8. Nie maż się, jesteś już bezpieczny.
Harry późnego wieczoru, kiedy Londyn ogarnięty był już mrokiem, wracał do domu ze spotkania z Zaynem, u którego spędził praktycznie cały dzień. Drżał lekko z zimna, pocierając co chwila o siebie dłonie, aby je ogrzać. Ulice świeciły pustkami, nawet auta nie jeździły, przez co Styles odczuwał lekki niepokój, który nasilił się w momencie, w którym zorientował się, że od dłuższego czasu podąża za nim zakapturzony mężczyzna, trzymający kilkumetrowy dystans.
Kędzierzawy wmawiał sobie, że absolutnie nie jest śledzony i to jedynie jego urojenia, i aby potwierdzić swoją myśl przyspieszył kroku. Niestety nieznajomy zrobił dokładnie to samo, skutkiem czego brunet bezmyślnie zaczął biec przed siebie, niedługo potem nawet nie zorientowawszy się, zostając wepchniętym do ciemnej alejki. Przyparty do lodowatej ściany zadrżał, czując silne dłonie na swoich ramionach, które trzymały go, by się nie wyrwał.
— Zostaw mnie! Pomocy! — krzyczał, próbując wydostać się z mocnego i obleśnego uścisku. Harry wiedział, że bezsensownie zdzierał sobie gardło, gdyż każdy o tej porze siedział w domu wraz z rodziną, oglądając komedie na kanapie w salonie. Nikt nie pomyślałby nawet o wyjściu na dwór, a tym bardziej spacerze wzdłuż ulicy, która po zmroku bywała niebezpieczna. Na nieszczęście Harry'ego tylko ta mogła doprowadzić go do jego domu.
Obcy mężczyzna roześmiał się, uderzając zielonookiego z pięści w policzek. Masywnym ciałem naparł na to chude Harry'ego, a wolną dłonią zasłonił malinowe, drżące usta, aby brunet nie mógł więcej razy zawołać o pomoc. Ręce Stylesa ulokowane były za jego plecami, przez co sam przyciskał je do muru, nie mogąc nawet podjąć próby odepchnięcia nieznajomego od siebie. Czując zimną dłoń, wkradającą się pod materiał jego bluzki, a następnie majstrującą przy jego rozporku, miał ochotę wybuchnął głośnym płaczem, co po niedługiej chwili zrobił. Lico zapiekło go, kiedy wodospad łez spłynął po zaczerwienionym, obolałym miejscu. Styles nie miał jak się bronić, nie miał jak obronić swojej godności i ciała, gdyż był za słaby. Nadzieje na jakąkolwiek pomoc malały, a on przerażony chciał, aby nadchodzący koszmar już się skończył. Żałował, że gdziekolwiek dzisiejszego dnia wyszedł.
W pewnym momencie zielonooki przez łzy dostrzegł jak koło głowy nachalnego mężczyzny pojawia się pistolet.
— Radzę ci w tej chwili odsunąć się od niego — odezwał się spokojnie, dobrze znany Stylesowi głos. — Natychmiast — dodał, przeładowując broń.
— Nie boje się takiego chłopczyka jak ty — zaśmiał się głośno. — Może dołączysz? — oblizał usta, zdejmując jedną ręką spodnie bruneta, na co ten załkał żałośnie.
— Chciałem po dobroci — westchnął — Harry zamknij oczy — zwrócił się do przerażonego nastolatka, który wykonał zaraz polecenie. Chwilę później słychać było wystrzał i dźwięk upadanego ciała na ziemię.
Louis westchnął ciężko, chowając pistolet za paskiem swoich spodni i podszedł do Stylesa, podciągając mu jednym ruchem do połowy ściągnięte ubranie. Kopnął ciało mężczyzny, leżącego blisko nich, a następnie wziął kędzierzawego na ręce w stylu panny młodej.
Młodszy zaszlochał cicho, obejmując starszego rękoma, które złączył ze sobą za jego karkiem. Bał się jakkolwiek poruszyć, nie wiedział czego teraz spodziewać się po Louisie.
— Nie maż się, jesteś już bezpieczny — szepnął, wychodząc z chłopakiem na główną ulicę Londynu.
— Ł-łatwo ci mówić — szepnął cicho, próbując się uspokoić.
— Co robisz o tej porze na mieście? W dodatku w tych okolicach? — spytał szatyn, unosząc brew.
— Wracałem d-do domu — wymamrotał cicho, patrząc przed siebie. Nie sądził, że kiedykolwiek jego obiekt westchnień będzie nosił go na rękach.
— Masz nauczkę, aby nie wracać samemu do domu po ciemku. Gdybym tu nie przechodził byłoby z tobą krucho — westchnął.
— Wiem... Wiem, dziękuję Louis – pokiwał głową energicznie, patrząc na szatyna.
— Nikt nie ma prawa tknąć mojej zabaweczki, chyba muszę cię gdzieś podpisać, żeby się nauczyli nie dotykać tego, co nie ich — prychnął, poprawiając sobie chłopaka na rękach.
Harry spuścił głowę, kiwając nią. Poczuł dziwny ucisk w klatce piersiowej, jednak nie był on na tyle mocny jak na co dzień w szkole, kiedy poniżany był przed wszystkimi uczniami. Był cały, żył, nic mu się nie stało, a to chyba najważniejsze, prawda? Chociaż z drugiej strony skoro Louis tak bardzo go nie lubił to dlaczego nie zrobił mu krzywdy zamiast tego mężczyzny? Mógł doskonale wykorzystać sytuację, a tak to pomógł mu i jeszcze niósł go na rękach do domu. Chyba nie tak traktuje się worki treningowe czy marionetki, na których można się wyżyć.
— M-Możesz mnie już puścić, wiesz? — wymamrotał cicho.
— A co? Niewygodnie ci tak? — uniósł brew — Poczuj się jak księżniczka — roześmiał się szczerze.
— Gdzie idziemy? — szepnął, patrząc kolejny raz na piękną twarz szatyna, którą oświetlał blask księżyca. Louis był tak cholernie piękny i tak niedostępny dla naiwnego Harry'ego.
— Odprowadzę cię do domu, abyś znów nie został prawie zgwałcony — wyjaśnił.
— Wiesz, gdzie mieszkam? — uniósł brew, patrząc zdezorientowany na niego. Przez tę całą sytuację całkowicie zapomniał o jakichkolwiek wcześniejszych rozmowach przeprowadzonych z szatynem, podczas których starszy zazwyczaj zdradzał rzeczy, które o nim wiedział. A było ich naprawdę wiele.
— Oczywiście, że wiem — wywrócił oczami, jakby była to najoczywistsza rzecz na świecie — Wiem, gdzie mieszkasz, sam ci o tym wczoraj mówiłem — dodał, a Styles miał ochotę uderzyć się otwartą dłonią w czoło.
— No tak — westchnął, przymykając oczy i próbując się rozluźnić. Było to niebywale trudne zważywszy na fakt, że wciąż czuł ten obrzydliwy dotyk na swoim posiniaczonym ciele. Nawet myśl, że niesiony był przez samego Louisa Tomlinsona nie pomagała, więc było naprawdę źle.
Louis nic więcej się już nie odezwał, a jedynie przyspieszył kroku, by dojść do domu Harry'ego jak najszybciej. Nie mógł kręcić się po mieście o zbyt późnej porze, gdyż nigdy nie miał stu procentowej pewności czy tym razem również dotrze bezpiecznie do własnego mieszkania - uzbrojeni wrogowie byli wszędzie, zwłaszcza po zmroku. Szatyn nie chciał dzisiejszego wieczoru ponownie używać broni.
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro