Threeshot - Remember me pt. 3
[ZAWIERA SPOJLERY Z 5 SEZONU THE 100]
Nie pamiętam drogi do dormitorium.
Głowa pękała mi z bólu, dzwoniło mi w uszach, świat co chwila wirował wokół mnie, tak, jakby zaraz miał upaść albo zwymiotować. Albo jedno i drugie. Dopiero kiedy znalazłem się na swoim łóżku, dotarło do mnie, że sam pokonałem całą drogę. Że nadal należę do swojego ciała.
Prawie nie czułem piekącej wargi, bólu nogi czy innych śladów przebytej przed chwilą walki. Nie zwracałem najmniejszej uwagi na spojrzenia wchodzących i wychodzących z sypialni Ziemian. Nie obchodziła mnie troska w oczach królowej Tityi, pytającej mnie, czy wszystko ze mną w porządku. N i c mnie nie obchodziło.
– Azariah – wychrypiałem jedynie w odpowiedzi. – Gdzie. Jest. Azariah.
Współczucie na jej twarzy szybko zostało zastąpione zrozumieniem – i strachem. Była jego matką, a on wszystkim, co jej pozostało. Nie wiedziałem, co widziała w moich oczach, ale cokolwiek to było, powstrzymało ją przed odpowiedzią.
Poczułem, jak krew znów uderza mi do głowy. No tak. Ona też wiedziała. Oni wszyscy wiedzieli.
Wstałem i splunąłem jej pod nogi, zanim z furią wypadłem przez drzwi.
Znalezienie Azariaha nie zajęło mi wiele. A może zajęło, tylko czerwień, zasnuwająca mi umysł, nie pozwalała mi poczuć upływu czasu. Szedłem jak we śnie – ale tym razem nie w ogłupiającym i chaotycznym, odrywającym mnie od rzeczywistości. Teraz przypominał koszmar. Koszmar, w którym czułem się realniej, niż kiedykolwiek.
Azariah wychodził z sali jadalnej, kiedy nasze oczy się spotkały. Poczułem jego strach na długo przed tym, jak chwyciłem go za kołnierz i przycisnąłem do ściany.
Ryk, który obudził się w mojej piersi, ani trochę nie przypominał mojego głosu.
– Cały ten czas. Cały ten p i e r d o l o n y czas!
Azariah nie wezwał swoich ludzi. Nie wydał najmniejszego dźwięku. Trząsł się, ale jego chłopięca twarz wyglądała niemalże spokojnie. Jakby wiedział od lat, że ten moment nadejdzie.
– Kim ty jesteś? Kim jesteś, żeby mi to odebrać?! – potrząsnąłem nim raz, drugi, trzeci. Prawie przestawałem go widzieć przez łzy. Nie wiedziałem, kogo bardziej chcę rozszarpać na kawałki – jego czy samego siebie.
– To nie ja ci to odebrałem – ledwo usłyszałem odpowiedź chłopca przez szum w moich uszach. – To ty to sobie zrobiłeś.
Coś na kształt śmiechu wyrwało mi się z piersi. Puściłem go, z ledwością powstrzymując się, by nie cisnąć nim o ziemię.
– Spicha – wycedziłem, patrząc mu prosto w oczy. – Nowe na laik haihefa-de.
Nie potrafił ukryć bólu na swojej twarzy. Miałem wrażenie, że kiedyś już go takim widziałem, dawno temu. W innym życiu, którego już nigdy nie odzyskam.
– Poprosiła mnie – jego głos od wieków nie brzmiał tak młodo, nie drżał tak bardzo. – Poprosiła mnie, żebym się tobą zaopiekował, a ja spełniłem jej prośbę. Trzymałem cię z dala od bólu. Bo sam od niego uciekłeś. Wypiłeś serum z Azylu, wszystko, co zostało. Prawie umarłeś. Sam to sobie zrobiłeś i nie... nie wiedziałeś nawet, kim jestem! J a!
Ostatnie zdanie wykrzyczał i zamierzył się, jakby chciał mi przyłożyć, ale w ostatniej chwili jego pięść trafiła w ścianę. Patrzyłem na niego z szeroko otwartymi oczami, próbując utrzymać normalny oddech.
– Ja... co? Jak mógłbym sam... – potrząsnąłem głową. – Nie. To niemożliwe, znowu kłamiesz, znowu...
– Okłamuję cię codziennie, bo tego właśnie chciałeś – przerwał mi Azariah. Po raz pierwszy w życiu zobaczyłem jego łzy. – Jak miałem ci powiedzieć? Widzisz to w koszmarach, widzisz ją od nowa i od nowa... Jak mógłbym ci powiedzieć, kiedy wolałeś umrzeć, niż to pamiętać?
Cały czas kręciłem głową, jakby to miało w jakikolwiek sposób odeprzeć jego słowa, sprawić, żeby do mnie nie trafiły. Urywki moich snów znowu zaczęły wracać, znowu zacząłem czuć się tak, jakby mnie do siebie wciągały.
– Uratowałeś mi życie, James – głos Azariaha znacznie ucichł, kiedy podszedł do mnie i chwycił mnie za ramię, zanim byłem w stanie się odsunąć. – Zabrałeś mnie do domu. Przywróciłeś mnie na tron. Opiekowałeś się mną tak długo... Naprawdę myślisz, że zrobiłem cokolwiek, żeby cię skrzywdzić? Dałem ci miejsce tutaj, tobie i...
Urwał. Bał się wypowiedzieć jej imienia, widziałem to w jego oczach.
Wyrwałem rękę z jego uścisku. Ja już niczego się nie bałem.
– Ailey – wycedziłem. – Tak miała na imię. Nie wiem, kim była, nie pamiętam, jaka była, ale wiem, że pozwoliłem jej odejść, że pozwoliłem jej u m r z e ć, i to... – głos mi się załamał. – To, jak to boli, nigdy nie odejdzie. Cokolwiek nie zrobię, cokolwiek nie powiesz... – potrząsnąłem głową. – Nigdy nie będzie inaczej.
Azariah wyglądał, jakby znów miał się rozpłakać. Przemknęło mi przez myśl, że może naprawdę mnie kochać, tak, jak ja kocham jego. Jak brata, syna – rodzinę. Jak kogoś, kto może zrobić ci przerażająco wiele, ale ty i tak nie pozbędziesz się go z serca. Nie potrafisz.
Może widział to w moim spojrzeniu, a może po prostu to wiedział. Przez moment myślałem, że odwróci się i odejdzie – ale zamiast tego siadł pod ścianą, tak, jak zawsze siadał ze mną, gdy mój własny przerażony krzyk wyrywał mnie z koszmaru.
A ja, chociaż chciałem odwrócić się i odejść, usiadłem obok.
I w końcu opowiedział mi wszystko.
W pierwszej chwili myślałem, że mnie to zabije. Że będzie tak samo jak zawsze, gdy coś sobie przypominam, gdy coś do mnie trafia – że urywki wspomnień roztrzaskają mnie na kawałki, że ból w końcu rozsadzi mi głowę, serce, żołądek. Ale tak się nie stało.
Miałem rację – nie pamiętałem tego. Urywki dawnego życia miotały się w pustce mojego umysłu, ale nadal pozostały urywkami. Słowa Azariaha pokazały mi, skąd się wzięły, ale nie zobaczyłem całości. Bo całość nie istniała i już nigdy nie miała istnieć. To już zawsze miały być ułamki uczuć, drobne elementy obrazów, zapachów, dźwięków, jak odłamki rozbitego lustra. Nawet, gdybym jakimś cudem mógł je posklejać, nie zobaczyłbym w nich prawdy. Nie zobaczyłbym w nich siebie.
Ale pojawiło się coś nowego. Sens. Świadomość. Po raz pierwszy poczułem, że nie tkwię w całkowitym chaosie. Że ból powoli, stopniowo ustępuje miejsca wszystkim emocjom, które dotąd ukrywały się gdzieś we mnie, całkowicie zablokowane. Żadne serum nie mogło ich wymazać.
Pozwoliłem sobie widzieć jej twarz pod powiekami. Przeżyć od nowa każdy sen, każdy koszmar, w którym słyszałem jej imię, w którym stałem i patrzyłem, jak odwraca się i odchodzi.
Pogodzić się z tym raz na zawsze.
Płakałem przez cały czas, gdy mówił. Płakałem, rozumiejąc nareszcie, dlaczego sam siebie tego pozbawiłem.
Nie podniósłbym się z jej śmierci, gdybym to wszystko pamiętał. Nie przeżyłbym wiedząc, jak bardzo ją kochałem.
Być może coś we mnie już zawsze będzie ją kochać.
Azariah przestał mówić i jeszcze długo siedzieliśmy w milczeniu. To była dobra cisza. Kojąca. Tak właśnie wyobrażałem sobie tę ciszę, która nastawała po sztormie na otwartym morzu.
Może jeszcze kiedyś jej doświadczę. Może jeszcze kiedyś stanę nad brzegiem morza.
– Czujesz się... lepiej?
Otworzyłem oczy. Głos Azariaha był zachrypnięty, a jego oczy szeroko otwarte. Bał się odpowiedzi. Zrozumiałem dopiero w tamtym momencie, jak wielu rzeczy się tak naprawdę boi. Po raz pierwszy naprawdę pomyślałem o tym, jak musiał się czuć, gdy jego ojciec i przyjaciele zginęli, świat na powierzchni zatonął w ogniu, a ja zapomniałem jego twarzy.
Chciałem mu powiedzieć, że jest najodważniejszą osobą, jaką znam – ale zamiast tego wziąłem go w ramiona po raz pierwszy od dnia, w którym zapomniałem, czy kiedykolwiek wcześniej to zrobiłem.
– Mochof – wyszeptałem. – Moba.
Azariah wtulił się we mnie i przez tę jedną chwilę świat wydawał się być niemalże na swoim miejscu. Przez tę jedną chwilę to wszystko wydawało się nie boleć tak bardzo.
Przez tę jedną chwilę znowu miałem nadzieję.
I to wystarczyło, żebym zrozumiał, co muszę zrobić.
* * *
Nadia siedziała na podłodze w sali treningowej mimo tego, że już dawno zgasili prawie wszystkie światła. Medytowała z mieczem na kolanach, twarz zasłoniła swoimi długimi włosami. Musiała usłyszeć moje kroki, ale nie poruszyła się, nawet wtedy, kiedy usiadłem naprzeciw niej
Może jakimś cudem wiedziała, że przyjdę. A może po prostu jej to nie obchodziło.
Milczałem przez długą chwilę i po prostu na nią patrzyłem. Była piękna. Nieruchoma, wrzeszcząca na mnie, płacząca czy w ferworze walki, miała w sobie to, czego szukałem całe życie. Niedoścignioną siłę. Promieniowała nią w każdej emocji, w każdym ruchu, każdym spojrzeniu.
Znałem Nadię tak krótko, że pewność moich słów niejednemu mogła wydać się szaleństwem – ale nie mogłem pomylić tej siły z niczym innym.
Wiedziałem, że była tym, co znalazłem w Ailey. Wiedziałem, że już raz mnie zgubiła.
Wiedziałem też, że poddam się jej bez wahania po raz kolejny, jeśli tylko przywróci mi poczucie, że naprawdę żyję. A wiem, że to zrobi.
Bo niepamięć, którą cały czas widziałem jako więzienie w mojej własnej głowie, sprowadziłem sam na siebie, żeby się uwolnić. Nadii nikt nie uwolnił. Sama siebie nie jest w stanie uwolnić.
Potrzebuje ocalenia o wiele bardziej, niż ja.
– Możesz mnie zabić, jeśli chcesz.
Otworzyła oczy, ale jej twarz nawet nie drgnęła. Dreszcz przebiegł mi po plecach od jej spojrzenia. Nie było wściekłe, dzikie, jak zwykle dotąd. Było niemalże spokojne. Niemalże.
– Chcę wielu rzeczy – odpowiedziała cicho, ważąc każde słowo. – Ale nie trafię przez ciebie na arenę.
Wzruszyłem ramionami.
– Możemy upozorować samobójstwo. Większość raczej w to uwierzy, biorąc pod uwagę... w sumie wszystko.
Uniosła brew.
– Chcesz umrzeć?
Uśmiechnąłem się blado na ton jej głosu.
– Nie. Po prostu byłoby to sprawiedliwe.
Prychnęła głośno i z głośnym brzękiem rzuciła miecz na posadzkę, żeby wstać.
– Tak jakby życie miało być sprawiedliwe.
Ruszyła w stronę drzwi, ale tym razem byłem od niej szybszy. Z mieczem wycelowanym prosto w jej twarz zastąpiłem jej drogę, zmuszając ją, żeby się cofnęła. Patrzyła na mnie z takim niedowierzaniem, jakbym całkowicie postradał zmysły.
Uśmiechnąłem się. Być może właśnie tak było.
– Rewanż, Nadia. Mój honor nie wytrzyma do następnego treningu.
Przez ułamek sekundy miała taką minę, jakby miała parsknąć śmiechem. Obraz Ailey w mojej głowie zapłonął na nowo żywym ogniem. Czy kiedykolwiek doprowadziłem ją do śmiechu? Czy mieliśmy jakiekolwiek szczęśliwe chwile pośród całej tej zagłady?
Nadia po raz kolejny usiłowała mnie minąć, ale nie pozwoliłem jej zbliżyć się do drzwi nawet o centymetr. Próbowała mnie też uderzyć, ale miecz w rękach szaleńca wydał jej się chyba prawdziwym zagrożeniem, bo w końcu dała za wygraną i udała się na koniec sali po swoją broń. Bawił mnie grymas na jej twarzy na widok satysfakcji, która wykwitła na mojej. Upewniłem się, że nikt nie nadchodzi, i zaryglowałem drzwi od sali.
– Jeśli trafimy na arenę, zabiję cię – dobiegł mnie syk Nadii, gdy ustawiła się z mieczem naprzeciw mnie.
Wyszczerzyłem zęby.
– Masz to jak w banku.
Przez jej twarz przebiegły setki emocji, zanim zadała pierwszy cios. Ale tym razem byłem na niego gotowy.
Nadia nie walczyła. Ona tańczyła. Jej siła, jej zapamiętanie w każdym ruchu, każdym ciosie, przypominało wszystko, co mogłem pamiętać ze sztuki i muzyki, ze wszystkich wyższych rzeczy, które potrafił stworzyć i ucieleśnić człowiek. Nadia przypomniała mi słońce, deszcz, wiatr, szalejącą burzę. To wszystko, co chciałbym kiedyś znów poczuć, zobaczyć, doświadczyć. To wszystko, co straciłem. Każdy cios, każdy unik, każde starcie miecza było jak przebłysk czegoś nowego, znanego i nieznanego jednocześnie, jak odkrycie kolejnych ułamków mnie samego.
Nie było sposobu, żeby to wytłumaczyć. Nie było sposobu, żeby wytłumaczyć cokolwiek. Jedynym, czego mogłem być pewien, była siła w jej oczach, czerwień na jej policzkach, krzyk wyrwany z jej piersi. Jeśli pragnąłem prawdy, to tylko ona mogła nią być. Jeśli pragnąłem Ziemi, świata poza bunkrem, siły natury, której nie mogłem pamiętać – tylko ona mogła mi to przypomnieć.
Kiedy w końcu oboje, wyczerpani do granic możliwości, odrzuciliśmy miecze na posadzkę, w jednej chwili zrozumiałem bardzo wiele.
Wszystko, co się stało, doprowadziło nas właśnie do tego. Do tu i teraz. Do tego, że żyjemy. Że mogę poczuć serce bijące w mojej piersi, chłonąć każdą chwilę wszystkimi zmysłami, odnajdywać ułamki utraconej pamięci w dotyku, zapachu, głosie – w drobiazgach tak prostych, a tak istotnych, że ciężko mi nawet ująć to w słowa.
Jesteśmy ostatnimi z ostatnich na całej planecie. Ostatnimi świadkami tego, że może istnieć coś więcej, niż tylko przetrwanie.
M u s i m y dalej żyć.
Usiadłem pod ścianą, oddychając z trudem. Miałem wrażenie, że się trzęsę, i nie byłem pewien, czy z wyczerpania, czy z emocji. Nadia patrzyła na mnie przez dłuższą chwilę, opierając ciężar ciała na kolanach i również usiłując złapać oddech, po czym mruknęła coś do siebie pod nosem i usiadła ciężko obok mnie.
Milczeliśmy długo, nie patrząc na siebie. Starałem się zrozumieć ten moment bardziej, głębiej, zwrócić uwagę na każdy detal. Skupić się na dźwięku jej urywanego oddechu, cieple jej rozgrzanego ciała kilka centymetrów ode mnie.
– Azariah nauczył cię walczyć? – usłyszałem po dłuższej chwili jej zachrypnięty głos. Uniosłem brwi.
– To ma być obelga?
Parsknęła głośno.
– Jeśli już, to dla niego – zerknęła na mnie z ukosa. – Każdy wie, że walczy lepiej od ciebie.
Westchnąłem, nie mogąc powstrzymać lekkiego uśmiechu.
– Ta. Włącznie ze mną.
Przez sekundę miałem wrażenie, że też się uśmiechnęła. Obserwowałem, jak powoli zbiera się w sobie, jednocześnie próbując utrzymać przy tym niewzruszoną minę.
– Pytam, bo znam tę technikę. Przypomina podstawy tej, w której szkolą naszych wojowników. I w zasadzie... – wzięła głęboki oddech. – Jak na Skaikru, nie jesteś aż tak żałosny, jak mogłoby się wydawać.
Tym razem uśmiechnąłem się tak szeroko, że prawie rozbolały mnie policzki.
– Gdyby nadal istniały pogrzeby, kazałbym to wyryć na moim nagrobku. Serio.
Nadia przewróciła oczami, a ja poczułem, jak mury między nami powoli, rysa po rysie, pęknięcie po pęknięciu, zaczynają się kruszyć.
Nie miałem pojęcia, o czym dziewczyna mogła myśleć, patrząc na mnie w tamtej chwili – ale w końcu wiedziałem, co chcę jej powiedzieć.
– Oboje wiemy, jak to wygląda, Nadia – spojrzałem prosto w jej ciemne oczy, oczy przypominające to wszystko, co mogłem pamiętać o nocach, jaskiniach i czerni ziemi pod stopami. – To nigdy nie odejdzie. Ani ode mnie, ani od ciebie. Żadna amnezja nie wymazuje bólu. Ani miłości.
Jej twarz błyskawicznie zmieniła wyraz, przez chwilę byłem pewien, że mi przyłoży albo wyjdzie, ale najwyraźniej coś w moim głosie ją powstrzymało.
– Moja rodzina...
– Moja rodzina też zginęła – przerwałem jej. – I nawet jej nie pamiętam. Ani nikogo sprzed bunkra. Nikogo poza Ailey, którą znam tylko z koszmarów i tego, co ktoś mi powie lub nie. I wiesz co? Tak naprawdę to nie ma znaczenia. Bo nic, co zrobię czy powiem, nie wróci ani mojej pamięci, ani ich życia.
Przysunąłem się bliżej niej i chociaż drgnęła, nie odsunęła się.
– Wszyscy oni zginęli, żebyśmy my mogli żyć – powiedziałem cicho, tak pewnie, jak tylko potrafiłem – bo jak raz byłem pewien tego, co mówię. – Nie jest to sprawiedliwe. Nie zasłużyli na to. My też nie. Możemy się o to nienawidzić, obwiniać nawzajem, karać, zabijać. Aż w końcu nie zostanie tutaj nikt. Bo nikt na nic tu nie zasłużył.
Nadia zacisnęła usta, widziałem, że walczy z myślami. Wiedziała dokładnie, o co mi chodzi. Widziałem to we łzach, napływających jej mimowolnie do oczu.
– Możesz mnie nienawidzić już zawsze, Nadia – dodałem miękko. – Albo możesz zacząć dalej żyć. Nie wynagrodzę ci tego, co zdecydował twój król, nie wynagrodzę ci tego, że tu jestem. Jedyne, co mogę zrobić, co możemy zrobić oboje... to uczynić użytecznym to, że przetrwałem. Przestać egzystować i zacząć żyć. A to, co ty z tym zrobisz, zależy od ciebie.
Prychnęła cicho i odwróciła głowę, zasłaniając się włosami. Wiedziałem, że nie chce za nic przyznać mi racji. Nie chce, żebym widział, że płacze.
Zamilkłem i czekałem na jej odpowiedź. Nie nadeszła.
Skinąłem głową, bardziej do siebie niż do niej, i podniosłem się, żeby ruszyć w stronę drzwi. Mimo wszystko czułem coś w rodzaju spokoju. Po raz pierwszy – od być może zawsze – poczułem, że zrobiłem wszystko, co do mnie należało.
Głos Nadii zatrzymał mnie wpół kroku.
– Może nie jesteś aż tak żałosny, jak mogłoby się wydawać, ale słowo „żałosny" jest nadal trafne – to, z jakim uporem starała się, by jej głos brzmiał, jakby nic się właśnie nie wydarzyło, było godne podziwu. – Przydałoby ci się szkolenie. Na przykład o tej porze. Jutro.
Z trudem powstrzymałem się przed obejrzeniem się za siebie. Wolałem, żeby nie widziała mojej miny.
Odryglowałem drzwi i tak lekkim ruchem, jakbym wcale jej nie usłyszał, chwyciłem za klamkę.
– O tej porze. Jutro.
* * *
Światła jarzeniowych lamp migotały nad nami jak cienie gwiazd na niebie w mojej pamięci. Urodziłem się w kosmosie, więc nie potrzebowałem wspomnień, by wiedzieć, że musiałem widzieć je codziennie przez większość życia; to, że tak niewiele z urywków moich wspomnień ich dotyczy, musi oznaczać, że stały się dla mnie po prostu zbyt zwyczajne. Tak samo, jak widok Ziemi z oddali, wiecznie nieuchwytnej, wiecznie odległej – Ziemi, na której żadne z nas nigdy nie miało się znaleźć.
Teraz byłem pod samą jej powierzchnią. Bliżej jej serca, niż kiedykolwiek mogłem przypuszczać, że się znajdę.
I szalał we mnie ogień. Inny niż ten, który wypełnia tę planetę od środka – ale równie pierwotny, jak życie, które na niej istnieje.
Wszystko we mnie narastało, pragnienie atakowało mnie jak fala, przed którą nie mogłem się ukryć. Widziałem nieme pytanie w jej oczach, wybrzmiewało silniej, niż jakiekolwiek słowa, które mogłaby wypowiedzieć. Moja dłoń musnęła jej policzek, moje wargi dotknęły jej – i już po chwili wiedziałem, że nie cofnie się przed niczym. I ja także.
Nie pamiętałem smaku ust Ailey i już nigdy nie będę go pamiętać. Była duchem, którego jakaś część mnie nigdy nie przestanie kochać, nigdy nie przestanie żyć w bańce wraz z tym, co z niej pozostało w mojej zrujnowanej pamięci.
Ale nie pozwolę temu wygrać. Nie pozwolę temu na zawsze zdefiniować tego, kim jestem.
Ciało Nadii było jak wybudzenie się z głębokiego snu. Jej skórę wiele lat temu naznaczył wiatr, walka o przetrwanie, brutalność planety, która ją wychowała; jej zapach przypominał mi wszystkie barwy powierzchni, które widziałem w snach – ale jej dotyk był jednocześnie równie łagodny, jak wspomnienie kropel deszczu na mojej twarzy. Chciałem pocałować każdy centymetr jej nagiej skóry, być ukojeniem dla każdej z jej łez.
Wiedziałem, że może nie myśleć o mnie, tak samo jak ona wiedziała, że mogę nie myśleć o niej. Dla żadnego z nas się to nie liczyło. Nie potrzebowaliśmy kłamstw, nie potrzebowaliśmy zapewnień.
Nadia zasługiwała na wszystko, co mogłem jej dać. I na o wiele więcej.
Trzymała się mnie tak kurczowo, jakbym miał być kolejnym snem, który lada moment zniknie. Nie wypowiedziała ani jednego słowa, ale rozumiałem wszystko. Nie odsunąłem się nawet na centymetr, nie puściłem jej nawet na moment. Nie mógłbym jej tego zrobić.
Światła nad naszą głową dawno zgasły, a schowek, w którym spędziliśmy całą noc, zdążyło minąć już zapewne kilka nieświadomych niczego patroli. Nadia spała w moich ramionach, a ja wpatrywałem się godzinami w otaczające nas relikty przeszłości, zamknięte w starych skrzyniach i pudłach, myśląc o tym, o jak wielu z nich nikt już nie będzie pamiętał.
To była ostatnia noc, kiedy czułem, że to może się udać. Że możemy się razem zestarzeć. Że mogę dać jej rodzinę. Schronienie. Dom. Że to może być ten cel, którego bezskutecznie szukałem w nieistniejącej w mojej głowie przeszłości – a który przez cały ten czas był przede mną.
Ale kiedy światła oznajmiły wstanie nowego dnia, nie byłem jeszcze świadomy, co to oznaczało. Nikt nie był.
I nikt nie mógł być gotowy na konsekwencje nagłej infekcji naszych upraw. Na to, co musiała przez to zrobić Blodreina – co w ciągu jednego dnia zmieniło wszystko.
Na to, co stało się naszą jedyną drogą do przetrwania.
* * *
Była głodna. Była tak bardzo głodna.
Każdego dnia znikała na moich oczach, znikała w moich ramionach. Wymiotowała nasze „posiłki" natychmiast po zakończeniu zgromadzenia przez Blodreinę. Wiedziała, co za to grozi. Ja także wiedziałem. Oddawała mi swoją porcję naszego jedynego źródła białka, kiedy tylko była pewna, że nikt nie widział – a ja kochałem ją zbyt mocno, by pozwolić, żeby ktoś zauważył.
Tak wiele razy próbowałem na nią wpłynąć. Mogłem przeklinać, krzyczeć, płakać. Nigdy nie słuchała.
Nie powstrzymywało mnie to przed kryciem jej za każdym razem.
Nigdy nie powiedziała mi, że była w ciąży. Nigdy nie powiedziała mi, że poroniła. Ja nigdy nie powiedziałem jej, skąd mam dodatkowe leki przeciwbólowe, jak kradnę dodatkowe porcje normalnego jedzenia. To milczenie trzymało nas ściślej, niż jakiekolwiek słowa. Było jedynym „kocham cię", które kiedykolwiek wypowiadaliśmy.
Wiedziałem, że umrze pewnego dnia. Że nie przeżyje kolejnych miesięcy, bo jej ciało zacznie zjadać samo siebie, jeśli nie dostarczy mu wszystkiego, co niezbędne do przeżycia – nawet tak przerażającego, jak ten jedyny wybór, który mieliśmy.
Ale wiedziałem też, że tego nie powstrzymam, jeśli właśnie tego będzie chciała. Nigdy nie potrafiłem powstrzymać jej przed niczym. Była słońcem, a ja jedynie jej bezsilną planetą.
A kiedy słońce umiera, planeta umiera razem z nim.
Niektóre dni były dobre. Spokojne, lekkie. Wypełnione słabymi uśmiechami, ognistymi pocałunkami, ciepłem naszych ciał. Wymykaliśmy się z tłumu, gdy wszyscy szli oglądać egzekucje na arenie. Nadia zawsze potrafiła znaleźć część bunkra, w której nie widzieliśmy jeszcze tego pomieszczenia, jeszcze tego schowka – jeszcze kolejnego miejsca, w którym nikt nie mógł nas zobaczyć.
Żyłem dla tych momentów, dla tych kilku chwil, mogliśmy przestać udawać. Kiedy mogliśmy się kochać, żartować, wyzywać wszystko i wszystkich, mówić prawdę, za którą nikt nie mógł nas na nic skazać. W końcu nie być Wonkru, Skaikru ani Podakru, tylko tymi, kim byliśmy naprawdę. Chłopakiem z nieba i dziewczyną z ziemi.
Azariah wiedział, co się dzieje, ale nigdy nie powiedział ani słowa. Nie dziwiło mnie to. Nie było odpowiednich słów. Poza tym, odkąd to się zaczęło, mówił coraz mniej i mniej. Zmężniał w ciągu kilku miesięcy bardziej, niż przez ostatnie prawie dwa lata w bunkrze. Patrząc na niego, zastanawiałem się, ile człowiek jest w stanie znieść. Kiedy nadejdzie moment, kiedy ciężar wspierania jego ludzi w tak przerażających chwilach w końcu go złamie. Wonkru nic nie zmieniło – zawsze wiedział, że Podakru zawsze na niego patrzą. I zawsze jadł. Z tak samo niezmiennym, nieruchomym wyrazem twarzy.
Nic nie było tak ciężkie, jak atmosfera w bunkrze. Nic nie było wypełnione tak bezsilną rozpaczą, jak płacz, który niósł się nocą po każdej sypialni. Wielu się łamało. Żegnałem nieraz wzrokiem tych, których znałem, którzy nieraz celowo złamali prawo, żeby wyrwać się z tego koszmaru. Najsłabsi odpadli na początku, tuż po tych, którzy pierwsi odmówili jedzenia. Każdy pamiętał doskonale huk wystrzałów i łzy Blodreiny.
Od tamtej pory nie płakała ani razu. Nie pokazała też żadnej innej emocji. Czasem zastanawiałem się, czy nadal jest Octavią ze Skaikru – czy cokolwiek z tamtej dziewczyny jeszcze w niej pozostało.
Tygodnie i miesiące zlewały się w jedno, a Nadia znikała z każdym kolejnym dniem. Świadomość końca atakowała mnie tylko nocami; za dnia nadal pozwalałem sobie marzyć o wietrze i słońcu, które będzie mogła znowu poczuć na swojej skórze. Pozwalałem jej opowiadać w nieskończoność o lasach, jaskiniach i rzekach, o górskich przełęczach i legendach sprzed dziesiątek lat. W jej oczach błyszczały wtedy zarówno straszliwa tęsknota, jak i niezmierzona miłość; dotykała mojego policzka i szeptała z całą pewnością, jaką miała, że kiedy zobaczę to wszystko jeszcze raz, zrozumiem.
A ja przytakiwałem jej i trzymałem ją w ramionach, dopóki nie usnęła, i całą noc strzegłem spokoju jej snu, wiedząc, że każdy może być ostatnim.
Oczywiście, dowiedzieli się w końcu. W prosty sposób, taki, którego można było się spodziewać. Na jednym z treningów Nadia upadła i nie potrafiła wstać. W skrzydle szpitalnym nie mogła już dłużej niczego ukryć. Dali jej ostatni wybór. Miała zjeść albo zginąć.
Być może tym razem w końcu by się złamała. Być może to byłby ten moment, który zaprowadziłby nas do światła słońca, do chatki wybudowanej na skraju lasu, którą zamienilibyśmy w dom. Być może to byłby właśnie ten początek, o którym marzyłem każdej nocy.
Ale wcześniej tego samego dnia Nadia dowiedziała się o dziewczynie, która zginęła na arenie. Dziewczynie, z którą wychowała się w jednej wiosce, z którą goniła za motylami i pływała w jeziorze. Dziewczynie, którą niegdyś kochała jej siostra.
Odmówiła.
Kiedy przyprowadzono po nią strażników, także odmówiła.
Kiedy wtrącono ją do celi, także odmówiła.
A kiedy przyszedłem błagać ją przez szybkę w drzwiach, żeby zmieniła zdanie, potrafiła wyszeptać tylko słowa pożegnania.
Nie wiedziała, ile czasu przygotowywałem swoje serce na ten moment. Nie wiedziała, że miałem zaplanowane setki sposobów, by nie pozwolić jej wygrać.
Tak naprawdę wystarczyło bardzo niewiele. Ostrze wbite w drzwi sypialni Blodreiny, szaleńczy atak na jej strażników. Żadnemu nie zrobiłem krzywdy; znałem ich, a oni znali mnie. Zapewne wiedzieli, dlaczego to robię. I że mnie nie powstrzymają.
Krzyk Nadii, gdy zobaczyła mnie, wtrącanego do celi, odbił się echem w całym bunkrze. Gdyby nie łańcuchy, rzuciłaby się na mnie od razu z pięściami. Od miesięcy nie widziałem tyle życia na jej twarzy, tyle emocji w jej łzach.
– Co ty zrobiłeś, jak mogłeś, jak...
– „Jeśli trafimy na arenę, zabiję cię" – przypomniałem jej własne słowa niewzruszonym głosem.
Przez długą chwilę patrzyła na mnie nieruchomo, zdawała się całkowicie nie wierzyć w to, co widzi, w to, co słyszy. A potem odwróciła się do ściany i zamilkła na długie godziny. Usiadłem obok, najbliżej, jak tylko pozwoliły mi łańcuchy, i również milczałem. Być może mógłbym tak już zawsze, pomyślałem mimowolnie. Być może chciałbym tak już zawsze.
Gdy otworzyli drzwi do naszej celi, pocałowałem ją ostatni raz. Widok jej oczu wpatrzonych w moje był wszystkim, czego potrzebowałem, żeby poczuć, że nie było nigdy innego wyboru, nie było nigdy innej decyzji.
W jednej sekundzie zrozumiałem wszystkich, którzy zrobili to samo przede mną. Zrozumiałem Ailey i to, co zrobiła. Byłem pewien, że gdyby została postawiona przed moim wyborem, zrobiłaby to samo. Bez cienia wahania.
Na arenie było nas troje. Nie znałem mężczyzny, który trafił tu z nami, ale wystarczyło jedno spojrzenie, by wiedzieć, że chciał przeżyć. Zaatakowałem go natychmiast, nie dając mu nawet sekundy, by zbliżył się do Nadii. Nie wiedziałem, czy był pierwszym człowiekiem, którego zabiłem. Nie wiedziałem, o czym przypomniała mi adrenalina w moich żyłach, jego krew na moim mieczu, na moich rękach, na mojej koszuli.
Nie patrzyłem mu w oczy, gdy umierał. Nie chciałem wiedzieć, co w nich zobaczę.
Ryk zgromadzonego wokół siatki tłumu zwielokrotniał się stale w moich uszach, kiedy stanąłem naprzeciwko Nadii. Płakała przez cały czas. Była piękna. Była siłą, której nigdy nie będę w stanie pojąć – której nigdy nie byłbym w stanie odebrać światu. Nawet za najwyższą cenę.
Wiedziała, jak zrobić to szybko. Wiedziała, że gdy sam spróbuję, będzie to tysiąc razy cięższe i boleśniejsze. Wiedziała, że powstrzymam ją, jeśli spróbuje zrobić coś sobie. To nie był wybór między moim życiem a śmiercią. Takiego wyboru żadne z nas nie mogło mieć.
– Obiecaj mi to – wyszeptałem, czując ostrze jej miecza wycelowane w miejsce mojego serca. – Nadia, obiecaj mi to.
Skinęła głową niemalże niezauważalnie, prawie tak lekko, jak ruch, który wykonała wolną dłonią na swoim brzuchu.
Uśmiechnąłem się przez łzy. Cały ja dla niej. Cały ja dla tego, który może się urodzić, który będzie mną i nią. Tego, który może być jedynym, który zachowa o nas pamięć.
Uniosłem głowę na trybuny. Azariah stał tuż przy siatce. Nie krzyczał, nie skandował, nie płakał. Po prostu patrzył, a ja patrzyłem na niego.
I być może to wystarczyło. Być może po prostu rozumiał. Być może rozumiał wszystko od zawsze, o wiele bardziej, niż ja.
Cały ja dla niego. Cały ja za wszystkie szkody, które wyrządziłem jego ludziom.
Omon gon oson.
Cały ja.
Cały ja dla wszystkich nas.
Każdy nienawidził tego zdania, wiedząc, co oznacza, kiedy jest wypowiadane. Ale jego prawdziwy sens zrozumiałem dopiero tu. Dopiero umierając. Tak naprawdę było w tym coś o wiele wyższego. Straszne, niepojęte piękno.
Zrozumiałem to i o wiele więcej w momencie, w którym ostrze przebiło moje ciało.
Patrzyłem Nadii w oczy, dopóki ból i dźwięki wokół mnie nie zniknęły całkowicie, a światło jarzeniówek nad jej głową nie rozmyło się we wszechogarniającą mnie plamę blasku.
Może zobaczę słońce, pomyślałem.
Może zobaczę Ailey.
_______________________________________________
Tłumaczenie:
Spicha nowe na laik haihefa-de. – Kłamca nigdy nie będzie królem.
Mochof – dziękuję
Moba – przepraszam
Omon gon oson – Cały ja dla wszystkich nas („All of me for all of us", cytat wypowiadany podczas spożywania ludzkiego mięsa przez Wonkru podczas The Dark Year oraz później dla uczczenia pamięci tych, którzy oddali swoje życie na arenie)
I tak oto wreszcie dotarliśmy do ostatniego oneshota w serii – i, jak sądzę, końca mojej przygody z uniwersum "Survivors". Wracanie tu mimo upływu lat zawsze było dla mnie czymś miłym i kojącym, jestem Wam naprawdę wdzięczna za to, że nadal czytacie tę serię. Niedługo zakończę proces poprawek stylistycznych do tej części, co będzie prawdopodobnie końcem (przynajmniej for now) mojego działania na platformie. Być może wrócę kiedyś do publikacji innych projektów, nad którymi pracuję, ale nie mogę tego obiecać. Seria "Survivors" zostaje tu dla Was – i dziękuję wszystkim za tę niezwykłą przygodę, którą mogła ona dla mnie być przez te wszystkie lata tutaj.
Wasza,
l0vinyou
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro