Chào các bạn! Vì nhiều lý do từ nay Truyen2U chính thức đổi tên là Truyen247.Pro. Mong các bạn tiếp tục ủng hộ truy cập tên miền mới này nhé! Mãi yêu... ♥

Epilog - That last hope

Obudziłam się.

Czułam, jak oddycham powoli, jak moje powieki unoszą się i opadają, chociaż wokół siebie widziałam jedynie pustą, gęstą ciemność. Spróbowałam poruszyć swoim ciałem, ale było tak ciężkie, jakby ktoś przycisnął je kamieniem do ziemi.

Czy tak właśnie wyglądała śmierć?

Ale...

Jeśli znalazłam się w pustce, dlaczego czuję ból? Jeśli moja dusza przeszła do następnego wcielenia, dlaczego nie mogę nawet drgnąć?

Wzięłam głęboki oddech, jeden, drugi. Powietrze było zupełnie nieruchome, unosił się w nim duszący, obcy zapach, którego nie potrafiłam rozpoznać. Nadal nie mogłam zobaczyć nic poza ciemnością – ale przez szum, który słyszałam dotąd, zaczynały przebijać się powoli inne dźwięki. Kapanie wody. Urywane buczenie i trzaski, przypominające... elektryczność?

Dopiero po dłuższej chwili odzyskałam czucie na tyle, by dotarło do mnie, że leżę na twardej posadzce; jej chłód w końcu przeniknął przez moje ciało, sprawiając, że zaczęłam się trząść.

Zaraz... Jeśli leżę na posadzce...

Poczułam, jak mój oddech przyspiesza gwałtownie, jak serce, bijące mi w piersi – w m o j e j piersi – zaczyna tracić rytm z przerażenia.

Nie. To niemożliwe.

Mobilizując resztki sił, które w sobie miałam, znów spróbowałam się poruszyć. Ból jedynie się nasilił, z mojego gardła wydobył się cichy jęk. Cień głosu, który kiedyś należał do mnie.

W końcu, po włożeniu niemiłosiernie ogromnego wysiłku w pracę każdego mojego mięśnia, obróciłam głowę, szyję, całe moje ciało na bok. Struga światła, która uderzyła moje oszołomione ciemnością powieki, przez kilka sekund przypomniała blask tysięcy słońc. Dopiero po dłuższej chwili dotarło do mnie, że to nie światło dnia, a lampa jarzeniowa, mrugająca gdzieś w głębi pochłoniętego w mroku korytarza.

Korytarza, którego bardzo dobrze znałam.

W jednym momencie wszystkie moje wnętrzności zamieniły się w lód.

To... to prawda. Jestem w Azylu.

N a d a l jestem w Azylu.

Poczułam, jak w całe moje ciało nagle i gwałtownie wstępuje siła. Powoli, centymetr po centymetrze, zaczęłam przesuwać się w stronę światła. Ból nie słabł ani na chwilę – miałam wrażenie, że moja skóra dosłownie p ł o n i e – ale każda cząstka mojego ciała tak desperacko pragnęła się do niego dostać, że nie zatrzymałam się ani na sekundę. W końcu moje czołganie przeszło w powolny, przerywany co chwila okrzykami bólu, marsz na kolanach. Światło było za słabe, żebym była w stanie cokolwiek zobaczyć, ale mogłabym przysiąc, że zostawiam za sobą smugi krwi na posadzce.

– Elisea?! – ochrypły głos, który w niczym nie przypominał mojego, był jedynym, co przerywało nieruchomą ciszę. – Elisea! Ben! Lu-Lucas! Gdzie...

Zaniosłam się gwałtownym kaszlem; zaczęły wstrząsać mną torsje, tak, że przez dłuższą chwilę nie byłam wstanie dalej się czołgać. Usiadłam ostrożnie, by złapać oddech – a kiedy moje oczy przywykły do nikłego blasku jarzeniówki na tyle, by móc cokolwiek dostrzec, z trudem powstrzymałam kolejny przypływ mdłości.

Skóra moich rąk i nóg pokryta była śladami po oparzeniach, takimi, jakie widziałam na ciałach zatrutych napromieniowaną wodą. Niektóre wyglądały, jakby już się goiły, ale w rozcięciach materiału mojego kombinezonu widziałam też świeżą krew.

Uniosłam głowę i wzięłam kilka głębokich oddechów. Nie patrz na to. Musisz iść. Musisz dostać się do światła.

Musisz ich znaleźć.

– Elisea! Lucas! Devorah! – mój głos odbił się głuchym echem od ścian, gdy po wielu próbach w końcu udało mi się stanąć na drżących nogach. – Kratya! Benjamin! Czy ktoś tu jest? Halo!

Oświetlony korytarz był już tak blisko. Za migotającą lampą zobaczyłam dwie kolejne w miejscu, gdzie przejście wychodziło na wielką aulę. Powoli, krok za krokiem, coraz wyraźniej czułam, że...

– Ach!

Uderzyłam całym ciałem o ziemię, przez moment straciłam dech w piersi z bólu. Przed oczami zamigotały mi gwiazdy i dopiero po kilku minutach udało mi się podnieść na tyle, by zobaczyć, o co się potknęłam.

A raczej...


Nie.

Nie, nie, nie.


Te włosy.

Te piękne, złotobrązowe włosy.


– Nie!

Mój wrzask zamienił się szloch, kiedy odsunęłam się gwałtownie, aż pod samą ścianę korytarza. Zacisnęłam powieki, czując, jak całe moje ciało się trzęsie, jak każda jego komórka jest rozrywana na drobne kawałeczki.

Nie byłam w stanie podejść bliżej. Nie byłam w stanie spojrzeć na to, co zostało z jej twarzy. Nie byłam w stanie wymówić jej imienia.

To nie ona. Nie ona. Nie...

Przez długą, długą chwilę, najdłuższą w moim życiu, siedząc pod wydającą ciche trzaski lampą jarzeniową, czułam tylko jedno. Że chcę zniknąć. Znieruchomieć na zawsze. Wrócić do ciemności, w której dotąd tkwiłam – ale tym razem nigdy się z niej nie wydostawać.

Chciałam po prostu czekać na śmierć, która tak okrutnie mnie ominęła. Która powinna była przyjść po mnie, a nie po nią.

Ale wtedy nagle to poczułam.

Świeże powietrze.

Wiatr. Prawdziwy wiatr.

Może była to tylko halucynacja, a może przewody wentylacyjne naprawdę zadziałały na te kilka sekund – ale mojemu ciału to wystarczyło. Odniosłam wrażenie, jakby mój umysł zupełnie się wyłączył, zablokował. Usłyszałam w głowie tylko jedno słowo, jeden głos, jednocześnie obcy i znajomy, cichy jak szept i donośny jak krzyk.

Wstań.

I chociaż była to prawdopodobnie najtrudniejsza rzecz, jaką w życiu zrobiłam, posłuchałam go.

Podniosłam się.

Podniosłam się, i zaczęłam iść.

Stawiałam kolejne kroki, kolejne i kolejne, ignorując ból każdej kończyny i patrząc pustym wzrokiem na aulę, wypełnioną nieruchomymi ciałami. Matki, trzymające dzieci w objęciach, kochankowie, którzy upadli obok siebie. Lucas i Devorah, trzymający się za ręce. Amelia, sięgająca martwą ręką w stronę Sartha.

Dostrzegłam w oddali siedzibę Przywódców, a raczej to, co z niej zostało – prawdopodobnie przez wstrząsy, które spowodowała fala uderzeniowa, połowa konstrukcji zawaliła się. Drgnęłam na widok plamy czarnej krwi na posadzce obok wystającej spod gruzu dłoni Kratyi. Gdybym była w stanie myśleć i przypomnieć sobie słowa Benjamina tłumaczące, dlaczego przeżyłam, przemknęłoby mi przez głowę, że gdyby Przywódczyni znalazła się wtedy chociaż metr dalej, nie byłabym jedyną żywą osobą w całym Azylu.

Ale nie zatrzymałam się. Nie zatrzymałam się przy żadnym z nich. Szłam prosto przed siebie, prosto w stronę schodów.

Wyjdziesz stąd, powtarzał głos w mojej głowie. Wydostaniesz się. Nie zginiesz tutaj.

Twoja walka nie dobiegła jeszcze końca.

Nie wiem, ile godzin zajęło mi, by wspiąć się na samą górę. Niszczejąca już metalowa konstrukcja co chwilę drżała pode mną, niejednokrotnie stopnie załamywały mi się pod stopami, tak, że jedynie nieludzki wysiłek moich uczepionych poręczy rąk powstrzymywał mnie przed upadkiem.

Gdy w końcu ostatkiem sił wyczołgałam się na szczyt i pchnęłam ciężkie wrota, jedynym, co utrzymało mnie przy zmysłach, był zapach ziemi. Prawdziwy zapach ziemi.

Gdybym zamknęła oczy, poczułabym dom.

Korytarz pochłaniała całkowita ciemność. Znałam go na pamięć, ale przebycie go w gęstniejącym mroku zdawało się trwać wieki. Moje poranione ciało co chwila buntowało się z wysiłku i wyczerpania, ale nie zatrzymywałam się.

Głos nadal pchał mnie do przodu, nie byłam w stanie mu się opierać, opanować tej nagłej, gwałtownej woli, którą we mnie rozbudzał, woli ż y c i a, tryskającej z moich wnętrzności, z całej mnie. Przez szum w mojej głowie przebijało się wrażenie, że kiedyś, w innej rzeczywistości, już go słyszałam. Że kogoś bardzo mi przypominał...

– Co?

Poczułam, jak moje wyciągnięte przed siebie ręce napotykają niespodziewaną blokadę. Zacisnęłam palce i poczułam pod nimi miękką, wilgotną ziemię. Do tej pory uważałam jej zapach za zbawienny – ale w miarę jak zaczęłam przesuwać się, badając dłońmi przeszkodę, dotarło do mnie z całą mocą, że to nie jedynie niewielkie osuwisko.

To cały korytarz. Cały korytarz jest zablokowany.

Przez moment stałam w całkowitym niedowierzaniu, nie będąc w stanie nawet się poruszyć. Wziąć kolejnego oddechu.

A potem zaczęłam wrzeszczeć.

Wszystkie tamy w mojej głowie puściły, tak, że eksplodował we mnie czysty chaos. Czerń wokół mnie zamieniła się w czerwień. Poczułam, jak moje ciało rzuca się na górę ziemi, jak zaczyna odgarniać ją gołymi rękami z taką wściekłością, taką desperacją – tak silną, niepowstrzymaną rozpaczą – że ból czy zmęczenie całkowicie przestały mieć znaczenie. Miałam wrażenie, że płonę, że cały ból i przerażenie, które dotąd wypierałam, teraz łączą się w jedno z szałem, który mnie ogarnął, i dodają mi sił.

I po nieskończonej ilości prób, kiedy mój krzyk zamarł, by zamienić się w łkanie, kiedy poczułam, że za chwilę znajdę się u swojego kresu – na szczycie osuwiska coś błysnęło.

Szczelina.

Szczelina mniejsza od mojej dłoni. A w niej...

Światło.

Poczułam, jak w jednej chwili wraca mi oddech, bicie serca, czucie w kończynach. Głos w mojej głowie odezwał się po raz ostatni – cichy i pełen spokoju.

I tym razem w końcu go rozpoznałam.

Udało ci się, hainofi.

Uśmiechnęłam się lekko. Oczywiście, że tak, wojowniku.


Nie pamiętam, jak wspięłam się na sam szczyt, by kilkoma ruchami pięści z niewielkiej szczeliny zrobić szeroki otwór. Nie pamiętam, jak resztką sił wyczołgałam się na zewnątrz, jak krztusiłam się i plułam ziemią, z trudem podpierając się poranionymi do krwi dłońmi.

Dotarło do mnie wszystko dopiero w momencie, w którym stanęłam na drżących nogach i otworzyłam porażone światłem dnia oczy.

Wschodziło słońce.

Jego jasna tarcza barwiła niebo na wszystkie możliwe odcienie granatu, czerwieni i złota. Wzięłam głęboki oddech – pierwszy prawdziwy oddech w moim życiu – by zachwycić się zapachem wiatru, tak całkowicie innym od tego, który znałam dotąd.

Patrzyłam z niedowierzaniem na roztaczające się przede mną pustkowie, na sięgające po sam horyzont połacie wyschniętej, skalistej ziemi, z jedną, jedyną drobną plamą zieleni gdzieś na odległym jego krańcu.

Patrzyłam na świat, którego moje oczy miały już nigdy nie ujrzeć. Świat spustoszony kataklizmem, przypominający odległą, obcą planetę – a jednocześnie nadal tak zachwycający, tak zniewalający, jak samo jego istnienie. Jak nadzieja, którą dawał kolejny wschód jego słońca.

I właśnie to mi pozostało, pomyślałam, robiąc swój pierwszy prawdziwy krok do przodu. Ta ostatnia nadzieja, że pozostało jeszcze coś, dla czego warto powstać z popiołów.


Ai laik Risa kom Potamikru.

Przeżyłam.

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro