Chào các bạn! Vì nhiều lý do từ nay Truyen2U chính thức đổi tên là Truyen247.Pro. Mong các bạn tiếp tục ủng hộ truy cập tên miền mới này nhé! Mãi yêu... ♥

Rozdział LXXI

Na dworze rozłożyłem szybko z ciekawości moje czarne skrzydła.
Czułem, jak moja zbroja zostaje przez nie przedziurawiona.
Prychnąłem cicho rozdrażniony.
Moje ubrania nigdy nie zostają po zmianie w całości.
Ale i tak byłem pod niesamowitym wrażeniem.
Nie sądziłem, że są tak silne, przedrzeć się przez lnianą koszulę, a przebić skórzaną zbroję to co innego.
Muszę chyba je bardziej doceniać.

Obróciłem się i zobaczyłem, że towarzyszący mi mężczyźni także rozłożyli swoje.
Skrzydła Kiriala były dla mnie już znajome, ale te ojca były dla mnie nowością.
Były ogromne!
Wielkie, czarne skrzydła nietoperza jarzyły się w świetle słońca.
Każde z nich kończyły się ostrymi wypustkami, przypominającymi małe sztylety. Dwa najważniejsze wyglądały jak ogromne haki i pewnie pełniły taką rolę. Pod czarną skórą wyraźnie było widać silne mięśnie.

Przy moich obecnych towarzyszach czułem się nie na miejscu z tymi moimi pierzastymi, kolorowymi, anielskimi skrzydełkami.
Ich narządy lotu wydawały się potężne i mocne, a moje były delikatne i wrażliwe na jakikolwiek dotyk.
Jedyne w czym im dorównywały to ich wielkość.

Kiedy skończyłem je podziwiać ojciec dał mi znać, że ruszamy.
Z gracją odbiliśmy się od ziemi i mocnymi uderzeniami skrzydeł wzbiliśmy się ponad ziemię.
Jakby na przekór wszystkiemu wiatr zaczął się wzmacniać. 
Powoli zacząłem go odpychać magią, a raczej zmniejszać opór powietrza skierowany w naszą stronę.
Moja moc w takich chwilach była niezastąpiona i naprawdę byłem za mną wdzięczny.
Kirial zrównał się ze mną i skinął mi z wdzięcznością głową, a w oczach ojca dostrzegłem maleńki przebłysk dumy. A to jest kolejnym co cenię.
Obecność i otucha moich bliskich.
Osób, które nie zostawiłyby mnie w trudnej sytuacji.

Spojrzałem na ziemię przed sobą i wstrzymałem oddech.
Ogromne miasto widniało dziesięć minut lotu przed nami, a przed stolicą maszerowała armia Deryta.
Ziemia drżała gdy armia składająca się ogromnej ilość żołnierzy przemierzała rozległą równinę.
Każdy krok był wykonywany w doskonałej harmonii z innymi, zagłuszając wszelkie inne dźwięki z otoczenia.
Założę się, że z bliska byłby jednym wielkim szelestem kolczugi i skóry, obezwładniając wszystko inne.
Nikt nie mówił chyba do siebie ani słowa, częściowo pewnie z powodu przytłaczającego hałasu wokół nich, strachu, ale głównie ze względu na ich skupienie. Jak mówił Direl: Armia jest zbiorem oddzielnych grup, ale wszystkie mają ten sam cel: Pokonaj wroga i wyjdź z niego żywy.
Szeregi były wypełnione wieloma pułkami, w tym najemnikami i sprzymierzonymi żołnierzami oraz wieloma elitarnymi jednostkami magów, a także różnymi rodzajami jednostek łuczniczych i kuszników. Między jazdą konną z wielkimi pikami i po uszy uzbrojonymi piechurami we wszelkich możliwych rasach przebiegały jednostki zwierząt wojennych, a raczej zapewne liczna grupa zwierzołaków.

Ta walka nie będzie łatwa do rozegrania.
Jeśli nie dotrzemy do zamku szybciej będzie krwawo.
Gwałtownie przyśpieszyłem, a zaraz za mną podążyła dwójka demonów.
Chciałem jak najszybciej dotrzeć do miejsca moich narodzin.
Albo przyszłego miejsca mojej śmierci.
Ale to, będzie zależało już od losu i czystego szczęścia, bo z moimi umiejętnościami daleko nie zajdę.
Im szybciej to zakończymy, nie ważne z jakim wynikiem, tym lepiej dla nas wszystkich.

Moje skrzydła pracowały na największych obrotach niż dotychczas.
Porywisty wiatr przestał mi z czasem przeszkadzać, a zaczął pomagać, wiejąc ze strony od której wyleciałem, lekko popychając mnie do przodu. Brnąłem jak najszybciej w kierunku wydawałoby się opustoszałego miasta, gdy nagle przy uchu świsnęła mi strzała.
Moje serce zabiło szybciej, a w uszach zaszumiała krew.
Spojrzałem przerażony w dół, nie zatrzymując się w miejscu ani na sekundę.
Wojsko, a raczej jego łucznicy nas zauważyli.
Pierwszy strzał był chyba ostrzegawczy.
Teraz łucznicy naciągali mocno cięciwy, kierując je w naszą stronę. Nie czekałem na ich ruch. Z szybkością, której się u siebie nie spodziewałem, utworzyłem wokół naszej trójki mocny, powietrzny kokon.
W tej samej chwili strzały odbiły się od powłoki i zmieniły tor lotu.
Zapewne w kierunku ich właścicieli.
Kirial wrzasnął, że musimy się pośpieszyć, a sam szybko wzleciał wyżej. Z takiej odległości strzały nie powinny nas dosięgnąć.

Nim się obejrzeliśmy, minęliśmy granicę miasta.
Stolica Umbry ma pierwszy rzut oka wydawała się miastem duchów.
Na ulicach nie dostrzegłem nikogo. Domy były w złym stanie, a bynajmniej większość. Jedynym co uchowało się dobrze to kramy kupieckie, tawerny oraz domy bogatszych mieszczan. Najpewniej szlachty. Wielki mur otaczający to miejsce usiany był wieżami strażniczymi, które dziwnym trafem były teraz puste.
To niegdyś pewnie piękne miasto było po prostu ni mniej ni więcej jak zapuszczone. Ogromne, piękne dawniej budynki o licznych złotych i srebrnych zdobieniach pociemniały i straciły dawny blask. Rośliny, które porastały miasto wydawało się jedynym, co dawało temu miejscu jakikolwiek przebłysk życia i koloru.

Jakim cudem można tak zniszczyć miasto, w którym przyszło się na świat i wychowano?
Jak trzeba było się zatracić, aby nie dbać o swych poddanych, a wzbudzać w nich strach?
Jak bardzo musiał czuć żal i zdradę do swego ludu, by nie pamiętać, że miłość swego życia pochodziła z najbiedniejszej kasty, która cierpi teraz jeszcze bardziej?
Kto był zdolny, by zdradzić własnego księcia tak, by popadł w najczystszy obłęd z powodu straty najważniejszej osoby, która zawładnęła jego sercem?
Kto mógł uknuć tak straszny spisek?

Ale teraz to już nie ważne.
Trzeba uratować to, co jeszcze pozostało z tego kraju.

Już wypatrzyłem zamek i chciałem szukać wejścia, gdy poczułem, jak ktoś łapie mnie w mocnym uścisku za ramię.
Odwróciłem się i spojrzałem na czarno-czerwonowłosego chłopaka, który bacznie obserwował wieże zamku. Wykorzystałem to i przyjrzałem się budowli przede mną.

 Dwanaście masywnych, kwadratowych wież dominuje nad linią nieba tego masywnego zamku i są połączone dolnymi, mocnymi ścianami z jasnoszarego kamienia. Wielkie, szerokie okna rozrzucone są hojnie po ścianach w dość symetrycznych wzorach z nielicznymi otworami dla artylerii. Wielkie masywne wrota o dziwo także nie były strzeżone przez żadnego strażnika. Na przedzamczu stały liczne budynki zapewne stajnie i magazyny, a także inne, których nie zdołałem dostrzec ich funkcji, a także budynki mieszkalne. Ogromnej wielkości dzieciniec porastały drzewa, by w pewnym momencie wpaść na niezwykle barwny ogród pełen kwiatów. Było tu ładnie, ale gdyby nie było tu tak pusto, to miejsce pewnie wyglądałoby jeszcze lepiej. Byłoby bardziej żywe. 

— Kirial, co widzisz? — Zmrużyłem oczy patrząc w jego stronę i ponownie na zamek. — Ja niczego nie widzę. 
— Może jesteś Vidarem, ale potrzebujesz szkolenia.— zaśmiał się cicho, ale prawie od razu jego wyraz twarzy zmienił się w maskę bez nawet najmniejszych uczuć. — Czuję znajomą magię wokół wież zamkowych i głównej bramy. To jedna z moich nielicznych zdolności.- mruknął z irytacją i zaczął gorączkowo czegoś szukać w murach pałacu. 
— Czyja to magia?— głos zabrał Dewos, podlatując tuż obok nas. 
— Ayor zostawił dla nas małą pułapkę. Pewnie jego dwa przydupasy są z nim. A myślałem, że Deryt postawił wszystko na jedną kartę, a tu niespodzianka, zostawił sobie jednego z najlepszych magów do ochrony.

Nagle coś mi zaczęło świtać. Trójka, jeden mag...Karczma!

— Ayor, to rudy czarny mag, mam rację?— zapytałem, chcąc się upewnić. 
Odwrócił się w moją stronę zaskoczony, a jego i tak cienka źrenica jeszcze bardziej się zwężyła. Teraz to na prawdę przypominał jakiegoś węża. 
— Skąd wiesz?
— Miałem kiedyś wątpliwą przyjemność go spotkać w pewnym miejscu.

Obaj nic nie powiedzieli, a Kirial ponownie zaczął czegoś zapamiętale szukać w murach zamku. 
Nie musiałem długo czekać, aby dowiedzieć się czego chłopak szukał. 
Gwałtownie poszybował na tyły zamczyska i z gracją wylądował obok jakiegoś bluszczu, który porastał jedną ze ścian. Nie mając innego wyjścia wraz z ojcem ruszyliśmy za nim. Gdy byliśmy na miejscu, Kira przyłożył dłoń do jednego kamienia, a ten z delikatnym zgrzytem wcisnął się i po chwili obok niego pojawiło się niewielkie, ciemne przejście. Z mroku nie wpływało nawet najmniejsze światełko, przez co tunel wydawał się nie mieć końca. Przejście od samego wejścia było oblepione ogromnymi wręcz pajęczynami i olbrzymią ilością kurzu.
Skrzywiłem się nieznacznie, zaglądając do środka.
Nie to, że jestem pedantem, ale to przejście nie wygląda na często używane.

— Kira, z tego przejścia ktoś jeszcze używa? — zapytałem chłopaka, który wszedł pewnie do pomieszczenia, nawet się nie oglądając.
— Tak, ja. Tylko ja wiem o tym przejściu...no i mój były mistrz.— wzruszył ramionami. — To przejście dla zabójców pracujących dla rodziny królewskiej Nie żeby było ich w ciągu panowania waszej rodziny dużo. — dodał, spokojnie idąc korytarzem.

Szczerze, to w tym miejscu można dostać klaustrofobii.

Wyciągnąłem przed siebie dłoń i spróbowałem uwolnić mój wewnętrzny ogień. Delikatny, niebieski płomyczek ukazał się na mojej ręce, iskrząc się wesoło.
Ostrożnie odsunąłem go od głowy młodego skrytobójcy, aby przypadkiem nie spalić mu włosów.
Obaj moi towarzysze mruknęli cicho w podzięce.
Chodzenie w takim miejscu po ciemku nie jest w cale przyjemne.
W sumie nie tak dawno temu dowiedziałem się, jaką moc ma mój ojciec. W cale nie zdziwiłem się, że także włada pewnym żywiołem. Ziemią tak dokładnie.
Czyli oświetlanie drogi pozostawało w mojej kompetencji.

Po jakimś czasie czarnooki chłopak zatrzymał się gwałtownie, przez co o mało na niego nie wyleciałem. Odwrócił się w naszą stronę z kamienną miną.
— Za chwilę wyjdziemy na korytarz prowadzący prosto do sali tronowej.
To tam najpewniej jest Deryt. Przed wejściem najpewniej czekają na nas strażnicy. Musimy się przygotować. Isil, zgaś ten ogień i dobądź Dentego. Musimy jak najszybciej dotrzeć do króla i przejąć władzę.

Skinąłem szybko głową i chwyciłem miecz. Czarne ostrze przez chwilę, dosłownie mrugnięcie oka zaświeciło się mocnym światłem. Czując się jakby odrobinę pewniej z dłonią zaciśniętą na rękojeści, odetchnąłem głębiej. To nie znaczy, że mój strach minął. Mimo, że dłonie mi się nie trzęsły, a uścisk na mieczu był mocny i przyjemnie znajomy, to w gardle zbierała się gula, przez którą coraz ciężej było mi oddychać, a serce dudniło niemiłosiernie w piersi.

— Chłopcy, z wojownikami, nawet dobrymi nie będzie takiego problemu jak z tym Ayorem i moim bratem. — Czarnowłosy podszedł do nas, prawie przylegając do kamiennej ściany przez ciasnotę. Poczułem przez chwilę dotyk ciepłej dłoni na ramieniu. — Dam wam radę. Chociaż możecie o niej wiedzieć. Biali i czarni magowie nie są silni w walce kontaktowej. Ich największą bronią jest magia, a do niej potrzebują chociaż jednej wolnej dłoni, przez co niektórzy rezygnują z jakiejkolwiek innej broni.
— Czyli... Jeśli nie będą mogli korzystać z mocy.... — zacząłem szybko kalkulować.
— Będą słabsi. — dokończył za mnie Kirial z delikatnym uśmiechem.
— Dokładnie. — Ojciec skinął nam głową, by zaraz szybko dodać, sięgając do pochwy na miecz. — A teraz panowie, dajmy z siebie wszystko. I nie pozwólcie się zranić. Chcę, abyśmy wrócili z tego cali i zdrowi.
Obaj skinęliśmy mu głową, składając niewypowiedzianą obietnicę.

Kirial obrócił się i niezwykle cicho, bezszelestnie otworzył ukryte za kotarą przejście. Delikatnie wychylił się zza materiału i przebiegł wzrokiem po korytarzu, ma którym było niezwykle cicho. Nie na długo.
Zza rogu usłyszeliśmy tłumiony śmiech i przepychanki. Z miejsca hałasu wyłoniła się znana mi już dwójka wojowników. Jeden, większy i rozbawiony jakby coś brał, a drugi drobny i uśmiechający się tylko leniwie z rękoma w kieszeniach.
Na nasze szczęście nie broniła ich żadna zbroja. Mieli na sobie tylko kolczugi sięgające do biodra, a do ich pasów przypiętą broń. Czarnowłosy chłopak miał z tego co dałem radę rozpoznać dwa kindżały, a ten barczysty brunet miecz dwuręczny.

— Is, Kirial, robimy to tak...— Czarnowłosy stanął między nami i szeptał cicho, uważnie obserwując okolicę. — Nimi się nie przejmujcie. Zostawcie ich mnie, zajmę się nimi.
Już miałem się w trącić, ale to Kirial mi przeszkodził.
— On ma rację. Mamy inne zadanie. — Spojrzał na mnie stanowczo, a jego wzrok przekazywał, że nie mam po co negocjować, bo i tak nie ustąpi.
Z bólem serca zgodziłem się na to.

Tata uśmiechnął się pokrzepiająco i wyciągnął swoje dwa ostrza z osłon, wychodząc zza materiału. Usłyszałem tylko cichy śmiech brązowowłosego i jedno zdanie: A kogo my tu mamy?   Więcej usłyszeć nie zdążyłem, bo Kira gwałtownie złapał mnie za  przegub lewej dłoni i pociągnął mocno w kierunku ogromnych, drewnianych wrót. Obejrzałem się za siebie i dostrzegłem, że dwójka żołnierzy wyciągnęła broń, a Dewos stanął w pozycji defensywnej. Wróciłem wzrokiem do przodu, rzucając mu w myślach ciche: Powodzenia.                                            Czarno-czerwono włosy zatrzymał się na moment przed drzwiami, by pchnąć je ponownie bez żadnego dźwięku. Byłem pod wrażeniem. Drzwi po odsunięciu się ukazały ogromną salę w o dziwo jasnych barwach. Pomieszczenie tonęło w szarości i bieli, a między tym wszystkim przebiegały charakterystyczne pobłyski złota i srebra. Nie zwracałem uwagi na to, co znajduje się dookoła. Mój wzrok spoczął w jednym punkcie. W miejsce, w którym stał pewien zajęty mebel. Wielki tron, a na nim mój wuj, Deryt.

— Isil, mój drogi bratanku!— Wręcz podskoczył z siedziska na nasz widok i zaklaskał w dłonie z dziwnym szczęściem. W tej chwili przypomniałem sobie, że jest po prostu szalony. Chory, jakby stwierdziła moja przybrana matka. — W końcu, po tylu latach widzimy się razem!
— Nie podzielam twojego szczęścia, Derycie. — odparłem beznamiętnie, zaciskając kurczowo dłoń na trzonie Dentego. 
— Oj, czemu ty pałasz do mnie taką nienawiścią? Przecież my się w ogóle nie znamy i nie masz takich podstaw. — Uniósł wysoko jedną brew, schodząc ze stopni prowadzących na tron. Czerwone oczy prześwietliły mnie z rozbawieniem. Dopiero teraz zobaczyłem, że jest ubrany w pełną zbroję, podobną do tej mojej, tylko że w kolorze krwistej czerwieni, a długie, czarne włosy zapięte były w wysokiego koka, który w żadnym stopniu do niego nie pasował.
— Nie nienawidzę cię, choć powinienem. — Mężczyzna rzucił mi zaskoczone spojrzenie. — Przez ciebie straciłem matkę. Przez ciebie straciłem dzieciństwo, które mogłem mieć. Przez ciebie nie wiedziałem kim jestem i trafiłem do innego świata, w którym czułem się obcym, a moja moc wymykała się spod kontroli. — Wszystko to nie mówiłem ze złością, lecz z bólem i żalem, uświadamiając sobie, co straciłem przez tyle lat.

Starszy demon zaśmiał się gardłowo.
— Tego się nie spodziewałem. Ale Isil, dałem ci inne, spokojne życie z dala od zgiełku dworu i toczonych walk. Miałeś kochającą matkę i dobrego przyjaciela, a jedynym twoim zmartwieniem były kartkówki w szkole z nielubianych przedmiotów. Miałeś szansę tam zostać. Nie musiałeś otwierać tamtej księgi. Nigdy nie dowiedziałbyś się o tym miejscu... — mówił cicho i spokojnie, dodając co róż nowe przykłady. 
Zacisnąłem mocno, wręcz boleśnie pięść, mając już dosyć.
— To, że nie widziałbym o tym, co tu się dzieje, to nie znaczy, że problemy tego świata zniknął! One pozostaną. Teraz nie dałbym rady wrócić zostawiając to wszystko. To tu jest moje miejsce! Z moimi przyjaciółmi i rodziną. To tutaj pasuję i tu pozostanę, czy ci się to podoba czy nie.
— Zadziwiasz mnie chłopcze. — Skinął mi głową z uznaniem. Przez jego oczy przebiegł tajemniczy błysk, od którego po plecach przeszedł mi zimny dreszcz. — Zadziwia mnie też to, że stoisz przede mną uzbrojony. — Czerwonooki przeniósł swoje przenikliwe spojrzenie na stojącego metr ode mnie Kiriala. — Krwawe oczy zabłysły wściekłością i gorzkim rozczarowaniem. — Zawiodłeś mnie, synu.





Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro