietrze pachniało wilgocią, choć w okolicy nie było żadnych zbiorników wodnych.

Laura rozglądała się wokół z narastającym lękiem. Coś w tym miejscu budziło w niej wspomnienia z dzieciństwa – z rodzaju tych, których nie chciała nigdy więcej przywoływać. A jednak widok przed nią ożywiał te obrazy.

– Co o tym sądzisz? – zapytał Conrad cichutko, podchodząc do niej. Jego głos był miękki, ale niósł w sobie troskę i zrozumienie. Laura spojrzała na niego, jej oczy błyszczały w blasku porannego słońca.

– Przypomina mi to miejsca, przez które przejeżdżałam z ojcem – odparła z ociąganiem. – Później widywałam je w snach. Miejsca, których nigdy nie powinnam była zobaczyć.

Conrad patrzył na nią przez chwilę, zastanawiając się, o co jej chodziło, ale nie naciskał. Wiedział, że sama się otworzy, gdy będzie gotowa.

Maszerowali przez ten dziwny teren kilka dni. Nocami trzymali wartę na przemian, choć niewiele się działo. Z każdym krokiem, z każdym wieczorem spędzonym na zimnym, wilgotnym gruncie, ich myśli stawały się cięższe. Laura nieobecnym wzrokiem wpatrywała się w oddalone wzgórza, jakby chciała tam znaleźć odpowiedzi.

Gaylard (choć udawał, że wszystko w porządku) był teraz bardziej niespokojny. Nocami przysiadał na brzegu obozowiska, obracając w dłoniach niektóre ze swoich skarbów, szukając w nich pocieszenia.

* * *

Pewnego wieczoru, gdy wiatr szumiał w zaroślach, rozpalili małe ognisko, by upiec kawałek mięsa i ogrzać się przed snem. Kender zaoferował, że pierwszy stanie na czatach, lecz ku ogólnemu rozbawieniu, zasnął zaraz po kolacji – a przynajmniej tak się wydawało. Pozostała dwójka siedziała wokół ognia, wpatrując się w płomienie, każde zatopione we własnych myślach. Chociaż noc wydawała się spokojna, dało się wyczuć napięcie w powietrzu.

Laura leżała na swojej macie, obserwując gwiazdy, migoczące na granatowym tle nieba. W końcu przerwała ciszę: – Twoi prawdziwi rodzice na pewno byliby dumni, widząc, jakim człowiekiem się stałeś – powiedziała, przypominając Conradowi słowa, które wymienili wcześniej na szlaku.

Chłopak milczał przez chwilę, obracając w palcach wiszący na szyi złoty łańcuszek.

– Nie wiem – odpowiedział w końcu, zamyślony. – Ostatnio widuję ich coraz częściej, zwłaszcza matkę – odparł z niechętnym uśmiechem. – Żadne z nich nigdy do mnie nie mówi. Stoją tam tylko i patrzą, jakby chcieli mi coś przekazać. Ale co? Nie wiem. Moja przybrana matka: Vall, nie pojawia się w nich tak często, choć to ona tak naprawdę mnie wychowała. I ją też straciłem.

– Przykro mi – szepnęła w końcu, niepewna, jak zareaguje na próbę pocieszenia.

– Dzieciństwo miałem w sumie szczęśliwe, chociaż bardzo krótkie. Piasek, smagane wiatrem i morskimi falami skały, smak i zapach soli, letnie wieczory przy ognisku ze starszyzną. Czasami wracam tam we śnie...

Laura zamknęła oczy, pozwalając słowom przyjaciela dryfować w jej umyśle. Ujrzała teraz swoje własne sny: te o matce, której niemal nie pamiętała, ale której obraz w jej myślach był stale wyraźny, jakby odeszła zaledwie wczoraj. Zawsze tam była, otoczona jaśminem, którego zapach rozchodził się w powietrzu, jak pamiątka po czymś dawno utraconym.

– Mnie uczono, że sny często kryją w sobie wiadomości od bogów lub przodków – powiedziała, patrząc na niego w zamyśleniu. – Być może twoja biologiczna matka chce ci coś przekazać. Może to jest klucz do całej naszej misji...

Conrad spojrzał na nią uważnie, czując, jak coś ciężkiego osiada na jego sercu. Zaśmiał się krótko, lecz nie było w tym wesołości.

– Jeśli tak, to jest albo coś, co już wiem, albo rzecz tak subtelna, że nie potrafię jej zrozumieć – odparł, wzruszając ramionami.

Jego myśli zaczęły krążyć wokół koszmarów, które dotąd mniej lub bardziej świadomie wypierał. Wydawało się, że te sny to nie przypadek – a może stanowiły one część jakiejś większej tajemnicy?

Na moment otuliła ich cisza, przerywana jedynie trzaskiem ognia. Conrad spojrzał uważniej na koleżankę, której twarz wydawała się teraz łagodniejsza, ogrzana blaskiem płomieni. Ciekawość wzięła górę.

– A ty? Jakie miałaś relacje z rodzicami? – zapytał, czując, że to delikatna sprawa, o której do tej pory niewiele mówiła.

Laura spuściła wzrok, jakby wspomnienia były zbyt ciężkie, by je unieść. 

– To... skomplikowane – wydusiła wreszcie, a Conrad wiedział, że kryje się za tym o wiele więcej, niż chciała powiedzieć.

– Jakżeby inaczej – szepnął współczująco.

– Matkę pamiętam słabo. Ojca lepiej. Nie ma co kryć: słyszałeś pewnie o mojej rodzinie?

– Kto nie słyszał? Jeden z bogatszych i bardziej wpływowych rodów, z którego wyszło wiele pokoleń Rycerzy Solamnijskich. Od razu poznałem nazwisko. Gdy zawahałaś się przed podaniem go, pomyślałem, że pewnie masz po temu jakiś powód...

Potwierdziła skinieniem głowy. Jej słowa płynęły z goryczą.

– Między moimi rodzicami coś się zdarzyło, jeszcze zanim się urodziłam. Do dzisiaj nie jestem pewna, co dokładnie. Ale dzieci czują takie rzeczy. Raz tylko od ojca usłyszałam, jak byłam starsza, że mama została „skrzywdzona". Chyba wiem, co chciał powiedzieć. – Spochmurniała. Jej towarzysz pomyślał o tym samym. Dopiero po chwili podjęła wątek.

– Ani on, ani ona już się po tym nie pozbierali. Mama szybko straciła wolę życia, zmarła i tylko tata mi został. Nigdy potem już się nie uśmiechnął. Przez większość czasu był małomówny i szorstki.

Zacisnęła powieki. W świetle ogniska, po jej policzku spłynęła pomarańczowa łza. Conrad smutno patrzył na przyjaciółkę. Pomyślał, że mógłby codziennie wycierać jej oczy. Albo jeszcze lepiej: dawać o wiele przyjemniejsze powody do płaczu.

– Jak wiesz, ponad trzysta lat temu Rycerzy obarczono winą za Kataklizm – kontynuowała. – Jeden z nich miał szansę temu zapobiec, a przy okazji uratować własny honor. Jednak zwiedziony kłamstwami, żądzą i egoizmem, zawiódł. Przeklęli go wszyscy: jego najbliżsi, bogowie i śmiertelnicy.

– Lord Soth – Conrad wymówił jego imię z trwogą, po czym szybko poprosił w myślach Lunitari o ochronę przed nieumarłym.

– Owszem – potwierdziła dziewczyna. – Tuż po tej katastrofie, wyjący z rozpaczy świat potrzebował kozła ofiarnego. Wszyscy wiedzieli, kim był Soth, więc Rycerze pasowali do tej roli idealnie.

– Utracili posłuch, autorytet i dorobek całego życia. Niekiedy nawet i samo życie – dokończył za nią chłopak. Historia upadku Rycerzy Solamnijskich była powszechnie znana.

Laura mówiła dalej, jakby go nie słyszała.

– Ich motto: „Est Sularas oth Mithas", „Mój honor to moje życie", stało się ledwie pustym frazesem. Dumni i odważni Rycerze rychło zrównali się statusem i warunkami życia z pasterzami i kupcami, których przez długie wieki ochraniali.

Dziewczyna zacisnęła usta w wąską linię, nie kryjąc wściekłości z powodu opisywanych wydarzeń.

– Ojciec zdołał zachować tyle rodzinnej fortuny, by, starym zwyczajem, zapewnić mi jako taki spadek. Desperacko trzymał się rycerskiego kodeksu, jakby sama pamięć o nim, same te nic nieznaczące słowa o prawości, honorze i życiu, mogły w jakiś cudowny sposób przywrócić czasy świetności. On zawsze był taki zasadniczy.

– Starożytne zasady recytowali jak mantrę, ale w innych sprawach dostali zbiorowej amnezji – stwierdził Conrad. – Wygodniej im było zapomnieć o Humie Smokobójcy i Magiusie: wielkiej przyjaźni między Rycerzem a Magiem. A mógł to być taki piękny pomost między naszymi światami...

– Mój tata na pewno by na ten „most" nie wszedł. On był Rycerzem z krwi i kości, zaprzysięgłym wrogiem magii pod każdą postacią. Los spłatał mu jednak okrutnego figla! – Laura się zaśmiała. – Jego jedyna córka: pierwszy od trzech pokoleń pierworodny potomek płci żeńskiej, nagle odkryła w sobie Dar.

– Domyślam się, że nie był zachwycony – rzucił z przekąsem chłopak.

– Mało powiedziane! Karczemna awantura, słowa o hańbie, że to nie do pomyślenia, że on mi te „głupoty" z głowy wybije... Raz nawet wykrzyczał mi wprost, że jestem bękartem.
Skrzywiła się, jakby dostała w twarz. – Trwało to rok. Nigdzie nie mogłam się ruszać bez „eskorty" w postaci kogoś ze służby. Skończyło się na tym, że ojciec mnie wydziedziczył. W międzyczasie bogowie zsyłali mi sny, tak jak tobie. Wreszcie, dziesięć lat temu, dzień po dziewiętnastych urodzinach, po kryjomu zabrałam część z należnego mi dziedzictwa. Spakowałam tylko kilka rzeczy i w nocy uciekłam z domu, nie oglądając się za siebie. Tata i tak nigdy by nie zrozumiał, a powołaniu nie można się sprzeciwiać.

Zrobiło się chłodniej i dziewczyna lekko drżała. Jako że ich maty leżały obok siebie, odruchowo przytuliła się do silniejszego od siebie chłopaka.

– Mogę? – zapytała szeptem, z tą samą zaczepną nutką w głosie, kiedy zaprosiła go do tańca na dziedzińcu. Początkowo zaskoczony Conrad szybko odwzajemnił gest, przykrywając ich oboje swoim kocem.

Jej zapach, delikatny i subtelny, rozszedł się w powietrzu.

– Jaśmin – odparła cichutko, jakby czytała w jego myślach. – Mój ulubiony. Kwiat o białych płatkach, poświęcony bogom Dobra. Białe Szaty często wykorzystują go do zaklęć...

Leżący nieopodal Gaylard udawał, że śpi, ale nie mógł powstrzymać się od podsłuchiwania rozmowy. Jego ciekawość była nie do opanowania, zaś opowieści towarzyszy poruszyły w nim coś głębszego, coś, czego samemu jeszcze nie rozumiał. Niemniej odwrócił się do nich i spróbował swoje myśli wyrazić na głos:

– Sny to takie dziwne rzeczy, nie? – zaczął pozornie niedbałym tonem. – Czasem to tylko odrobina zgniłego sera albo zepsute wino. A innym razem... – przerwał nagle, patrząc na kompanów z lekkim uśmiechem. – To coś więcej. Może wasze sny rzeczywiście próbują wam coś powiedzieć?

Zaskoczeni tym, co usłyszeli, Laura i Conrad wymienili spojrzenia. Nigdy wcześniej nie brali Gayowych słów na poważnie, ale teraz, w tym dziwnym miejscu, wszystko wydawało się możliwe.

* * *

Kiedy następnego ranka kontynuowali podróż, wszyscy troje mieli o czym myśleć. Dwójka czarodziejów wciąż odczuwała niepewność po nocnej rozmowie, lecz nie chcieli o tym rozmawiać.

Niby nie był to pierwszy mężczyzna, do którego się przytuliła (nie mówiąc już o czymś więcej), niemniej jednak Laura czuła się nieswojo z powodu swojego wczorajszego spontanicznego ruchu. „Co on sobie pomyśli?"

Conrad akurat zastanawiał się, co mógł znaczyć ten jej, musiał przyznać, całkiem przyjemny gest. Od pierwszego, tanecznego wieczoru, ciągle go intrygowała. Zauważył, że zaczął rozpoznawać zapach jaśminu z większą intensywnością. Ta woń nagle stała się dla niego ważna, jakby kryła w sobie obietnicę czegoś więcej.

Z kolei kender w ogóle się nie odzywał, co w przypadku tej rasy było niepokojące. „Może rzeczywiście warto im zaufać?", myślał. „Może nareszcie ktoś mi pomoże? Już w karczmie o mało się nie wydało. Pewnie będą trochę wkurzeni o ten talizman, ale co tam... Szybko im przejdzie".

* * *

Powoli szli przed siebie, prowadząc konie z dobytkiem. Droga stawała się coraz bardziej nieprzewidywalna, a okolica, która na początku wydawała się pusta, zaczynała ujawniać swoje sekrety. Drzewa rosły gęściej, a ziemia pod ich stopami stawała się miękka, grząska, jakby coś pod spodem żyło, gotowe wciągnąć każdego, kto zamarudzi tu zbyt długo.

Gaylard, który już zdążył nieco spenetrować teren, wysforował się daleko przed przyjaciół. Paradoksalnie, najbardziej pochłonięty ich zadaniem wydawał się teraz on. Czarodzieje oboje zauważyli u niego typowe dla jego rasy, niezdrowe zaciekawienie otoczeniem, ale poza tym i pewną zdecydowanie nietypową nerwowość. Coś go gnębiło, lecz na razie nie wiedzieli, co.

– Mimo wszystko, wydaje się niemożliwe, żeby wszyscy zginęli – stwierdził Conrad, rozmyślając o najemnikach, którzy zaatakowali ich wcześniej, a także o numerze Gaya z włócznią. – Ten, którego dosięgnął cios, odniósł pewnie najcięższe obrażenia. Może nawet zginął na miejscu.

– Chętnie postawiłabym na tę drugą opcję. Jeden kłopot mniej.

– Zgadzam się. Gorzej, jeśli sztuczka kendera ich jednak nie zabiła – na takie szczęście z rasą bym nie liczył – a tylko jeszcze bardziej wkurzyła...

Zupełnie, jakby ściągnęli go myślami, względny spokój otaczających wzgórz zakłócił nagle pełen entuzjazmu krzyk, który odbił się echem:

– Chodźcie tu szybko! To coś niesamowitego!

Z naprzeciwka gnał w ich stronę Gay, podkreślając co drugie słowo kichnięciem. Jego oczy błyszczały podnieceniem.

– W życiu nie zgadniecie, co znalazłem!

Laura i Conrad poczuli nieprzyjemne dreszcze.

– Coś, co wzbudza taką ekscytację u kendera, nie może znaczyć nic dobrego... – dziewczyna wypowiedziała na głos to, co oboje myśleli. Przyspieszyli kroku, chcąc jak najszybciej poznać odkrycie towarzysza.

Staruszek poprowadził ich do jednego z bujnych krzaków na poboczu górskiej ścieżki. Przed nimi leżało coś dużego: gruba i lśniąca skorupa, z wnętrza której wydobywał się cuchnący śluz. Wokół panowała martwa cisza, jakby cały świat wstrzymał oddech.

– Patrzcie! Jakiś smok dostał rozwolnienia przy wysiadywaniu! – pisnął setnie rozbawiony Gay.

Przed sobą istotnie mieli kawałki smoczego jaja. Coś się tu jednak nie zgadzało.

– Smoków nie widziano na Krynnie od tysiąca lat, od czasów Humy... – powiedział cicho Conrad, starając się zrozumieć, co to może oznaczać.

– Śmierdząca sprawa... i nie chodzi mi o zapach tego czegoś. – Pokręciła głową. Jedną ręką zatkała nos, drugą wyjęła probówkę z jednej z sakw.

– Uważam, że powinniśmy wziąć trochę tej mazi do przebadania w laboratorium. – Uklękła i ostrożnie nabrała do fiolki niewielką ilość gęstej substancji, uważając, aby jej przypadkiem nie dotknąć.

– To musi być jakaś pozostałość po tych bestiach, z którymi walczyliśmy – dodała, marszcząc czoło. – Nie sądzisz, że to wszystko zaczyna się ze sobą łączyć?

Conrad skinął głową, czując, że odkryli coś o wiele bardziej niebezpiecznego, niż początkowo przypuszczali.

– Moje koszmary zaczynają się spełniać...

– Jednym słowem: niezłe jaja! – skwitował to kender w swoim stylu.


Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro