42 - Otaim
https://youtu.be/Ffp5vPyU2cI
Pierwszą rzeczą, którą zobaczyłam przed sobą, była biel.
Biel chłodna, nieco poszarzała, oświetlona ostrym światłem jarzeniówek.
Biel kojarząca mi się z czymś znajomym – ale nie potrafiłam stwierdzić, z czym.
Słyszałam odległe brzęczenie, nieco przytłumione, jakbym znajdowała się pod wodą. Spróbowałam ruszyć palcami – moja dłoń zacisnęła się na miękkiej kołdrze. Poczułam dziwny zapach, jakby chemikaliów w połączeniu z wilgocią. Uniosłam głowę i rozejrzałam się z uwagą. W niewielkim, kwadratowym pomieszczeniu, w którym się znajdowałam, było chłodno i pusto.
Chłód i cisza.
Opadłam z powrotem na poduszkę. Zamknęłam oczy, chcąc pozbyć się szumu, wypełniającego moje uszy. Wszystkie mojego kończyny zdawały się być ciężkie i opuchnięte, ale nie czułam wyraźnego bólu, poza pewnym dyskomfortem przy oddychaniu, jak gdyby coś uciskało moją klatkę piersiową. Miałam wrażenie, że wszystko dookoła jest przytłumione, odległe – jakbym nie do końca znajdowała się w moim ciele.
Ciekawe, co ja tu robię?
Gdy ponownie otworzyłam oczy, nagle tuż obok mnie rozległ się szelest. Zwróciłam głowę w tamtą stronę i aż podskoczyłam na widok znajomej twarzy.
– Hej, słonko. Jak się spało?
Poczułam, jak moja twarz rozciąga się w uśmiechu. Wszędzie rozpoznałabym te ciemnoniebieskie oczy.
– Cześć, Cad.
Chłopak usiadł na krześle tuż obok łóżka, wpatrując się we mnie z łagodnym uśmiechem. Jego twarz była zupełnie czysta i pozbawiona blizn; nie umknął mi fakt, że miał na sobie to samo ubranie, jak w dniu, w którym zobaczyłam go po raz pierwszy.
– Długo spałam? – spytałam, podnosząc się lekko. Mój głos był nieco zachrypnięty, jakbym długo krzyczała, ale niczego takiego sobie nie przypominałam.
– Całkiem długo. Zdążyłem się porządnie znudzić bez ciebie – odparł z rozbawieniem w głosie Caddarick. W jego oczach zobaczyłam znajome iskierki.
– Wybacz. To się więcej nie powtórzy – uśmiechnęłam się przepraszająco i uniosłam rękę z wenflonem. – To mnie trochę spowalnia.
– Musisz dużo odpoczywać. Przebyłaś długą drogę – brzmiała odpowiedź chłopaka. Rozejrzałam się ponownie po pokoju i zmarszczyłam brwi, czując lekkie kołatanie w głowie.
– To dziwne, ale nie pamiętam, jak tu trafiliśmy.
Caddarick uniósł brew i pokręcił głową.
– No wiesz, jak możesz nie pamiętać? To była brawurowa akcja.
Już otwierałam usta, żeby spytać, jak dokładnie ta „brawurowa akcja" wyglądała, kiedy nagle dobiegły mnie czyjeś kroki i drzwi otworzyły się, a do środka weszło dwoje lekarzy w białych kitlach – kobieta i młodszy mężczyzna. Dłuższą chwilę zajęło mi rozpoznanie ich twarzy.
– Dzień dobry, doktor Griffin.
Kobieta drgnęła i podeszła szybkim krokiem do mojego łóżka. Jej twarz wyglądała dużo starzej i poważniej, niż to zapamiętałam.
– Dzień dobry, Ailey – powiedziała cicho, wpatrując się uważnie w moją twarz. Skinęła ręką na mężczyznę, a ten zabrał się do ustawiania parametrów mojej kroplówki. – Jak się czujesz? Lepiej?
Zastanowiłam się przez chwilę.
– Raczej dobrze. Tylko... szumi mi w głowie.
Zerknęłam na Caddaricka, a ten uśmiechnął się do mnie pokrzepiająco. Gdy odwzajemniłam uśmiech, doktor Abby lekko zmarszczyła brwi. Mężczyzna podał jej stetoskop, którym osłuchała mnie dokładnie, a następnie niewielką latarkę, którą sprawdziła oboje moich oczu.
– W normie – mruknęła do niego. Obraz zaczął mi się lekko zamazywać, więc skupiłam wzrok na tym, jak asystent notuje coś w karcie. Gdy spojrzał na mnie, zobaczyłam w jego oczach tak śmiertelną powagę, że zimny dreszcz przebiegł mi po plecach. O co mu chodziło? Dziwny niepokój, czający się gdzieś z tyłu mojej głowy, zaczął przybierać na sile, podobnie jak ten dziwny szum.
Doktor Griffin spojrzała na niego, a potem z westchnieniem przeniosła wzrok na mnie. W jej oczach malowała się troska.
– Ailey, jest nam bardzo przykro z powodu twojej straty. Twoje poświęcenie było niezwykłe... Wiemy, że nie mogłaś temu wszystkiemu zapobiec. – westchnęła ciężko. – Wszyscy straciliśmy bardzo wielu w ostatnich dniach.
Zmarszczyłam brwi.
– Mojej... straty?
Kobieta zerknęła niepewnie na swojego asystenta.
– James... James powiedział nam o twoim mężu i dzieciach – odpowiedziała ostrożnie. – Przykro mi.
Spojrzałam na nią nieprzytomnie, czując, jak szum w mojej głowie zaczyna przyprawiać mnie o mdłości.
– Ale... O kim pani mówi? Mąż? Dzieci? Przecież sami wiecie, że nie można mieć więcej niż jedno – z trudem powstrzymałam nerwowy śmiech. Jej słowa wydały mi się zupełnie niedorzeczne. – Musieliście mnie z kimś pomylić... I kim jest James?
Miałam wrażenie, że znam kogoś o tym imieniu, ale nie byłam w stanie uświadomić sobie, kogo; spojrzałam na Caddaricka, ale on jedynie wzruszył ramionami, jakby też nie miał pojęcia, o czym mówią.
Doktor Griffin otworzyła szeroko oczy, jakby nagle coś do niej dotarło, a potem postąpiła o krok do przodu, by pochylić się nad moją twarzą.
– Który mamy rok, Ailey?
Zamrugałam.
– Słucham?
– Który mamy rok? Odpowiedz. – głos kobiety stał się nagle wyjątkowo poważny. Zmarszczyłam brwi, próbując zebrać myśli.
– Mamy 2143 rok. Skończyły się wam tu kalendarze, czy coś? – chciałam zabrzmieć zabawnie, żeby rozluźnić atmosferę, ale chyba mi się to nie udało, biorąc pod uwagę wyraz twarzy doktor Griffin, która zacisnąwszy usta pociągnęła swojego asystenta na stronę.
– Mówiłeś, że nie było większych urazów głowy – dotarł do mnie z oddali jej pełen pretensji szept.
– Bo nie było, Abby – odparł mężczyzna, kręcąc głową. – Owszem, słuch został mocno nadszarpnięty, ale prześwietlenie nic nie wskazało. Ale biorąc pod uwagę jej dotychczasowe ataki...
Urwał, gdy oboje zauważyli, że cały czas na nich patrzę, i ściszyli głosy tak, że nie mogłam usłyszeć już ani jednego słowa. Poczułam, jak nagle serce zaczyna mi bić mocniej, jakby nieregularnie, a ucisk w klatce piersiowej nasila się – wraz z coraz dotkliwszym bólem głowy. Odwróciłam głowę do Caddaricka, mrugając z trudem.
– Cad, o czym oni mówią? – spytałam cicho. – Chodzi o mnie?
– Spokojnie, słonko, to na pewno nic ważnego. Wiesz, jacy są lekarze – uśmiech chłopaka pozostał idealnie spokojny. Pocieszyło mnie to nieco, ale nadal nie rozumiałam nic z tego, co się działo; zauważyłam, że palce u rąk zaczynają mi nagle drżeć. Zmarszczyłam brwi, usilnie próbując skupić myśli.
– Jak tu wróciliśmy? – spytałam chłopaka. – Dlaczego tego nie pamiętam?
– To była długa podróż, Ailey – odparł, a jego ciemnoniebieskie oczy patrzyły na mnie łagodnie. Z początku chciałam skinąć głową, ale potem uświadomiłam sobie, że nie odpowiedział na moje pytanie – i ten dziwny niepokój z tyłu mojej głowy jedynie przez to wzrósł.
– Ale Cad, jakim cudem my...
Urwałam, gdy dotarło do mnie, że szepty nagle ucichły, a doktor Griffin i jej asystent wpatrują się we mnie szeroko otwartymi oczami.
– Ailey, z kim rozmawiasz? – spytała kobieta nienaturalnym głosem. Zmarszczyłam brwi i zerknęłam na równie zaskoczonego Cada.
– No przecież... z Caddarickiem. Nie przedstawił się? Caddarick Smith, spadł na Ziemię razem ze mną. – patrzyłam ze zdumieniem po ich niemalże przestraszonych twarzach. – Przecież siedzi tutaj. O co wam chodzi?
Doktor Griffin otworzyła usta, ale za chwilę je zamknęła. Obserwowałam, jak daje dłonią jakieś dziwne sygnały swojemu asystentowi, który bez słowa skinął jej głową i pospiesznie wyszedł. Kobieta odwróciła się z powrotem do mnie i posłała mi uśmiech.
– W porządku. Teraz odpoczywaj, Ailey. Za chwilę do ciebie zajrzymy.
Drzwi zamknęły się za nią, a ja przeniosłam wzrok z powrotem na Caddaricka. Nie wyglądał na zaskoczonego, chociaż cała sytuacja była co najmniej dziwna.
– Jak myślisz, o co jej... – zaczęłam, ale urwałam, kiedy przerwał mi nagły, ostry ból głowy. Zacisnęłam powieki i wzięłam kilka głębokich oddechów, żeby nie zacząć krzyczeć – ale po chwili minął równie szybko, jak się pojawił.
A kiedy znów otworzyłam oczy, niespodziewanie coś zaczęłam sobie uświadamiać.
– To nie wygląda jak Arka – powiedziałam powoli, rozglądając się po sali uważniej, niż dotychczas. Caddarick, ku mojemu zaskoczeniu, milczał; kiedy znów na niego spojrzałam, odniosłam wrażenie, jakbym z jakiegoś powodu nagle nie mogła skupić na nim wzroku.
– Ta sala – powtórzyłam, tym razem odrobinę pewniej. – Ta sala wygląda inaczej, Cad. Jak my tu się....
Znów urwałam, czując ten sam dotkliwy ból, przeszywający mi nagle czaszkę. Znów minął błyskawicznie, ale moje myśli nadal stanowiły jeden wielki mętlik; miałam wrażenie, jakby mój umysł pochłaniały czarne plamy. Po raz kolejny otworzyłam usta, żeby coś powiedzieć – ale nagle dobiegły mnie podniesione głosy z korytarza. Uniosłam się lekko na łóżku, chcąc lepiej słyszeć.
– Proszę natychmiast powiedzieć mi, co jej jest – ostry, męski głos rozległ się tuż pod drzwiami do sali. Poczułam, jak na jego dźwięk wstrząsa mną dreszcz; byłam pewna, że gdzieś go już słyszałam. – Doktor Griffin, proszę. Czy to amnezja? Czy ona...
– Nie możemy nic przewidzieć. W ciężkim szoku... – głos kobiety był przyciszony, więc dobiegały mnie tylko urywki zdań, jak z trzeszczącego radia. „Mechanizm obronny"... „Po tym, co przeszła"... „Halucynacje"...
Otworzyłam bezradnie usta, czując, jak serce znowu zaczyna bić mi o wiele za mocno. Odwróciłam się z powrotem do Caddaricka z trudem; drżały mi wszystkie kończyny.
– Cad...
– Spokojnie, słonko. Powinnaś się teraz położyć – usłyszałam jego głos, ale zabrzmiał o wiele bardziej obco, niż wcześniej. Zacisnęłam powieki, czując, jak naraz robi mi się niedobrze.
– Jak to mnie nie pamięta?! – krzyk chłopaka za ścianą był tak donośny, jakby stał tuż obok mnie. – To niemożliwe. Musicie mi pozwolić tam wejść!
Nie, usłyszałam niespodziewanie w głowie pomimo narastającego w niej szumu. Nie, nie, nie. Nie może tu wejść.
Jeśli go zobaczę, stanie się coś strasznego.
Zerwałam się z łóżka w sekundę, jednym ruchem wyrwawszy sobie wenflon z dłoni. Nie poczułam nawet bólu. Nie miałam pojęcia, co się dzieje; gorąco uderzyło mi do głowy, a moje ciało w jednej chwili ogarnęła tak nagła i niewytłumaczalna panika, że chociaż z ledwością trzymałam się na nogach, byłam w stanie natychmiast rzucić się do ucieczki, byle tylko nie zobaczyć właściciela tego głosu.
– Nie – dobiegła mnie gwałtowna odmowa doktor Griffin tuż pod drzwiami. – Nie wiesz, jak zareaguje. Musisz dać jej czas, żeby...
– Cad, nie pozwól mu – wyszeptałam, cofając się stopniowo pod ścianę; nie dostrzegłam nawet, że krew z mojej dłoni spływa na biel posadzki, tworząc strugi czerwieni. – Caddarick, proszę, zatrzymaj go...
– Nie mogę, słonko. – twarz chłopaka robiła się coraz mniej wyraźna, odległa, jakbym miała zaraz zemdleć – albo jakby to on miał zaraz rozpłynąć się w powietrzu. – Wiesz, że nie mogłaś tego powstrzymać. To nie była twoja wina.
– C-co? – strach, bezlitosny, obezwładniający strach nagle zaczął kiełkować w całym moim ciele. – O czym ty mówisz?
Chciałam wyciągnąć rękę w jego stronę, ale cofnął się. Przez ułamek sekundy miałam wrażenie, że widzę plamę krwi na jego klatce piersiowej.
– Musisz znaleźć spokój, Ailey.
Przez głowę przemknęła mi myśl, że nie pamiętam, bym kiedykolwiek widziała w jego ciemnoniebieskich oczach taki smutek – tak szczery, autentyczny smutek.
Ale już sekundę później poczułam, jak moje oczy po raz pierwszy naprawdę się otwierają.
I dotarło do mnie.
Dotarło do mnie, że to nieprawda.
Że doskonale pamiętam tamten dzień.
Pamiętam każdy szczegół, każdą chwilę, każde słowo – wszystko.
I pamiętam
każdy
kolejny.
Także ten, gdy niebo rozjaśniło się wszystkimi kolorami świtu.
I ten, w którym cały świat wokół mnie eksplodował.
James otworzył z hukiem drzwi do sali dokładnie w momencie, w którym Caddarick zniknął, a ja upadłam na kolana w kałużę własnej krwi.
I nie zobaczyłam już nic.
* * *
Lekki, nocny wiatr poruszył zwiędłymi liśćmi u moich stóp. Odsunęłam się nieco od balustrady i objęłam się ramionami, czując, jak naraz przeszywa mnie jego delikatny chłód, z łatwością przenikając przez cienki materiał mojej nocnej koszuli.
Zerknęłam instynktownie za siebie; w przytłumionym blasku świecy w głębi pokoju mogłam dostrzec śpiącą spokojnie w kołysce Shaelyn, którą dopiero co okryłam dodatkowym pledem, i ledwo wystającą poza pościel czuprynę Kaela w jego małym łóżku. Zdawałam sobie sprawę, że u ich boku byłoby mi o wiele cieplej – ale nie chciałam wracać do środka. Nie w tę noc, jaśniejszą niż jakakolwiek, którą dotąd widziałam.
– Nigdy nie przestanie mnie to zadziwiać.
Drgnęłam na dźwięk znajomego, niskiego głosu gdzieś za sobą. Czyżbym go obudziła? Obróciłam się powoli, by dostrzec go, opartego niedbale ramieniem o rzeźbioną framugę drzwi balkonowych. W cieniu nie byłam w stanie dostrzec wyrazu jego twarzy, ale miałam niejasne wrażenie, że na jego zwykle idealnie poważnej twarzy błąka się lekki uśmiech.
– Co takiego?
– To, jak patrzysz na gwiazdy. – ruszył powolnym krokiem w moją stronę; poczułam, jak ciepło wypełnia mnie od środka na widok iskierek w jego ciemnobrązowych oczach.
– To znaczy...? – przekrzywiłam lekko głowę, oparłszy się dłońmi o balustradę.
Theo zatrzymał się tuż przede mną i spojrzał w niebo. Księżyc w pełni rzucał niesamowity blask na jego twarz, wygładzając jego rysy tak, że nie byłam w stanie oderwać od niego wzroku.
– Jakbyś... Nie potrafię tego wytłumaczyć – potrząsnął głową. – Zupełnie inaczej niż ktokolwiek, kogo znam. Zupełnie jakbyś nie tylko patrzyła, ale... naprawdę je widziała. Potrafiła dostrzec coś, czego inni nie są w stanie.
Poczułam, jak na dźwięk tych słów na moje usta wkrada się uśmiech. Miałam wrażenie, że słyszałam już od niego coś podobnego przed laty. Teraz wydawały się być całymi wiekami, latami świetlnymi. Czasem, którego nadal nie potrafiłam wymazać z pamięci, jednocześnie nie potrafiąc uwierzyć, że miał miejsce naprawdę.
W pierwszej chwili chciałam odpowiedzieć jakimś lekkim żartem o mojej astronomicznej wiedzy – ale gdy Theo zbliżył się do mnie, by delikatnym ruchem odgarnąć zabłąkany przez wiatr kosmyk z mojej twarzy, natychmiast zapomniałam, co miałam powiedzieć.
– Powiedziałbym, że nadal wyglądasz Arki, ale... – musnął kciukiem mój policzek, a ja zadrżałam, ale tym razem nie z powodu wiatru. – Wiem, że to coś innego.
Zamilkł, gdy jego oczy koloru ziemi napotkały moje. W jednej chwili zapomniałam o zimnie, nadal wstrząsającym moimi ramionami. Widziałam tylko niesamowitą głębię jego oczu, którym blask gwiazd nadawał zupełnie nowe oblicze.
Spędziłam tak długi czas u jego boku, a nadal nie mogłam wyjść z zachwytu nad tymi wszystkimi drobnymi rzeczami, które odkrywałam w nim każdego dnia. W sposobie, w jaki uśmiecha się szeroko, biorąc w ramiona nasze dzieci, unosi brew w rozbawieniu, mruży oczy w gniewie, wzdycha ciężko, odwraca wzrok, gdy milczy.
Powiedział, że potrafiłam dostrzec to, co niedostrzegalne, gdy patrzyłam w gwiazdy – tymczasem nie miał pojęcia, ile piękna widziałam w nim samym. W każdej jego niedoskonałości, w każdej słabości – w każdej drobnostce, która czyniła go tym, kim jest naprawdę.
Dostrzegałam to wszystko wyjątkowo wyraźnie właśnie teraz, patrząc w jego pełne dobra i ciepła oczy, które tak kochałam, i ciężko było mi uwierzyć w to, że jeszcze kilka lat temu nic nie wyglądało tak, jak teraz. Że kiedyś nic nie było proste – że nie było zawsze mnie i jego, nas jako jedno. Że moje serce, kierowane tak wieloma uczuciami, które teraz są mi zupełnie obce, nie potrafiło odnaleźć swojego domu w jego sercu.
Chwyciłam go za dłoń i przeniosłam wzrok na nocne niebo. Ta równonoc zimowa była zdecydowanie najpiękniejszą, jaką widziałam przez całe moje życie na Ziemi. Setki, tysiące gwiazd rozjaśniały niebo aż po sam horyzont, ukazując wszystkie możliwe konstelacje. Chociaż znajdowałam się miliony mil od nich, przez tę jeden moment, jedną chwilę miałam wrażenie, że mogę poczuć ich niesamowitą siłę – siłę ich odległego, tajemniczego piękna, moc układów planetarnych, których nikt jeszcze nie zbadał, galaktyk, których nikt jeszcze nie widział.
Naraz nowa myśl zmaterializowała się w mojej głowie, jak nagły błysk umierającej gwiazdy.
– Wierzysz w przeznaczenie, Theo?
Przeniosłam wzrok z powrotem na niego, by dostrzec, jak na jego twarzy odmalowuje się lekkie zaskoczenie.
– W przeznaczenie? – spojrzał na mnie z ukosa. – Czy aby nie za dużo czasu spędziłaś ostatnio z kapłankami?
Pokręciłam z rozbawieniem głową i delikatnie splotłam jego palce ze swoimi.
– Pytam poważnie. Czy wierzysz, że to wszystko... że wszystko miało się stać dokładnie tak, jak się stało. – wzięłam głęboki oddech. – Że to nie całkowity przypadek, że ze wszystkich miejsc na Ziemi wylądowałam właśnie tutaj. Że zobaczyłeś mnie właśnie wtedy, w lesie, w momencie, gdy potrzebowałam twojego ratunku. Że teraz stoimy tutaj, ty i ja, w tej stolicy, i Kael ma już prawie trzy lata, i...
Urwałam, czując, jak głos zaczyna mi drżeć mimowolnie. Twarz Theo przez dłuższy moment pozostała nieprzenikniona, jak zawsze, gdy pogrążał się w myślach.
– Nie. Nie sądzę, że to przeznaczenie – odpowiedział w końcu, powoli dobierając słowa. – Życie jest tym, czym sami je uczynimy. Naszymi własnymi wyborami. Nie sądzę, że czyjś los mógłby być niezmienny. – nagle jego ciemnobrązowe oczy zabłysły. – Ale wierzę, że duchy odnajdują swoją właściwą drogę.
– No tak. Twoja dusza jako Przywódcy odnajdzie następcę. – wiedziałam o wierzeniach Ziemian na temat reinkarnacji, ale nigdy nie zastanawiałam się długo nad ich słusznością, chociaż były przecież elementem ich kultury, którą przyjęłam jako swoją.
– To nie tylko o to chodzi – Theo potrząsnął głową; gdy jego spojrzenie znów odnalazło moje, odniosłam wrażenie, że gwiazdy w jego oczach jaśnieją jeszcze intensywniejszym światłem. – Wszystkie duchy są wieczne. Nie pochodzą tylko z tej Ziemi; doskonale sama wiesz, że wszechświat to o wiele więcej. I jeśli w coś wierzę... To w wieczność ich natury. Wieczność ich dróg. – wyciągnął rękę, by dotknąć mojego policzka. – A nasze drogi były ze sobą związane. I zawsze będą.
– Ale... – na długi moment zabrakło mi słów. – Przecież nie wiedzieliśmy o tym. To, że się tu znalazłam, eksplozja na Arce, wszystko, co mnie tu doprowadziło... Przecież wystarczył jeden ruch i wszystko mogło pójść całkowicie inaczej. Mogłabym nigdy się nie pojawić w twoim życiu. Mógłbyś stać tu teraz, iść przez życie z kimkolwiek innym...
Co, jeśli powinieneś? Dodały moje przepełnione nagłym niepokojem myśli. Co, jeśli moje pojawienie się nie było tym, co powinno się wydarzyć? Co, jeśli powinieneś był wybrać inaczej?...
Theo uśmiechnął się z taką czułością, że niemalże poczułam łzy pod powiekami.
– Mógłbym. Ale jeżeli wiara moich przodków jest prawdą, nasze duchy nie spotkały się po raz pierwszy. A jeśli każda cząstka mnie czuje, że należy do ciebie... to w każdej innej rzeczywistości nie mogło być inaczej. Nie byłbym wtedy kompletny.
Otworzyłam usta, ale nie wydobył się z nich żaden dźwięk. Przez moment moje poplątane myśli próbowały zakwestionować to, co właśnie powiedział – ale natychmiast ucichły, gdy jego usta odnalazły moje. Poczułam, jak gorąco wzbiera w mojej piersi i potrzebowałam całej swojej siły woli, by się od niego odsunąć i spojrzeć mu w oczy.
– Ale... – chciałam powiedzieć mu tak wiele, ale z trudem znajdowałam odpowiednie słowa. – Jesteśmy przecież... tacy różni, Theo. Jak niebo i ziemia... Nie zawsze się zgadzamy, nie zawsze potrafimy zrozumieć, przysporzyłam ci tyle problemów przez te lata, i... Ja... ja chcę tylko, żebyś był szczęśliwy, a...
Nie byłam w stanie powstrzymać łez, napływających mi do oczu.
– Niezależnie od tego, jak bardzo chciałabym być jedną z was, nigdy nie dorównam twoim ludziom. Nie będę taka, jak powinnam.
– „Powinnaś"? – popatrzył na mnie w zupełnym niedowierzaniu. – Czy naprawdę myślisz, że tego właśnie chcę? Żebyś stała się taka, jak wszyscy moi ludzie? Żebyś zgadzała się ze mną we wszystkim jak moja poddana?
Ujął moją twarz w dłonie.
– Po tych wszystkich latach sądzisz, że nie zakochałem się właśnie w tym, kim jesteś, w tym wszystkim, co czyni cię t o b ą? Co dopełnia mnie w sposób, którego niegdyś nie sądziłem nawet, że tak potrzebuję?
Stałam nieruchoma, czując, jak łzy płyną mi po twarzy, i nie byłam w stanie nic odpowiedzieć. Blask gwiazd w jego oczach wydał mi się w tamtej chwili najpiękniejszym z możliwych widoków.
– Wiem, że wybrałbym ciebie – jego szept zdawał się trząść wszystkimi gwiazdami na firmamencie nieba. – Nawet w setkach innych światów, w tysiącach innych galaktyk. W każdym moim wcieleniu szukałbym ciebie. I wybrałbym ciebie. Tak, jak ty wybrałaś mnie.
Zamknęłam oczy, porażona jego słowami, i wtuliłam się w niego całą sobą, chłonąc jego ciepło, jego zapach, tą niesamowitą, bezbrzeżną pewność w tym, co mówił. Nie było słów, które mogłyby wyrazić moją nieskończoną miłość do niego w tamtej chwili.
Ale... właśnie o to chodzi, pomyślałam. To, co do niego czułam, nie było przecież płomienną, pustą poezją, żarliwym poematem o gwałtownym, ulotnym zauroczeniu, „kocham cię", rzucanym na wiatr.
Nie. Nasza miłość była właśnie pewnością. Zapewnieniem tak naturalnym, jak sposób, w jaki nasze spojrzenia się spotykają, tak prostym, jak dotyk naszych splecionych dłoni – i jednocześnie tak silnym, jak więź naszych dusz.
Pewnością, że cokolwiek się nie wydarzy, zawsze się odnajdziemy. Że niezależnie od dróg, wyznaczonych nam przez wszechświat, zawsze spotkamy się ponownie.
Zawsze.
To jedyne, co byłam w stanie do niego wyszeptać, patrząc na nieskończone konstelacje ponad naszymi głowami i wsłuchując się w bicie jego serca. Serca, które było moim jedynym, prawdziwym domem.
Otaim.
* * *
Obudziłam się z wrzaskiem.
Wrzeszczałam, wrzeszczałam i wrzeszczałam. Aż zabrakło mi powietrza w płucach, zabrakło mi sił, głosu, myśli, bólu.
A potem zamilkłam.
Doktor Griffin przez następne dwa dni niejednokrotnie odwiedziła moją salę. Przynosiła jedzenie, ale w końcu przestała, widząc, że pozostaje nietknięte; badała mnie wnikliwie, pytała o wiele rzeczy, ale nigdy nie uzyskiwała odpowiedzi. Moje oczy śledziły jej ruchy, jej zmartwioną twarz, słyszałam czasem przytłumione rozmowy za drzwiami – głosy, które niegdyś rozpoznawałam, ale teraz nie rozróżniałam słów, zdań, znaczeń.
Wiedziałam, że James przychodził, kiedy udawałam, że śpię. Czułam jego spojrzenie, słyszałam pospieszne kroki skierowane do wyjścia za każdym razem, gdy udawałam, że zaraz się obudzę. W powietrzu wisiało jego napięcie, jego ból. Oczekiwanie. Strach.
Bał się. Bał się tego, co zobaczy, gdy na niego spojrzę. Bał się tego, o czym z pewnością podświadomie wiedział, że nadejdzie.
Być może to właśnie dlatego mu na to pozwalałam. Dawałam mu czas. Gdybym czegokolwiek była jeszcze w stanie chcieć, na pewno nie była to chęć zniszczenia go jeszcze bardziej. Gdybym była w stanie cokolwiek poczuć, byłoby to jedynie współczucie dla niego.
Był jedynym, co pozostawało. Był śladem wszystkiego. Nie zasłużył na więcej cierpienia.
Miałam nadzieję go ubiec, zmylić. Poczekać na odpowiedni moment. Już cały wczorajszy dzień doktor Griffin pozwalała mi chodzić po oddziale, prawdopodobnie myśląc, że pomoże to w moim leczeniu. Zdawałam sobie sprawę, jak desperacko James walczy z nią o to, by podać mi leki, chociaż wiedział doskonale, że zasoby bunkra są na to zbyt ograniczone.
Wyszłam więc nocą. Poznawałam ją po tym, jak cichło piętro szpitalne. Nie spodziewałam się spotkać nikogo poza jednym z dyżurujących asystentów, którego mogłam ominąć równie łatwo, jak znokautować, chociaż moje ciało mogło okazać się na to zbyt słabe.
Ale to nie jego kroki usłyszałam za sobą przy wyjściu z korytarza.
– Nie rób tego.
Moje ciało zatrzymało się na moment, tylko na moment, żebym mogła na niego spojrzeć. Był taki zmęczony. Wyglądał, jakby w ciągu kilku dni postarzał się o dziesięć lat.
Nic nie odpowiedziałam, ale odniosłam wrażenie, jakby na sam widok mojego spojrzenia coś w nim umarło.
– Ailey, proszę. – z całej siły usiłował tego nie okazać, ale widziałam, jak cały dygocze. Zrobił ruch, jakby chciał do mnie podbiec, ale powstrzymał się w ostatniej chwili. Przemknęło mi przez myśl, że mógłby krzykiem obudzić cały oddział i sprawić, by przypięto mnie do łóżka – ale patrząc na niego jakimś sposobem wiedziałam, że tego nie zrobi.
Odwróciłam się więc i ruszyłam z powrotem w stronę metalowych drzwi, oddzielających mnie od schodów. Nie chciałam żegnać go milczeniem, ale nie pozostało już nic, co mogłabym mu powiedzieć.
– Mogę... Mogę sprawić, żeby to odeszło.
Drżenie w jego głosie zastąpił upór. Gdybym nosiła w sobie chociażby cień dawnych emocji, być może roześmiałabym się cicho nad jego naiwnością. Zrobiłam kolejny krok do przodu, ale wtedy poczułam gwałtowny ruch za sobą – i już sekundę później zastąpił mi drogę, a w jego dłoni, wyciągniętej tuż przed moją twarz, zobaczyłam jakiś drobny, podłużny przedmiot.
Fiolkę z przezroczystą substancją.
Serum. Nadal je miał.
– Podakru nie mogą nas tknąć. Octavia nas chroni. Nasi ludzie potrzebują każdego do pomocy, szczególnie inżyniera – mówił z taką żarliwością, jakiej jeszcze nigdy u niego nie słyszałam. – Możemy zacząć wszystko od nowa. Przysięgam, że pomogę ci we wszystkim, zapewnię wszystko, czego będziesz potrzebowała, i że...
„Możemy zacząć wszystko od nowa"...
Otworzyłam mimowolnie usta, gdy dotarło do mnie, że mówi poważnie. Że James naprawdę chce, żebym to wypiła. Żebym zapomniała o wszystkim – nie na kilka godzin, ale na zawsze. Żeby moja głowa stała się pustą kartą bez tożsamości. Kiedyś pomyślałabym, że to zupełny absurd. James zapewne także to wiedział.
Ale był jednocześnie świadomy, że to jedyny możliwy sposób, żeby utrzymać mnie przy życiu.
Wyciągnął dłoń z fiolką w moją stronę; widziałam, jak wszystkie jego mięśnie napinają się w oczekiwaniu. Nie wiem, czy była to siła niemego błagania w jego spojrzeniu, czy może coś zupełnie innego – ale właśnie w tamtym jednym, krótkim momencie moje ciało się zawahało.
Przez głowę przemknął mi cień myśli, jak wyglądałoby moje życie, gdybym się zgodziła. Czy naprawdę byłoby to w stanie wymazać wszystko. Czy znów zaczęłabym czuć cokolwiek. Czy to właśnie to mógł mieć na myśli mój umysł, podsuwając mi obraz Caddaricka, proszącego, żebym odnalazła spokój.
Ale wystarczyła mi dosłownie sekunda, żeby samej sobie odpowiedzieć.
Nie.
I chociażby James przez resztę życia robił wszystko, co mógł, odpowiedź będzie taka sama.
Pokręciłam więc powoli głową, patrząc, jak światło w jego oczach natychmiast i bezpowrotnie gaśnie.
Ale zanim zdążyłam się odwrócić, niespodziewanie ruszył w moją stronę i chwycił mnie mocno za ramię. Natychmiast zesztywniałam.
– Ailey, proszę – łzy spływały po jego policzkach, gdy potrząsał mną lekko; jego głos dosłownie trząsł z rozpaczy i desperacji. – Do cholery, błagam, nie rób tego. Nie możesz...
Wyrwałam się tak gwałtownie, że aż cofnął się, zaskoczony moim nagłym przypływem siły – którego moje wyczerpane ciało również się nie spodziewało. Przez kilka dobrych sekund widziałam przed sobą ciemne plamy, ale resztką sił zdołałam unieść głowę i spojrzeć Jamesowi w oczy.
Ten jeden, ostatni raz.
Głos, który z ogromnym trudem z siebie wydobyłam, nigdy nie był tak daleki od mojego – i tak mój jednocześnie.
– Kochasz mnie?
Znieruchomiał. Nie potrzebowałam odpowiedzi. Jego milczenie krzyczało głośniej, niż słowa.
Cofnęłam się o kilka kroków, nie przestając patrzeć mu prosto w oczy.
– Jeśli kiedykolwiek... Kiedykolwiek naprawdę mnie kochałeś, puścisz mnie wolno.
Otworzył usta, ale nie był w stanie wydobyć z siebie głosu. W jednej chwili na jego twarzy odmalowało się to wszystko, czego nigdy nie był w stanie powiedzieć. Ogrom krzywd, które bezpowrotnie mu wyrządziłam, a na które nigdy w żaden sposób sobie nie zasłużył.
Mogłam tylko prosić wszystkie duchy nieba i ziemi, żeby ktoś lepszy ode mnie był jeszcze w stanie je naprawić.
– Przepraszam – wyszeptałam, chwytając za klamkę. – Przepraszam.
W jakiś niemożliwy do wytłumaczenia sposób wiedziałam, co zrobi w tamtym momencie. I wiedziałam, że nie mogę być tego świadkiem.
Ruszyłam więc przed siebie, ignorując cichy szloch i dźwięk odkręcanej fiolki. Nie odwróciłam się nawet, gdy szkło z trzaskiem rozbiło się o ziemię, a chwilę później dobiegł mnie głuchy odgłos, jakby ktoś osunął się na posadzkę. Drzwi zatrzasnęły się za mną w momencie, w którym w całym korytarzu rozległ się jego przestraszony krzyk.
Zatrzymała mnie dopiero niewielka postać na dole schodów.
Stał sam, w cieniu, jakby światło jarzeniówek wzbudzało u niego strach. Na jego policzku widziałam ślad po oparzeniu, którego nie mogły już zakryć jasne włosy, przystrzyżone na krótko. Jego wypełnione łzami, szeroko otwarte oczy powiększyły się jeszcze bardziej, gdy dotarło do niego echo krzyku Jamesa.
Przemknęła mi przez głowę cień myśli, że za nimi tęskni.
– Zaopiekuj się nim.
Przeniósł na mnie wzrok. Może i był jedynie małym chłopcem, którego wciśnięto na tron ojca wiele lat za wcześnie, ale w tamtej jednej chwili, gdy nasze oczy się spotkały, odniosłam wrażenie, że wie. Że rozumie. Rozumie o wiele więcej, niż ktokolwiek inny.
Skinął powoli głową, odsunąwszy się, bym mogła go minąć. Czułam na sobie jego wzrok, dopóki nie zniknęłam za zakrętem korytarza. Potem słyszałam już tylko jego drobne kroki po schodach, aż nawet i to ucichło.
Aż w końcu wszystko ucichło.
Gon koma.
Zimne światło lamp w korytarzach Arki. Duszne powietrze, dźwięk kroków odbijających się od metalowych ścian. Sposób, w jaki słońce wyłoniło się zza kuli ziemskiej, wpadając przez okrągłe okienko do każdej z kabin. Głęboka czerń kosmicznej przestrzeni, migotanie gwiazd, które wydawały się być na wyciągnięcie ręki.
Gon jova.
Jezioro. Tafla wody, sięgająca aż do linii horyzontu, odbijająca drzewa i pagórki. Las, najprawdziwszy, tętniący życiem. Setki intensywnych barw i odcieni. Słońce. Taniec promieni na powierzchni jeziora. Powietrze. Żywy wiatr, niosący szum lasu, śpiew ptaków, dźwięk wody rozbijającej się łagodnie o brzeg. Dotyk lodowatej wody na mojej dłoni. Łzy. Łzy prawdziwsze, niż kiedykolwiek wcześniej.
Gon ai kru.
Smuga dymu na bezchmurnym niebie. Zarys budynków, sposób, w jaki światło załamuje się pomiędzy domami. Ludzie. Matki, mężowie, starcy, wojownicy, dzieci. Ofiary kataklizmu, na którego nie mieli żadnego wpływu. Dokładnie tacy, jacy musieli się stać, by przeżyć. Brutalni jak warunki, w których żyli. Silni jak żywioły, z którymi walczyli. Bezwzględni jak rzeczywistość, w której musieli odnajdywać się każdego dnia. Jednocześnie tak wolni, jak tylko było to możliwe. Wolni w pięknie swoich dusz.
Gon ai niron.
Spojrzenie, potrafiące przeniknąć mnie całą. Dotyk jego dłoni na moim policzku, tak delikatny i ostrożny, przywracający mnie do życia. Uśmiech, potrafiący rozjaśnić najciemniejszą z nocy, wynurzający mnie z najgłębszej wody. Więź naszej krwi, naszych dusz, naszych dróg. Serca, które stały się nawzajem swoimi domami. Miłość, będąca wszystkim – mimo wszystko.
Gon ai seingeda.
Błysk w szarozielonych oczach ciemnowłosego chłopca, gdy unosił wzrok na rozgwieżdżone niebo. Uśmiech dziewczynki o oczach koloru ziemi, pierwsze promienie wschodzącego słońca tańczące w jej kołysce. Śmiech, płacz, krzyk, pierwsze słowa, pierwsze kroki na drewnianej podłodze sypialni. Nieskończone szczęście – i miłość, tak silna i niezachwiana, jak najstarsze z praw, rządzących naturą.
Życie, które mnie wybrało. Właściwa droga, którą wyznaczyła moja dusza. Jedyna, którą kiedykolwiek chciałam iść, ponad wszystko i mimo wszystko. Której nie byłam w stanie zamienić na nic na tym świecie.
I nie pozostało mi już nic – nic poza wybraniem jej ponownie.
Nie poczułam bólu, przykładając zakrwawioną dłoń do swojej skóry. Nie zawahałam się, gdy zamknęłam oczy i ujęłam rękojeść sztyletu, unosząc głowę.
Nie bałam się końca tej walki. Wiedziałam, że jest początkiem następnej.
Początkiem podróży, w której nasze dusze spotkają się ponownie.
Światło.
Słońce na mojej twarzy. Jego ciepło, wszechogarniające ciepło. Wiatr w moich włosach, zapach lasu, tak intensywny, jak jeszcze nigdy dotąd. Odległy szum morza, kojący wszystkie zmysły, przeplatany śpiewem ptaków.
Delikatny szelest tuż za mną. Cichy, niemalże niesłyszalny – ale znajomy. Jakbym kiedyś go już słyszała, dokładnie taki sam.
Czyjś radosny śmiech, brzmiący jak najpiękniejsza z melodii. Szybsze bicie mojego serca, mój uśmiech na dźwięk drobnych kroków wśród szeleszczących traw.
Obróciłam się powoli, bez cienia strachu w sercu. Bo wiedziałam.
Wiedziałam, że czekali na mnie.
– Theo?...
_______________________________________________
Tłumaczenie:
Gon koma, gon jova, gon ai kru, gon ai niron, gon ai seingeda – Lekko zmodyfikowany przeze mnie wzór rytuału samobójstwa, zastosowanego przez jedną z postaci w 4 sezonie serialu; wypowiadany także przed misją zabójstwa przez inną postać sezonu trzeciego (tłumaczenie: w imię honoru, w imię odwagi, w imię moich ludzi, w imię mojego ukochanego, w imię mojej rodziny)
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro