Rozdział LXV
Wylądowałem na miękkiej trawie niedaleko rzeki.
Zamknąłem oczy i cofnąłem przemianę, tracąc całkiem przyjemny ciężar skrzydeł na plecach.
Gdy uniosłem powieki, obejrzałem się do okoła.
Las, a raczej niewielka polana, na której stałem, wydawała się spokojna i cicha. Towarzyszyła mi zewsząd muzyka świerszczy i szym pobliskiego strumyka. Na dworze, mimo że nie wiało, mróz szczypał w moje ciało okryte tylko w koszulę i spodnie.
Chyba już niedługo zmieni się pora roku. Gdy opuszczałem mój dom trwała tam jesień, a tutaj nie umiem określić co trwa.
Westchnąłem ciężko na wspomnienie miejsca, w którym się wychowałem.
Schowałem ręce w trochę śmieszne kieszenie spodni i ruszyłem pod gałęzie rozłożystego drzewa, do złudzenia przypominającego dąb.
A może to jest dąb?
Usiadłem z jękiem na ziemi i oparłem się o chropowatą korę.
Ponownie zamknąłem oczy, odpływając nieznacznie.
To jest to, czego mi teraz trzeba.
Crister przez miesiąc mojej nauki w szkole, starał się wpoić mi medytację.
Że to jest to, czego potrzebuję, by połączyć się z żywiołami.
Nie przepadałem tą techniką połączenia.
Nie potrzebowałem jej.
Wszystko, co było związane z żywiołem, robiłem swobodnie. Tak...naturalnie.
Jedynym pożytkiem z medytacji był czas, na skupienie swoich myśli. Mogłem po prostu myśleć.
Ale teraz może powinienem zastosować się do tego, co mówił Crister?
Odetchnąłem głęboko i skupiłem się jednak po dłuższej chwili na otaczających mnie wszystkich żywiołach.
Nie skupiałem się na jednym z nich.
Dziwnie się czułem, robiąc to tylko z jednym.
Poczułem prawie niezauważalne muskania wiatru i wody.
Ziemia pode mną naciskała swoim wszechobecnym życiem na mój umysł, a ogień w moim wnętrzu otulał mnie potrzebnym w tę chłodną noc ciepłem.
Trwałem w takim stanie dobre półtorej godziny do czasu, gdy nie odczułem czegoś dziwnego.
Z początku to był tylko delikatny szum w uszach. Później zaczął się zwiększać z chwili na chwilę coraz bardziej.
Otworzyłem gwałtownie oczy, o dziwo nie tracą połączenia z żywiołami, tak jak to było zazwyczaj.
Wstałem z ziemi ,nie zwracając uwagi na zdrentwiałe nogi.
Obejrzałem się do okoła, poszukując źródła tego dziwnego dźwięku.
Mój wzrok zatrzymał się na pobliskich zaroślach.
Dostrzegłem zarys...czegoś.
Tylko czemu widziałem to przez krzaki?
Szum stawał się denerwujący, a postać coraz wyraźniejsza i jakby czerwonawa?
To co widziałem, przypominało człowieka, a raczej obrazek w podręczniku z biologii w dziale krwi.
Moje serce zaczęło dudnić niemiłosiernie w piersi, a mój oddech nieznacznie przyspieszył.
To nie może być to, o czym myśle!
Postać nagle stanęła i kucnęła blisko ziemi, przykładając obie dłonie do ust. Nagle przez powietrze usłyszałem świst i zobaczyłem strzałkę, lecącą w moją stronę. Odruchowo machnąłem ręką, a powietrze o dziwo natychmiastowo zmieniło tor lotu z pozoru niegroźnej broni.
Ostrze strzałki wbiło się w młode drzewko, które zaczęło żółknieć i obumierać.
Westchnąłem głośno.
Aż strach pomyśleć, co by się stało, gdyby wbiła się w moje ciało.
Wzdrygnąłem się i z powrotem spojrzałem w krzaki.
Stał w nich do pasa młody chłopak. Może o parę lat ode mnie starszy.
Był średniego wzrostu i mocnej budowy. Miał krótkie, szare włosy i nienaturalnie pomarańczowe oczy o dziwnej, poziomej źrenicy. Wydawały się jakoś...szalone. Twarz miał mocno zarysowaną i jakby dziką. Przez prawy policzek przechodził tatuaż szmaragdowego węża.
Nie kojarzyłem go, ale miał w sobie coś znajomego.
Mianowicie czarną, poszarpaną pelerynę.
- To ty jesteś tym mężczyzną z pustyni.-sapnąłem, stając w pozycji gotowej do obrony.
Odpowiedział mi głośny i bardzo nie przyjemny, hieni chichot.
Po moich plecach przeszedł zimny dreszcz.
- Tak.-odpowiedział lakonicznie, gdy przestał się śmiać.
Głos miał straszny. Przypominał drący się materiał i niezwykle syczał. Nie było to w żadnym stopniu przyjemne.
- Czego ode mnie chcesz?
- Inaczej wyobrażałem sobie Naznaczonego.-szarowłosy zignorował moje pytanie i zmarszczył zamyślony brwi, wychodząc zza zarośli.
Cofnąłem się odruchowo o trzy kroki.
- Myślałem, że będziesz kimś potężnym, wartym uwagi.-roześmiał się kpiąco.- A przed kim stoję? Przed przestraszonym kurczęciem, który trzęsie się na mój widok! Nie rozumiem, czemu wszyscy się ciebie boją. Całe wojsko drży przed tobą i wojskiem Arana. Najwyraźniej zostali wprowadzeni w olbrzymi błąd. Nie mógłbyś pokonać nikogo, a co dopiero naszego władcę, Deryta!-wykrzyknął i zachichotał. Gdy przestał przyjrzał mi się uważnie.- Jakim cudem jesteś spokrewniony z kimś tak wielkim, jak Deryt?! Ba, nawet demona nie przypominasz, tylko te cholerne anioły!-prychnął pod nosem.- A w sumie, jaki ojciec, taki syn. Jeden był słaby, a drugi jeszcze bardziej.
Zacisnąłem mocno szczękę i pięści ze złości. Mało brakowało, aby mi się coś wymsknęło. Czułem nie tylko złość, ale i ogień pulsujący pod moją skórą.
Z jednej strony to uczucie było dziwnie upajające, a z drugiej nie powinno mieć miejsca.
Muszę się uspokoić!
- Ponowię swoje pytanie. Kim jesteś i czego ode mnie chcesz?-zapytałem już spokojniej.
- Jak to czego? Twojej śmierci w imię mojego ojca, Deryta!-z jego gardła wydobył się obrzydliwy śmiech, przez który nawet świerszcze przestały grać swoje nocne serenady.
Zachłystnąłem się powietrzem.
Że co? Ojciec? To nie możliwe!
- Nie kojarzę, żeby mój wuj miał syna.-uniosłem jedną brew.
- Jestem jego wychowankiem. Adoptował mnie. Me imię to Silfan.-skłonił się teatralnie w pół.
- Z tego co wiem, wuj dał mi czas, na zastanowienie się.-zwróciłem uwagę, przypominając sobie mój ostatni sen.
I znowu ten cholerny śmiech!
Przez jego całą postawę przemawiał fanatyzm. Od kiedy pamiętam niecierpiałem takich ludzi.
- Może i dał, a może nie.-wzruszył barczystymi ramionami i na jego usta wpłynął obrzydliwy uśmiech.- Ojciec uznał, że byłbyś silnym i wartościowym sprzymierzeńcem. Ale ja tak nie uważam. Jesteś tylko małym pyłkiem, którego łatwo można zamieść. Wyobraź sobie moją nagrodę, gdy się ciebie pozbędę! Jesteś jedynym, co stoi na przeszkodzie wielkiemu Derytowi! To moja szansa! Moja gloria!-wykrzyknął i sięgnął po miecz, który wydobył w mgnieniu oka.
Odruchowo sięgnąłem do pasa, ale nie natrafiłem na nic palcami.
Zaklnąłem pod nosem.
Że też dzisiaj zapomniałem Dentego!
Nie mając innego wyjścia, ustawiłem się prosto i wyciągnąłem jedną rękę przed siebie.
Pomarańczowooki zaśmiał sie kpiąco i nagle rzucił w moją stronę nożem. Odruchowo podniosłem ziemię, tworząc mur. Usłyszałem jak ostrze wbija się w twardą glebę. Opuściłem ziemię i spojrzałem na niego, ciężko oddychając.
- No tak, zapomniałem.-zacmokał.-Jesteś magiem.
Popędził w moją stronę w ogromnym tempie. Zobaczyłem tylko stalowy błysk miecza. W ostatniej chwili odskoczyłem od ostrej klingi i przetoczyłem się jak najdalej od niebezpieczeństwa. Przeciwnik zaszarżował w moim kierunku, drastycznie przyspieszając.
Był jak taran!
Uniosłem dłoń i posłałem w jego stronę dwie ogniste kule, które niestety zręcznie minął, a one wybuchły parę metrów za nim, uderzając w drzewa. Ostra stal przecięła powietrze niedaleko mojej ręki, na szczęście refleks jeszcze mnie nie opuścił. Odepchnąłem go mocnym podmuchem prosto w pobliskie krzaki. Upadł na nie ciężko, łamiąc wszystkie rośliny. Otrząsnął się tylko po tym i wstał jak gdyby nigdy nic na równe nogi. Zebrałem wokół siebie jak najszybciej parę pocisków z kamieni, które zaraz poszybowały w kierunku gotowego już chłopaka. Dwie z nich ominął, a resztę jakimś cudem zatrzymał swoim mieczem.
Szlag! Jestem w ciemnej dupie!
On jest jak berserk!
Zebrałem ponownie ogień i posłałem w jego kierunku falę z błękitnych płomieni. Szarowłosy zdarzył się czołowo z murem. Jego peleryna zajęła się od razu. Mój przeciwnik warknął coś jak rozjuszczone zwierzę i zerwał swoje odzienie. Prócz nadpalonych włosów, nie stało mu się nic.
To są jakieś jaja!
On nie może być odporny na ogień!
Co jest z nim nie tak?!
Zanim ponownie na mnie ruszył, szybko skupiłem się na rzece i przywołałem wodę, która zebrała się wokół moich palców, by po chwili zamarznąć, tworząc długie szpony.
Machnąłem w niego ręką, a moja nowa broń poleciała w kierunku jego twarzy. Silfan nie zdołał się przed nimi obronić i lód po kolei wbijał się w całą twarz. Chłopak zaryczał z bólu i w przypływie furii, ponownie przystąpił do ataku, nawet nie próbując wyrwać ostrych kolców. W jednej chwili był tam, a w drugiej już prawie miałem ostrze przy szyi. Starałem się unikać wszystkich precyzyjnie zadanych ciosów. Za każdym razem omijałem je z wielkim trudem, całe ciuchy zostały podarte, a w wielu miejscach na moim ciele została rozerwana skóra, powodując krwawienia. Moje mięśnie paliły żywym ogniem, tak samo jak i płuca.
Szarowłosy nie dawał mi nawet chwili wytchnienia. Był szybki i niezwykle silny, moja ziemna zapora miała z nim duże problemy.
Walczył jak zwykła bestia.
Zobaczyłem jak przymierzał się do kolejnego ciosu, ale niespodziewanie wykonałem unik i wymierzyłem mu łokciem cios w tył głowy. Mógłbym go tak łatwo pozbawić przytomności, ale dzisiaj mi nic nie idzie po myśli i w ostatniej sekundzie zdołał sparować mój atak. Złapał mnie za rękę i posłał z głuchym łozgotem na trawę.
Przez moment zabrakło mi tchu i pojawiły się mroczki przed oczami. Na szczęście prawie od razu odzyskałem jasność widzenia. Ujrzałem nad sobą Silfana przygotowującego się ,aby wbić mi miecz prosto w serce. Momentalnie w mój umysł uderzył już znajomy, natarczywy szum. Na powrót zobaczyłem szarowłosego nade mną w dziwnej, czerwonej postaci.
Nie zwarzając na konsekwencje skupiłem się mocno na tym chałasie. To może być moja jedyna nadzieja!
Wyciągnąłem przed siebie rękę i zacisnąłem ją kurczowo w pięść, chwytając się kurczowo tego hałasu.
Silfan jakoś dziwnie wygiął się w łuk i zaczął kwilić z bólu. Wrzeszczał opentańczo i upadł na mnie. Całym sobą czułem, że dzieje się z nim coś nie tak. Czułem jak jego organy zaczynają się miarzdżyć, a żyły rozrywać. Pochylił się, a z jego oczu, uszu, nosa...ze wszystkich otworów zaczyna wypływać ogromna ilość krwi.
Zemdliło mnie.
Ciało nade mną zaczęło trząść się w konwulsjach, aż w końcu przestało.
Zamknąłem oczy i zmusiłem się, by nie zwymiotować. Przeszły mnie dreszcze i zsunąłem z siebie trupa, w którym coś chlupnęło. Podniosłem się chwiejnie z ziemi i spojrzałem po sobie. Nie chiałem patrzeć na to, co zostało z Silfana. Cały byłem upaprany z ziemi, błocie i głównie krwi. Moje białe włosy przybrały prawie kolor tej substancji.
Przełknąłem głośno ślinę.
Było mi słabo, nie zwracałem już nawet mniejszej uwagi na swoje własne rany. Popadłem w jakiś dziwny szok.
Za dużo tego dzisiaj!
Cholera jasna, jak ja mogłem użyć magii krwi!?
Crister tak wiele razy przestrzegał przed nią mnie i Virine. Podobno aż trzech na pięciu magów wody może odkryć u siebie ten ,,dar“. Jak zawsze jest ,,ale“. Ten rodzaj magii wody jest surowo zakazany w Terze ze względu na brutalność i ryzyko jakie za sobą niesie. Jeśli nie zapanujesz nad krwią, możesz także umrzeć. Tym rodzajem magii posługują się tylko mordercy.
Kurwa, że też to trafiło się akurat mi!
Mam dość ,muszę odpocząć.
Ruszyłem tak jakby w amoku z powrotem do jaskini Isaabala. Nie kłopotałem się nawet z ukryciem ciała. Było po prostu za wiele krwi.
Szybko wleciałem za pomocą skrzydeł do pieczary.
Gdy dotknąłem skalnego podłoża, schowałem skrzydła i zrobiłem głęboki wdech, starając się uspokoić.
Otworzyłem oczy, które nieświadomie zamknąłem i zobaczyłem światło.
Jaskinia była oświetlona chyba wszystkimi możliwymi świecami i pochodniami.
Na dworze było tak ciemno, a tu światło aż mnie raziło.
Wewnątrz tego wszystkiego stali moi przyjaciele wraz z Isaabalem. Z ich gardeł wyszedł na mój widok tłumiony krzyk. Skrzywiłem się i odwróciłem głowę.
- Isil, co się stało?-Adillen podbiegł do mnie roztrzęsiony i zaczął mnie oglądać na wszystkie możliwe strony.
On jest czasami jak nadopiekuńcza kwoka.
- Gdzie jesteś ranny? Musimy cię opatrzyć. Tak wiele krwi.-trajkotał tak szybko, że nie mogłem nic powiedzieć. Na szczęście z pomocą przyszedł mi Kirial.
- Adillen, uspokój się. Jakby był tak ranny, jak wygląda, to nie mógłby to nawet prosto stać.-zauważył spokojnie. Swoje spojrzenie przeniósł z zielonowłosego na mnie.- Is, czyja to krew?
Pokręciłem głową i złapałem się za nasadę nosa.
- To już nie ważne. Nie żyje.
- Kto?-naciskał demon.
- Miał na imię Silfan. Powinieneś go znać, Kira.-mówiąc to, spojrzałem na swoje zakrwawione dłonie.
Słyszałem jak demon cicho wyciągnął powietrze nosem.
- Tak. Znałem go. Był jednym z żołnierzy i wychowankiem Deryta.
Jak go zabiłeś? Nie masz przy sobie broni. Dente został przy twoim posłaniu.
Poczułem na sobie natarczywy wzrok wszystkich w pomieszczeniu.
Miałem nadzieję, że to pytanie nigdy nie padnie.
- Użyłem magii...-ostatni wyraz wyburczałem pod nosem.
- Powtórz, bo niedosłyszałem.
- Użyłem magii krwi.
Wszyscy spojrzeli na mnie niedowierzająco, wytrzeszczając oczy. - Nawet tego natura ci nie odpuściła.-mruknął fioletowooki i przejechał dłonią po swoich włosach.- Miałem nadzieję, że to się u niego nie ujawni.-szepnął do siebie, rozglądając się gorączkowo po pomieszczeniu.
- Co się stało, to się nie odstanie.-zbeształ go demon.
Isaabal posłał mu nienawistne spojrzenie.
- Chodź, Isil. Pewnie chcesz się wykąpać.-złapał mnie za nadgarstek i pociągnął do ,,naszego'' pokoju.
Zostawił mnie w progu i chwycił z mojej torby pierwsze lepsze ubrania.
Podszedł do mnie i ponownie pociągnął mnie w przeciwną stronę.
Biernie pozwalałem mu się prowadzić przez korytarz.
- Isil, rozchmurz się.-nakazał, odwracając się do mnie.- To nie koniec świata. Zabicie kogoś, cię nie zmieniło. Wciąż jesteś tym samym chłopakiem. A skąd to wiem? Bo widzę, że brzydzisz się krwią na sobie. Wydajesz się smutny. Prawdziwi mordercy nie mieliby takich odruchów. Wiele osób po czyimś zabiciu czuje eugorię, ale nie wszyscy. Nawet ja z takim doświadczeniem po misjach nie mogę się czasami ogarnąć. Czuję żal i smutek.-spojrzał mi głęboko w oczy.- Niech cię nie dręczą wyrzuty. Musiałeś to zrobić. On nie był dobry. Popadał w szał prawie non stop, mógłby cię zabić. Dobrze, że tego nie zrobił.-chłopak uśmiechnął się do mnie i popchnął w kierunku zamkniętych drzwi.
Zanim za nimi zniknąłem, usłyszałem jeszcze jedno pokrzepiające zdanie.
- Zawsze możesz na mnie liczyć!
Zamknąłem za sobą drzwi i uniosłem delikatnie kąciki ust.
Ta rozmowa była...pocieszająca.
Mam tu chociaż jedną osobę, z którą mogę o tym porozmawiać. Chociaż pewnie reszta także by mnie wysłuchała.
Cieszę się, że ich mam.
Spojrzałem w głąb pomieszczenia i zobaczyłem balię pełną wody. Podszedłem do niej i włożyłem rękę w przeźroczystą taflę, która przyjemnie odbijała światło zapalonych świec.
Woda okazała się wręcz lodowato zimna. Dostałem gęsiej skórki, ale twardo trzymałem rękę w cieczy.
Skupiłem się i uwolniłem mój ogień. Stopniowo woda zaczynała nabierać temperatury, aż w końcu stała się odpowiednia.
Jakoś żywioły zaczęły się mnie chyba bardziej słuchać. Ciekawe.
Szybko rozebrałem się z ubrań i wszedłem do bali. Moje ciuchy były już zdatne tylko do wyrzucenia. Nie dam rady odprać tej krwi i te wszystkie rozerwania były też trudne do zszycia.
Dobre półtorej godziny szorowałem się, by całe to czerwone paskudztwo ze mnie zeszło. To była katorga!
Gdy mi się to udało, wskoczyłem w nowe ubrania i pobiegłem do sypialni.
Sądząc po zgaszonych światłach, wszyscy już spali.
I może to lepiej. Obędzie się bez tych wszystkich pytań.
Miałem rację, każdy chrapał sobie w najlepsze.
Cicho manewrowałem między nimi i usiadłem na posłanie. Zająłem się szybko nowymi ranami. Było ich dość sporo, na szczęście na tyle płytkie, że nie musiałem budzić Adillena.
Gdy skończyłem po prostu padłem na poduszki natychmiast zapadając w sen.
......
A oto nowy rozdział i to całkiem długi, bo liczy 2416 słów! :D
Mam nadzieję, że wam się podobał i zapraszam na kolejne.
Oby w szybszym terminie niż ten.
Papatki! :*
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro