Chào các bạn! Vì nhiều lý do từ nay Truyen2U chính thức đổi tên là Truyen247.Pro. Mong các bạn tiếp tục ủng hộ truy cập tên miền mới này nhé! Mãi yêu... ♥

Rozdział LXVII

Podniosłem się z posłania z cichym jękiem i przetarłem oko dłonią, ziewając szeroko.
Prostując się, poczułem nieprzyjemny ból szyi i całych pleców.
- Jak ja nie cierpię spania na materacach w namiotach wojskowych!- syknąłem i wstałem.

Rozejrzałem się po namiocie i podszedłem do mojego płaszcza rzuconego na torbę.
Założyłem go i chwyciłem leżący niedaleko miecz.
Wziąłem go i już miałem wyjść, ale przystanąłem obok niewielkiego stolika z misą owoców.
Chwyciłem po chwili namysłu gruszkę i wyszedłem niechętnie na dwór.

Pierwsze co poczułem, to zimny wiatr na twarzy.
Że też to ja muszę mieć wartę o piątej rano przy lesie. Nie mógł być to ktoś inny?
Ziewnąłem jeszcze raz i obejrzałem się dookoła, pociągając nosem.
Wszędzie tylko drzewa i ta cholernie mleczna mgła, przez którą kompletnie nic nie było widać.
- Świetnie, idealne warunki do pełnienia warty.-prychnąłem pod nosem.

Rozejrzałem się po okolicy i wypatrzyłem przewalony pień drzewa.
Ruszyłem w jego stronę i na nim usiadłem. Skrzywiłem się czując wilgoć na spodniach.
Siedziałem tak dobre pół godziny w całkowitej ciszy, którą przerywał tylko delikatne i rzadkie podmuchy wiatru, oraz niedalekie krakanie wron.
Już dobre dwa dni temu odkryliśmy, że w lesie było niezwykle pusto. Pozostały tylko liczne drapieżniki i ptaki padlinożerne. Najwyraźniej wszystkie stworzenia zniknęły, wyczuwając zbliżającą się bitwę.
Jara już dobry tydzień temu wyszła na polowanie i do tej pory nie wróciła.
Wiem, że nie żyje.
Jeśli przestanie się czuć świadomość swojego zwierzęcego partnera po jego znalezieniu, to po prostu odszedł z tego świata.
Czujesz tylko denerwującą pustkę.
Nie mogłem się z początku pogodzić z jej odejściem. Straciłem już moją rodzinę. Ojca pochłonęła wśród licznych ofiar wojna, a matkę zabrała mi ciężka choroba, z którą walczyła od wielu lat. Teraz śmierć odebrała mi też przyjaciółkę.

Uniosłem złote oczy ku niebu i poczułem jak delikatna kropla spada na mój policzek, a potem kolejna i jeszcze jedna. Opuściłem głowę i naciągnąłem kaptur, starając się ukryć przed deszczem.
Siedziałem skulony aż do momentu, w którym dojrzałem od strony obozu czyjąś postać.
Zza mgły wyszedł czarnowłosy, postawny mężczyzna o zielonych, kocich oczach.
Mikas był jednym z moich pobratymców, tugrysołaków, uczestniczących w nadchodzącej wielkimi krokami wojnie.
Mężczyzna skinął mi głową na przywitanie i już miałem się zbierać, by oddać mu wartę, ale z lasu poczułem charakterystyczną woń.
Odwróciłem się szybko, gdy gwałtownie z lasu wybiegł czarny wilk i potężna chimera, a nad naszymi głowami zaczął kołować orzeł.
To mogło oznaczać tylko jedno...

W gęstwinie dostrzegłem siódemkę opatulonych w płaszcze postaci.
Nie umiałem powstrzymać uśmiechu cisnącego mi się na usta.
Dotarli, cali i zdrowi.
Co za szczęście.

Ruszyłem zamaszystym krokiem w kierunku gąszczu wprost do moich podopiecznych.
Piątka przybyszy jakby za czyjąś komendą zrzuciła kaptury i przyśpieszyła znacznie kroku.
Pierwszy dopadł mnie Yafal, a zaraz za nim Adillen, których porwałem w kierunku niedźwiedziego uścisku. Chłopcy wydostali się z pomiędzy moich ramion, by zrobić miejsce kolejnym. Silver i Peris z nieukrywanym nadąsaniem dali się przytulić, ale wiedziałem, że to tylko gra. Isil jako ostatni podszedł do mnie i jego także objąłem. Odkleił się po chwili ode mnie i uśmiechnął szeroko.
- Witaj ponownie, Tarinan.
- Miło was widzieć całych i zdrowych, chłopaki.- odpowiedziałem, rozglądając się po twarzach nastolatków.

Zmienili się.
To widać.
Ich postawa i spojrzenie zmianiło się najbardziej.
Kłębiła się w nich determinacja oraz pewność w tym co robią. Przestali zachowywać się jak rozkapryszone nastolatki przyjmującego tylko maskę dorosłych. Nie, oni teraz zdecydowanie byli już dorośli.
I to uzbrojenie przy pasie...
Jeszcze nigdy nie widziałem, aby nawet na misjach w szkole czuli się tak swobodnie z bronią.
Najwyraźniej od wyjazdu ze stolicy Terry musieli użyć jej już nie jeden raz.
W oczach Isila zobaczyłem coś jeszcze.
A mianowicie przemożne zmęczenie.

- Isil, wszystko w porządku?-zapytałem chłopaka.
Białowłosy szybko przytaknął i jakby na dowód posłał mi delikatny uśmiech.
- To nic takiego. To po prostu był długi, kilkugodzinny marsz i jeszcze to polowanie wczoraj rano. Nic mi nie jest.
- Jakie polowanie?-uniosłem brew.
Isil i polowanie? On raczej tego nie robił. To Peris z Silverem byli tuetem od łapania zwierzyny.
- Dla Isabaala...- wskazał na fioletowookiego mężczyznę w brązowym płaszczu. Z jego ciała aż promieniowała zdolność zmiany postaci. I pachniał gadem. Czasami węch tygrysa jest dokuczliwy.
No, mniejsza. Już wiedziałem kim jest mężczyzna. Król Aran dał mi jasno znać, z kim przybędzą moi podopieczni.
- Sam poszedłeś na polowanie?
- Nie dałeś mi dokończyć.- frychnął oskarżycielsko granatowooki.
- Poleciałem z Kirialem.-spojrzał spokojnie na ostatnią, nieznajomą mi postać. Zza kaptura dojrzałem ostre rysy twarzy młodego chłopaka, chyba w wieku Isila, czarno-czerwone włosy i przerażające, puste, czarne oczy.
Coś w jego postawie i spojrzeniu mi nie odpowiadało, wręcz przyprawiało o ciarki. I tylko Isil z Adillenem wydawali się przy nim być w pełni rozluźnieni. Nie wydawał się najlepszym towarzystwem dla moich uczniów.
- Kim jesteś?- zapytałem samego zainteresowanego.
- Moje imię już znasz. Powinno ci wystarczyć, że jestem przyjacielem.-mimo mrożącego spojrzenia, jego głos był przyjemny dla ucha i raczej przyjacielsko nastawiony.
- I mordercą.-syknął smok z jawną niechęcią w stronę nastolatka.
Zmarszczyłem brwi i odruchowo sięgnąłem do klingi miecza, ale Isil delikatnym skinieniem dłoni powstrzymał mnie od wyciągnięcia broni i posłał w kierunku starszego mężczyzny miażdżące spojrzenie.
- Mało jest osób wśród naszej grupy, którzy nie splamili swych rąk krwią istot ludzkich. Nie powinniśmy się w ten sposób oceniać.- jego głos był spokojny, pouczający, tak bardzo królewski i dziwnie pasujący do niego. Zaskoczyło mnie to. Jeszcze nigdy nie słyszałem u niego takiego tonu. I po minach wszystkich tu obecnych mogłem wyczytać te same uczucia co moje. Smok szybko odzyskał panowanie nad sobą i odziwo z pokorą schylił głowę.
- Masz rację, mój Książe.
- Isil, nie musisz mi pomagać!-wtrącił się zakapturzony chłopak z pretensją.
-Sam umiem sobie poradzić.
- Dobrze o tym wiem, Kira.
Ta cała rozmowa wydawała się mieć jakieś drugie dno. Wszyscy raptownie zamilkli i spoważnieli.
Trzeba szybko zmienić temat.
- Is, powiedziałeś, że poleciałeś z Kirialem na polowanie? Wiem, że masz skrzydła ale...
- To też jego zasługa.-Adillen postanowił się włączyć do rozmowy i wskazał ponownie czarnookiego chłopaka.- Nauczył go latać. Isil teraz lata, jakby to robił od zawsze.
Zmarszczyłem brwi.
- Jakiej jesteś rasy?
Gadzie, obsydianowe oczy zwróciły się w moją stronę.
- Demonem.
Przeżyłem chwilowy szok i już zrozumiałem, dlaczego grupa moich podopiecznych traktuje go z dystansem.
- Demon ze skrzydłami...Szlachcic?
Skinął mi uważnie głową.
Odróciłem się z powrotem w kierunku Isila, który stał obok swojej chimery.
- Może ruszajmy już do obozu. Wszyscy was oczekują z niecierpliwością.- rozporządziłem, na co wszyscy się zgodzili i od razu wraz ze zwierzętami skierowali w kierunku Mikasa, stojącego na obrzeżach lasu z zaciekawioną miną.
Zostali z tyłu tylko Isil i Kirial. Rozmawiali o czymś przyciszonymi głosami. Udało mi się uchwycić tylko kawałek.
- Isil, musisz im powiedzieć!
Młoda hybryda opuściła głowę.
- Jestem tego świadom...
- Co musisz powiedzieć?- podszedłem do nich, a oni od razu ucichli.
- Są pewne sprawy, o których musicie się dowiedzieć, ty, Aran, Direl, a w szczególności tata. Ale to jak będziemy w obozie.- stwierdził i ruszył w kierunku, w którym zniknęli jego przyjaciele. Za nim ruszył demon, a potem ja.

                               ......

Cześć!
Dzisiaj tak całkowicie z innej perspektywy i trochę krócej ( 1150 słów), ale mam nadzieję, że się wam choć trochę podobało :D

Na dzisiaj to tyle i zapraszam Was do następnych rozdziałów ;)
Pa pa!

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro