40 - Worthless
– Gyon op gon Haihefa!
Wstałam z klęczek i wzięłam Shaelyn na ręce, by mogła zobaczyć królewski pochód ponad tłumem, w środku którego staliśmy. Król Savan szedł powoli w stronę kamiennego wzniesienia ramię w ramię z królową Tityą, a za nimi ubrane w barwne kostiumy Ziemianki niosły pozłacane misy i pochodnie. Każdemu ich krokowi akompaniowały bębny tak donośne, że miałam wrażenie, że czuję w brzuchu ich wibrowanie.
Kiedy królewska para zasiadła na tronach, z tłumu wystąpił Azariah, prowadzony przez dwoje wojowników z wojennymi barwami na twarzach. Kael, patrzący na całe widowisko pomiędzy nogami stojących przed nami Ziemian, wydał cichy okrzyk podziwu – niemalże nie poznał przyjaciela, ubranego w uszyte specjalnie dla niego szaty Podakru, z ostrzyżonymi blond włosami i wzorami z ciemnej farby na twarzy.
Byłam pod wrażeniem spokoju i opanowania chłopca, na którego patrzyła przecież cała wioska; jedynie jego ukradkowe zerknięcia na tłum pokazywały, że czuje się niespokojny, jakby kogoś szukał.
I wiedziałam dokładnie, kogo.
Z całych sił starałam się ignorować strach, rosnący mi w gardle przez cały dzień – szczególnie, gdy słońce zaszło, a Jamesa nadal nigdzie nie było. Próbowałam uspokajać się myślą, że wiele rzeczy mogło go zatrzymać, a skoro wartownicy nie przywlekli go jeszcze do króla, to nie udało im się go schwytać; ale przecież mogło to również oznaczać, że postanowili ukarać go natychmiast...
Z trudem wzięłam kolejny oddech. Wiedziałam doskonale, że nawet na sekundę nie mogę poddać się paranoi – szczególnie że dziś czułam się bardziej obserwowana, niż zwykle. Ilość martwych ryb w jeziorach przeraziła Podakru i przez cały dzień musiałam udawać równie zaskoczoną i wzburzoną, co oni, wysłuchując ich teorii o wybuchu jakiejś nieznanej mi zarazy albo zatruciu wód przez Azgedę. Bałam się przez moment, że połączą zniknięcie Jamesa ze śmiercią ryb, ale okazało się, że miał solidne alibi: całą noc pomagał rybakom przy dokach i był wraz z nimi świadkiem tego, co się stało.
Król dopiero około południa wydał odzew do ludu na ten temat – nakazał wszystkim spokój i przysiągł zająć się tą sprawą po koronacji, a tymczasem na potrzeby uczty polecił opróżnić część spichlerzy, czym skutecznie odwrócił uwagę ludzi od problemu. Zgodnie z zaleceniami Jamesa obserwowałam go uważnie; nie wyglądał na wyjątkowo zaaferowanego czy zdenerwowanego, więc albo idealnie odgrywał swoją rolę, albo teoria wysnuta przez chłopaka nie miała prawa bytu.
Ale teraz, kiedy koronacja trwała, a on nadal nie wracał, nie miało to już dla mnie żadnego znaczenia. Trzymałam dzieci tuż przy sobie, z całych sił usiłując wyglądać na podekscytowaną i zachwyconą uroczystością, ale każda sekunda była dla mnie wewnętrzną walką z paraliżującym strachem, że marnuję cenny czas, kiedy James może potrzebować mojej pomocy, może być w niebezpieczeństwie, może już nie...
– Haihefa, ai swega yu klin – rozległ się pomiędzy uderzeniami bębnów głos Azariaha. Klęczał teraz przed tronem ojca, zgodnie z zasadami królewskich obrzędów. Choć jego głos był cichy, uderzyła mnie ukryta w nim siła. – Przysięgam wieczną miłość i oddanie naszemu klanowi, przysięgam prowadzenie go po ścieżkach zwycięstwa i przysięgam opiekę, gdy twoje kości dołączą do grona naszych przodków.
Król wstał i uniósł swój miecz w górę. Zachowywał idealną powagę, ale nawet z odległości mogłam dostrzec, że jego oczy płonęły.
– Duchy przeszłe, przyszłe i teraźniejsze zaakceptowały twoją przysięgę, Azariahu kom Podakru – dobiegł mnie jego donośny głos. – Akceptuję cię i ja jako następcę mojego tronu, kości z moich kości, krew z mojej krwi.
Azariah wyciągnął dłonie przed siebie, a ten podał mu swój miecz, po czym powolnym, pełnym namaszczenia gestem zdjął koronę ze swojej głowy i nałożył na czoło chłopca.
Cała wioska eksplodowała w wiwatach i nawet mnie na krótki moment udało się zapomnieć o strachu, gdy zobaczyłam szeroki uśmiech na twarzy Azariaha. To prawdopodobnie był najbardziej niesamowity moment w jego życiu i przeżywał go całym sobą, dzielnie dzierżąc za ciężki miecz w drobnych dłoniach i za dużą koronę na głowie.
Królewska rodzina ruszyła wraz z pochodem wojowników i Ziemianek w stronę przygotowanych na ucztę stołów, a za nimi natychmiast popłynął wiwatujący tłum. Kael niemalże mi się wyrwał, tak bardzo chciał pobiec do następcy tronu i własnoręcznie dotknąć jego nowej korony.
Ale ja całkowicie znieruchomiałam.
Bo spomiędzy ukrytych w cieniu namiotów nagle wyłonił się James.
Poczułam, jak zalewa mnie fala takiej ulgi, że przez moment miałam trudność z utrzymaniem się na nogach. Oczyma wyobraźni widziałam go martwego tyle setek razy w ciągu ostatnich godzin, że teraz niemalże nie mogłam uwierzyć, że widzę go naprawdę. Natychmiast pobiegłam w jego stronę, ciągnąc za sobą dzieci mimo pełnych oburzenia protestów Kaela.
– James, do cholery, co ty sobie w ogóle wy... – wybuchłam, ale urwałam natychmiast, gdy w blasku pochodni dostrzegłam wyraz jego twarzy. – Jesteś ranny?
– Nie. Ale prawie mnie zauważyli – wyszeptał, rozglądając się gorączkowo, chociaż wśród niegasnących wiwatów i poruszenia w wiosce i tak nikt poza mną nie mógłby go usłyszeć. Dostrzegłam, że jego ubrania znaczy wiele śladów i przetarć, a na jego twarzy, mimo błyszczących oczu, maluje się wyraźnie zmęczenie. – Jest dokładnie tak, jak podejrzewałem, Ailey. To wzgórze jest połączone z wioską... znam mechanizmy podziemnych tuneli. Ale nie da się dostać do środka z zewnątrz w żaden sposób. Tylko stąd.
– Zaraz... – otworzyłam szeroko oczy. – Myślisz, że tam naprawdę jest bu...
– Cicho – syknął, wskazując wymownie spojrzeniem na dzieci i mijających nas Ziemian. – Nie tutaj.
– Nomon, uczta się już zaczęła, wszystko zjedzą bez nas! – dobiegł mnie pełen pretensji głos Kaela, nadal uwieszonego na mojej ręce. Posłałam mu karcące spojrzenie, ale James położył mi rękę na ramieniu.
– Idźcie. Dołączę do was wkrótce. Jeśli Az będzie o mnie pytał, powiedz, że zaraz go znajdę.
– James... – otworzyłam usta, ale nie pozwolił mi dojść do głosu.
– Idźcie – powtórzył; jego spojrzenie znów stało się całkowicie nieustępliwe. Ulga, którą przed chwilą poczułam, błyskawicznie zmieniła się z powrotem w strach i frustrację.
Chciałam spytać go o tysiące rzeczy, wziąć w końcu udział w jego planie działania, zamiast bezczynnie czekać, albo chociażby przez jedną pierdoloną chwilę być pewną, że nic mu nie jest – a tymczasem znów mnie zostawiał. Nie potrzebowałam wiele, by się domyśleć, że zamierza wykorzystać pustki w królewskiej siedzibie, by potwierdzić swoje nowe teorie.
Właśnie, teorie. Bo mimo wszystko – chociaż nie miałam powodu, by mu nie uwierzyć – nadal nimi pozostawały.
– James, proszę – wyszeptałam cicho, mu usilnie w oczy. – Proszę... zwolnij na chwilę. Wyjaśnij mi wszystko po kolei. Przecież nadal nie mamy pewności, że...
– Pochodnie – przerwał mi lodowato. Urwałam, zmarszczywszy brwi, ale nie pozwolił mi po raz kolejny dojść do głosu i przybliżył twarz do mojej, tak, żebym tylko ja mogła go usłyszeć. – Wiesz, czemu Savan kazał dosłownie wszędzie rozpalić dziś pochodnie? Czemu cała wioska wygląda jak jakieś pierdolone ognisko? I nie, to nie z okazji koronacji.
Spojrzał mi prosto w oczy z taką mocą, że niemalże się cofnęłam.
– Dzięki temu nikt nie zwraca uwagi na niebo. Nikt nie widzi radioaktywnej łuny na horyzoncie. Nikt nie widzi pasma ognia. Ja byłem na tamtym wzgórzu. Widziałem to. – sporzenie jego szaroniebieskich oczu ciemniało z każdym jego słowem. – Praimfaya jest t u t a j, Ailey. To kwestia kilkudziesięciu godzin.
Otworzyłam usta, ale nie wydobył się z nich żaden dźwięk. Miałam wrażenie, jakby lada chwila grunt miał usunąć mi się spod nóg.
"Praimfaya jest t u t a j"...
– Idźcie na ucztę – powtórzył James po raz trzeci. – Zachowuj pozory i nie rób nic głupiego. Znajdę was, przysięgam.
Jeszcze chwilę temu każda cząstka mnie chciała zaprotestować, wykrzyczeć mu w twarz, że nie pozwolę mu po raz kolejny mnie wykluczyć i narażać życia – ale to, co powiedział, dosłownie mnie sparaliżowało, zatruło każdą moją myśl.
Żyjąc wśród spokojnych, zgodnych z naturą Podakru przez ostatnie dni mogłam oszukiwać samą siebie skuteczniej, niż kiedykolwiek wcześniej, że mamy jeszcze czas, że zdążymy coś wymyślić – a teraz poczułam się, jakby bez ostrzeżenia wrzucono mnie z powrotem w sam środek chaosu setki razy silniejszego ode mnie.
Ognia, mogącego w każdej chwili pochłonąć wszystko, co miałam. I wobec którego byłam c a ł k o w i c i e bezsilna.
A stojący przede mną chłopak o płonących, szaroniebieskich oczach i jego zakrawający na szaleństwo plan były moją ostatnią nadzieją.
Więc w końcu, z ogromnym trudem, jakby całe moje ciało było zrobione z ołowiu, skinęłam głową. James ścisnął mnie za rękę i zniknął pomiędzy namiotami tak błyskawicznie, jakby nigdy się tutaj nie pojawił.
A ja, ostatkiem sił przybrawszy maskę świętującej radośnie koronację wybawicielki Azariaha, ku uciesze Kaela i Shaelyn ruszyłam w stronę zastawionych stołów, donośnej muzyki i bijących blaskiem pochodni – ze świadomością, że wszystko, na co patrzę, jest kłamstwem.
* * *
Następne godziny pamiętam jak przez mgłę. Uśmiechanie się do wszystkich przy stole, klaskanie w rytm muzyki, wmuszanie w siebie wymyślnych potraw, których nie potrafiłam nawet rozpoznać, pilnowanie, by dzieci nie zniknęły wśród tłumu. Działałam jak na autopilocie, całkowicie poza swoją własną świadomością; mówiłam i poruszałam się automatycznie, chociaż w głowie miałam zupełną pustkę. Czułam wyraźnie, że całe moje ciało nastawione jest na oczekiwanie – ale były momenty, w których nie byłam już nawet pewna, na co właściwie czekam.
Nie mam pojęcia, ile czasu mogło minąć. Może kilkanaście minut, może kilka godzin. Byłam tak odrętwiała, że z trudem rejestrowałam kolejne etapy koronacji, jak pokaz walki wojowników czy próbę wody i ognia, podczas której Kael i Shaelyn głośno dopingowali Azariaha, muszącego wytrzymać rytułał jednego z fisas.
Dopiero kiedy zakończono taniec królewski i cała wioska zaczęła się bawić, hałas otrzeźwił mnie na tyle, że uświadomiłam sobie, że następca tronu zniknął wśród tłumu – i nie wracał do stołu od dłuższego czasu. Po chwili zastanowienia uznałam to za dobry znak.
Tyle że...
Savana też nigdzie nie było.
Poczułam, jak niespodziewanie serce zaczyna bić mi szybciej, jakbym nagle obudziła się z długiego snu. Owszem, niczego nie wiedziałam na pewno i chaos panujący w wiosce był zbyt duży, żebym mogła dobrze ocenić sytuację, ale byłam pewna jednego – ryzyko, że to nie przypadek, było zbyt duże.
A jeżeli życie Jamesa mogło być w niebezpieczeństwie, tak samo było z życiem moim i moich dzieci.
Na drżących nogach wstałam od stołu i ruszyłam w stronę bawiącej się pomiędzy namiotami grupki dzieci Podakru. Kael biegał ochoczo razem z nimi, ale widziałam, że Shaelyn trzyma się już bardziej na uboczu, jakby zaczynała być śpiąca. Idealnie, pomyślałam. Wzięłam ją za ręce i bezceremonialnie wyciągnęłam syna z zabawy, ignorując jego protesty.
– Twojej siostrze chce się spać – oznajmiłam, prowadząc go w stronę królewskiej siedziby – na tyle głośno, by co najmniej dziesięć stojących w pobliżu Ziemianek mogło mnie usłyszeć. – Dokończycie zabawę jutro, jak wszyscy się wyśpimy.
– Ale nomon, ja wcale nie chcę spać! – w głosie Kaela pobrzmiewała rozpacz. Posłałam mu najostrzejsze spojrzenie, na jakie byłam w stanie się zdobyć, a potem uśmiechnęłam się przepraszająco do będących świadkami całej sceny kobiet. Wszystkie ze zrozumieniem odwzajemniły uśmiech, a ja poczułam, jak ulga zalewa mnie od środka. Przynajmniej będę miała jakiekolwiek alibi, pomyślałam.
Najszybciej, jak było to możliwe, jednocześnie za wszelką cenę starając się nie wzbudzić podejrzeń, dotarłam do naszej komnaty w królewskiej siedzibie i zaryglowałam za sobą drzwi. Shaelyn posłusznie położyła się do łóżka, zmęczona całą zabawą, ale Kael nie przestawał szarpać mnie za rękę, prosząc, żebym pozwoliła mu wrócić na górę. Ból w jego głosie przekonałby mnie w każdej innej sytuacji – ale nie tym razem.
– Posłuchaj mnie – odciągnęłam go gwałtownie w głąb pokoju i spojrzałam prosto w oczy, mówiąc tak cicho, by tylko on mnie usłyszał. – Nomon musi teraz... coś zrobić. Coś bardzo, bardzo ważnego. Wujek James mnie potrzebuje. A ty masz zostać tutaj ze swoją siostrą i nie otwierać drzwi, choćby nie wiem co się działo. Rozumiesz?
Pretensja w oczach Kaela momentalnie zamieniła się w niepokój.
– Ale... nomon, dlaczego nie możemy iść z tobą?
– Tutaj jesteście bezpieczni. Nie wolno wam stąd wychodzić, dopóki nie wrócę – starałam się z całych sił, by wyraz mojej twarzy był jednocześnie poważny i nieugięty, chociaż wszystko we mnie wrzało. – Możesz otworzyć drzwi dopiero, gdy usłyszysz mój głos. Rozumiesz? A jeśli ktoś przyjdzie, macie się ukryć. Jesteś w tym dobry, poradzisz sobie.
– Mamo... – głos mojego syna, gdy niespodziewanie przeszedł na angielski, był tak drżący, że z trudem powstrzymałam cisnące mi się do oczu łzy. – Co się dzieje?
Nie byłam w stanie odpowiedzieć. Zamiast tego przyciągnęłam go do siebie najmocniej, jak potrafiłam, resztkami sił panując nad sobą – i zanim zdążyłam się rozmyślić, wyciągnęłam zza pasa mały sztylet i podałam mu.
– Jesteś już bardzo duży, synku. Wiesz, jak tego użyć – wyszeptałam. – Od teraz jest twój. Ma cię chronić.
Chłopiec uniósł ostrze w drobnej dłoni i przyjrzał mu się, a na jego twarzy odmalowały się w jednej chwili setki emocji – od strachu po fascynację. Gdy ponownie na mnie spojrzał, jego jasne oczy zabłysły taką determinacją, jakiej jeszcze nigdy u niego nie widziałam.
Ale jednocześnie znałam to spojrzenie doskonale.
– Będę dzielny, mamo – odpowiedział mój syn, nasz syn. – Obiecuję.
Pocałowałam go w czoło, żeby nie mógł zobaczyć łez, spływających po moich policzkach. Żeby nie mógł dostrzec w moich oczach, jak bardzo jestem przerażona.
– Ai hod yu in – zdołałam wyszeptać, zanim szczęk zaryglowanych za mną drzwi odbił się przerażającym echem po pustym korytarzu.
Nie wiem, jakim cudem udało mi się zrobić pierwszy krok do przodu, kiedy wszystko we mnie dosłownie wrzeszczało w panice, błagając, żebym zawróciła. Nie wiem, jakim cudem brałam kolejne oddechy, przemierzając siedzibę i nie mając pojęcia, dokąd idę i czego tak naprawdę szukam – ale jednocześnie czując wyraźnie, jak każda drogocenna sekunda, która nam pozostała, przelatuje mi bezpowrotnie przez palce.
– James, proszę – mamrotałam sama do siebie, skręcając w kolejny pusty korytarz, schodząc po kolejnych schodach, błądząc bez celu wśród kolejnych rozwidleń i szeregów drzwi. – James, b ł a g a m...
Odpowiadały mi tylko własne kroki – i cisza, ta przerażająca, głucha cisza, która tworzyła w moim umyśle najczarniejsze wizje, spychała mnie niemalże na krawędź obłędu. Cienie rzucane przez pochodnie na ścianach zdawały się krążyć wokół mnie jak sępy wokół padliny, czekały, aż wszystko we mnie pęknie, aż strach i rozpacz w końcu mnie uduszą, zmiażdżą, sprawią, że nie będę w stanie zrobić kolejnego kroku.
I dopiero w momencie, w którym byłam pewna, że ta chwila właśnie nadeszła, kątem oka wychwyciłam słaby blask w na końcu pogrążonego w ciemności korytarza – jakby strumień światła.
Strumień światła...
Z ledwością mobilizując resztki sił, na drżących nogach pobiegłam w tamtą stronę. Nikłe światło stawało się coraz wyraźniejsze i intensywniejsze z każdym moim krokiem; serce zaczęło bić mi jak szalone, gdy dotarło do mnie, że blask nie bije ze ścian, a z posadzki.
A to oznacza, że...
Zatrzymałam się, z trudem łapiąc oddech. Klapa w podłodze, zrobiona z drewna niemalże tak ciemnego, jak kamienna podłoga, była lekko uchylona, ukazując zarys podziemnego korytarza. Gdy się nachyliłam, bez trudu dostrzegłam szereg zapalonych pochodni na jego ścianach.
Tunele. Tu naprawdę są tunele.
Prawdopodobnie nigdy nie udałoby mi się tego dostrzec, gdyby nie niedbałość osoby, która ostatnia wchodziła do środka; dywan z lisiego futra, którym prawdopodobnie była przykryta drewniana klapa, został odrzucony na bok, jakby w pośpiechu. Poczułam, jak wnętrzności zawiązują mi się w supeł. Z całej siły chciałam uwierzyć, że to James mógł o tym zapomnieć przez zmęczenie czy też podekscytowanie swoim odkryciem.
Ale niestety znałam go zbyt dobrze. Więc kiedy zeskoczyłam w dół, zrobiłam to z mieczem w dłoni.
Moim oczom ukazał się wyjątkowo długi tunel, wykonany z rdzewiejącego metalu; z pewnością pamiętał czasy przed nuklearną apokalipsą. Pochodnie na ścianach umieszczone były w równych odległościach od siebie i podtrzymujących strop drewnianych belek, wyglądających na postawione tu przez Ziemian stosunkowo niedawno – w powietrzu oprócz zapachu ziemi bez trudu rozpoznałam też unoszącą się woń młodych drzew. Z daleka dostrzegłam, że tunel rozwidla się na trzy części, ale z takiej odległości nie potrafiłam stwierdzić, dokąd mogą prowadzić; domyślałam się jedynie, że daleko poza wioskę.
Wahałam się przez dłuższą chwilę, zanim wzięłam głęboki oddech i ruszyłam przed siebie, nadal trzymając miecz w pogotowiu. Całkowita cisza, panująca wokół mnie, w połączeniu z zimnem podziemia sprawiała, że z trudem panowałam nad drżeniem swojego ciała. Chociaż starałam się poruszać najostrożniej, jak potrafiłam, miałam wrażenie, że moje kroki niosą się echem tak donośnym, że słychać mnie w całej królewskiej siedzibie – a atakujące mnie obsesyjnie myśli jedynie zwiększały panikę, rosnącą na nowo w moim gardle.
Możesz jeszcze zawrócić, szeptał znajomy głos w mojej głowie. Jeszcze nie jest za późno. Możesz zabrać stąd Kaela i Shaelyn i uciec...
Uciec. Omalże nie zaczęłam się śmiać z rozpaczy. Świetny pomysł. Tyle że nie mamy już d o k ą d, kurwa, uciec.
Zatrzymałam się przed rozwidleniem i z trudem skupiłam wzrok. Z pozoru wszystkie trzy odnogi tunelu wyglądały identycznie – ale kiedy przyjrzałam się korytarzowi po lewej, w jego dalekim końcu dostrzegłam nikłą poświatę. Ruszyłam w tamtą stronę z mocno bijącym sercem. Równie dobrze mogła to być jedynie iluzja, wywołana przez światło pochodni, ale w tamtej chwili byłam w stanie chwycić się dosłownie wszystkiego, co dawało mi jakikolwiek cień nadziei.
I, jak się okazało, intuicja mnie nie zawiodła. Już po kilkunastu krokach dostrzegłam, że poświata bije ze szczeliny w lekko uchylonych, metalowych drzwiach, wyglądających na wyjątkowo solidne. W pierwszym momencie przyspieszyłam kroku na ten widok – ale natychmiast się zatrzymałam, gdy dotarło do mnie, co to tak naprawdę oznacza.
Przecież ktoś musiał te drzwi otworzyć. Ktoś musi być w środku.
I jeśli nie jest to James...
Następne minuty pamiętam jak przez mgłę – chociaż w tamtej chwili byłam świadoma każdego swojego kroku, każdego oddechu, każdego drgnięcia moich napiętych mięśni, dłoni ściskających miecz. Im bliżej byłam, tym intensywniej dochodzące zza drzwi światło zaczynało mienić się w moich oczach, w odcieniach niemalże przypominających czerwień.
Z minuty na minutę z coraz większym trudem panowałam nad buzującą w moich żyłach paniką; odzyskałam ostrość widzenia dopiero w momencie, w którym stanęłam tuż przed metalowymi wrotami i najostrożniej, jak tylko potrafiłam, wychyliłam się, by zajrzeć do środka pomieszczenia.
Ale to, co zobaczyłam, sprawiło, że bez sekundy zastanowienia otworzyłam je na oścież.
Złoto.
Góra złota.
Kiedy byłam mała, rodzice niejednokrotnie czytywali mi książki o groźnych piratach czy bogatych władcach dalekich lądów – i ich wartych fortunę, ukrytych skarbach. To, co miałam teraz przed sobą, było dosłownie wszystkim, co mogłam sobie wtedy wyobrażać: złote kielichy, misy, naszyjniki, pierścienie, kandelabry, świeczniki, monety, pozłacane kule, tajemnicze trofea sprzed setek lat...
Nawet jeśli te przedmioty – zgromadzone na wysokim pod samo sklepienie stosie – były wyraźnie nadgryzione zębem czasu, to nadal dawały tak jasny blask, że w pierwszym momencie nie byłam nawet w stanie objąć ich wszystkich wzrokiem.
A niewysłowiony szok, który mnie ogarnął, sprawił, że dopiero po dłuższej chwili dotarło do mnie, kto klęczy tuż przy ich stercie.
Ulga, którą poczułam, była tak wielka, że niemalże sama nie upadłam na ziemię.
– James!
Blondyn nawet nie drgnął na dźwięk mojego głosu, zgięty wpół na kolanach; z oddali nie byłam w stanie dostrzec wyrazu jego twarzy, ale miałam pewność, że był sam. Natychmiast schowałam miecz z powrotem do pochwy i ruszyłam biegiem w jego stronę z tysiącem niemożliwych myśli i słów, cisnących mi się na usta.
Ale wystarczyło jedno spojrzenie chłopaka, żebym w sekundzie znieruchomiała w połowie drogi.
Było martwe.
Jak u człowieka, któremu nic już nie pozostało.
– James...
Głos ugrzązł mi w gardle. Cały strach, który czułam do tej pory, przemierzając puste korytarze, nie mógł się równać z tym, który wypełnił moje wnętrzności na widok wyrazu jego twarzy. Nigdy dotąd nie widziałam go w takim stanie – jakby miał za chwilę rozpaść się na milion kawałków.
– James, ja... – zaczęłam znowu, ale chłopak odwrócił głowę. Nawet z odległości mogłam dostrzec, że cały się trzęsie.
– Nigdy go nie było – odpowiedział głosem tak obcym, że dreszcz przebiegł mi po plecach. – Nigdy nic tutaj nie było.
Otworzyłam usta. Jego słowa docierały do mnie jakby w zwolnionym tempie – więc dopiero po chwili, gdy uniosłam wzrok na sklepienie komnaty, na którym pomiędzy zardzewiałym metalem i drewnianymi belkami widać było ziemię i korzenie, uświadomiłam sobie z całą mocą, że znajdujemy się dokładnie w samym wnętrzu wzgórza, o którym mówił.
W jedynym miejscu, w którym według niego mógł znajdować się bunkier.
Poczułam się, jakby w jednej sekundzie lodowata pięść zacisnęła się na wszystkich moich wnętrznościach.
– Ale... Ale przecież... – z trudem łapałam powietrze. – Może... Może źle sprawdziłeś, tam są inne korytarze, może... Może po prostu głębiej pod ziemią... – zaczęłam rozglądać się gorączkowo po komnacie, z desperacją wyglądając jakiegokolwiek ukrytego przejścia, klapy w podłodze, c z e g o k o l w i e k, co dałoby jakąkolwiek nadzieję, że James się myli.
– Przestań – jego głos z trudem przebił się przez szum krwi w moich uszach, gdy zaczęłam jak w amoku przesuwać się po lodowatej ścianie, doszukując się otworu, wyrwy, ukrytych drzwi... – Przestań, Ailey, na miłość boską, już próbowałem. Nic tu nie ma. Nic tu nie ma, nic tu nie ma...
Dopiero po chwili dotarło do mnie, że powtarza to zdanie kilka razy, za każdym coraz bardziej podnosząc głos, niemalże do krzyku. Kiedy przerwałam uderzanie w nieruchome skały i spojrzałam na niego, dostrzegłam, że siedzi obok sterty i znowu się trzęsie, ale tym razem... ze śmiechu.
– Złoto... – pokręcił głową, nie przestając śmiać się w głos. – Serio, Savan? Pieprzone, bezwartościowe złoto? T o tak bardzo chciałeś ukryć? T o ma dla ciebie takie, kurwa, znaczenie? – chwycił leżący najbliżej niego złoty kielich i cisnął nim z całej siły o ścianę.
Otworzyłam szeroko oczy. Dopiero ten widok podziałał na mnie jak kubeł zimnej wody. Ruszyłam z powrotem w jego stronę – ale zatrzymałam się, gdy odsunął się gwałtownie pod ścianę i wyciągnął coś z kieszeni.
Sztylet.
Znieruchomiałam. Wiedziałam, że James nie mógłby mnie zranić – ale jednocześnie musiałabym być ślepa, by nie dostrzec płomienia w jego oczach.
Tego samego, którego wiele dni temu widziałam w pełnym łez spojrzeniu dziewczyny, którą całe życie nazywałam swoją najlepszą przyjaciółką. Tego samego, który wiele lat temu zapłonął w oczach chłopaka, który wysłał mnie na Ziemię.
James balansował na krawędzi przepaści. A ja, wiedziona równie desperacką żądzą przetrwania, bezwiednie pozwalałam mu każdego dnia coraz bardziej się do tej krawędzi zbliżać.
Ale choćbyśmy mieli zginąć jutro, pod żadnym pozorem nie mogłam pozwolić mu teraz spaść.
– James – zaczęłam cicho i tak powoli, jak potrafiłam, postąpiłam o krok do przodu. – James, proszę, odłóż to.
– Dlaczego? – prawie wykrzyczał. Oddychał nienaturalnie szybko, na jego czole dostrzegłam krople potu. – To koniec, nie widzisz tego? Nic tu nie ma. Nic tu nigdy nie było. Wszystko poszło, kurwa, na marne!
Głos załamał mu się lekko, co uznałam za dobry znak, i ostrożnie zrobiłam kolejny krok.
– Mamy jeszcze czas – skłamałam. – Chodź ze mną. Znajdziemy dzieci i Azariaha i... – zmarszczyłam brwi, nagle sobie uświadamiając. – Czy Az nie miał tu być z tobą?
James potrząsnął głową, ale jego palce nadal zaciśnięte były na ostrzu.
– Nie pozwoliłem mu tu zejść. Miałem wrócić po niego na ucztę, kiedy... – znów urwał, by parsknąć pełnym goryczy śmiechem. – Zresztą. Nie ma to już żadnego znaczenia. Nie ma żadnego kiedy. Nie ma nic... Oprócz dzisiaj. A dzisiaj Az został pieprzonym królem. – pokręcił głową. – Królem martwych ludzi.
Znów się roześmiał, a ja niemalże się cofnęłam, czując, jak żołądek znów wypełnia mi się lodem. Wiedziałam, że nie mogę dać tego po sobie poznać, ale jego śmiech przerażał mnie bardziej, niż cokolwiek innego.
– James, proszę, wstań i chodź ze mną – przestąpiłam z nogi na nogę, głos zadrżał mi lekko. – Nie możemy tu zostać. Savan zaraz się zorientuje i...
– I co zrobi, Ailey kom Potamikru?
Zamarłam.
Nie.
Proszę, nie.
– Wkroczy tu z całą armią? Wyprowadzi was na publiczną egzekucję? – ciągnął król Podakru za moimi plecami niemalże lekkim tonem. Słyszałam każdy jego powolny krok, skierowany w naszą stronę.
Byłam zbyt przerażona, by chociażby drgnąć; widziałam kątem oka, że James również całkowicie znieruchomiał.
– I co dalej, Ailey? Ogłosi was zdrajcami korony i zetnie wam głowy na oczach waszych dzieci?
Jego głos dobiegł mnie z tak bliska, że byłam pewna, że jeśli się odwrócę, stanę z nim twarzą w twarz. Nie mogłam go zobaczyć, ale byłam w stanie wyczuć, że był sam – chociaż nie wykluczałam możliwości, że wojownicy Podakru czekają na nas, ukryci za drzwiami.
– Cóż, bardzo nie mijasz się z prawdą. Z pewnością zrobiłbym coś podobnego jeszcze kilka miesięcy temu. Ale teraz... – zacisnęłam powieki, gdy zrobił kolejny krok w moją stronę, zciszając głos. – Teraz, jak James kom Skaikru zdążył już zauważyć, nie ma to już raczej żadnego znaczenia.
W jednej sekundzie poczułam się, jakby wszystko we mnie zawrzało.
– Wiedziałeś – z trudem zapanowałam nad tonem swojego głosu. – Wiedziałeś o wszystkim od początku.
Nie odpowiedział, co jedynie bardziej mnie rozwścieczyło – na tyle, że w końcu byłam w stanie się do niego odwrócić. Zgodnie z tym, co przewidywałam, ostrze jego miecza w ułamku sekundy znalazło się tuż przed moją twarzą; ale zanim Savan zdążył się zorientować, to samo zrobiłam z moim.
Oboje znieruchomieliśmy, celując do siebie śmiercionośnymi ostrzami. Chociaż król był wyraźnie ode mnie wyższy i roślejszy, nie bałam się walki. Potamikru skutecznie nauczyli mnie pokonywać tych, którzy nigdy nie uznaliby mnie nawet za zagrożenie.
– Jak mogliście myśleć, że uda wam się to przede mną ukryć? – twarz Savana była nieruchoma, ale jego głos niemalże rozbawiony. – Że się nie domyślę? Że cokolwiek w tej wiosce może przejść obok mnie niezauważone?
– A ty, jak mogłeś to zrobić swoim ludziom? – odparowałam, patrząc mu prosto w oczy. – Jak mogłeś nie powiedzieć im o Praimfayi przez cały ten pieprzony czas? Żyć, jakby nic się nie działo? Koronować własnego syna, kiedy wiesz, co się stanie? Dałeś nam myśleć, że ukrywasz przed wszystkimi bunkier, a... – wskazałam spojrzeniem na górę złota za mną. – Tak naprawdę chodziło o t o?
Spojrzenie Savana pociemniało nieznacznie; odniosłam wrażenie, że posłał mi smutny uśmiech.
– Widzisz, Ailey, władza... Moja władza... Jest przez ciebie całkowicie mylnie postrzegana. Jako żona Hedy powinnaś doskonale rozumieć, jak ogromnym ciężarem jest los kru w rękach jednej osoby. – westchnął cicho, ale jego ostrze, wymierzone we mnie, nawet nie drgnęło. – Naprawdę myślisz, że lepiej byłoby, gdybym im powiedział? Gdybym ogłosił każdemu wojownikowi, matce i dziecku, że zginą w męczarniach, zanim natshana będzie znów w pełni?
Otworzyłam usta, ale nie wydobył się z nich żaden dźwięk. Zaczęliśmy powoli okrążać się nawzajem, niczym w śmiertelnym tańcu, w którym żadne nie jest w stanie wykonać pierwszego ruchu.
– Czy naprawdę myślisz, że byłoby lepiej dla nich, gdyby wiedzieli, że zginą? – ciągnął Savan, nie spuszczając ze mnie lodowatego wzroku. – Zamiast przeżyć swoje ostatnie dni w spokoju, pochłonięci życiem, ich życiem, którego nie potrafię ocalić?
Skrzywił się niemalże niezauważalnie, a potem wskazał spojrzeniem na złoto.
– To, co teraz widzicie... Gromadziłem tę fortunę przez lata. Poświęciłem się temu, chcąc doprowadzić moich ludzi do największej świetności, do dominowania w koalicji, do przyszłości, która będzie czymś więcej niż Królestwo Jezior... – wziął głęboki oddech. – Ale przede wszystkim robiłem to dla mojego syna.
Gdy wypowiedział te słowa, barwa jego głosu zmieniła się tak nagle, jakby stanął przede mną zupełnie inny człowiek. Poczułam, jak miecz zaczyna drżeć w mojej dłoni, ale nie traciłam czujności.
– Kiedy Azariah zniknął... Nigdy nie będziecie w stanie sobie tego wyobrazić. Byłem bliski wielu rzeczy. Abdykacji. Śmierci. – powaga w jego głosie sprawiła, że dreszcz przebiegł mi po plecach. – Chciałem zniszczyć to miejsce. Spalić wszystko. Nikt o tym nie wiedział poza najbardziej zaufanymi z moich wojowników... Titya nie wiedziała. Nie wiedziała, jak zabijało mnie to, że poświęciłem się ukryciu i ochronie tego miejsca, a nie potrafiłem ocalić naszego syna.
Westchnął ciężko.
– Ale mimo wszystko, nawet wtedy, coś nadal nie pozwalało mi się poddać. Kazało mi dalej wierzyć. Czekać. Mieć nadzieję. I możecie mi wierzyć albo nie, ale dokładnie tak samo jest teraz. A przynajmniej było... – jego wzrok znów pociemniał. – Aż do tego wieczoru.
Zmarszczyłam brwi. O czym on, do cholery, mów...
Straciłam czujność jedynie na sekundę – i to wystarczyło, żebym nie zauważyła dotąd nieruchomego Jamesa, któremu udało się wychwycić idealny moment włączenia się do walki.
Błyskawicznie zerwał się z ziemi i kopniakiem podciął Savanowi nogi – a ja, gdy dostrzegłam, co się dzieje, jednym ciosem miecza wytrąciłam mu jego ostrze z dłoni. Król nie zdążył nawet krzyknąć; James bez wahania chwycił go z całej siły za włosy i przystawił swój sztylet milimetry od jego szyi.
– Albo natychmiast, kurwa, wyjaśnisz, o czym mówisz – wycedził mu prosto w twarz – Albo twój syn już nigdy nie zobaczy cię żywego.
Savan znieruchomiał, a gdy moje spojrzenie napotkało roziskrzony wzrok Jamesa, poczułam, jak przez buzującą w moich żyłach adrenalinę przebija się poczucie głębokiej ulgi. Znowu widziałam przed sobą Jamesa – p r a w d z i w e g o Jamesa, będącego w stanie zrobić wszystko dla przetrwania, a nie chłopaka balansującego na krawędzi szaleństwa, który tak mnie przerażał.
I chociaż świat właśnie się kończył, a my groziliśmy śmiercią władcy Podakru, zdemaskowani w czasie włamywania się do jego tajnego skarbca, dzięki temu jednemu spojrzeniu chłopca ze Skaikru poczułam coś na kształt bezpieczeństwa.
A w momencie, w którym Savan – całkowicie unieruchomiony i po raz pierwszy, odkąd go poznałam, wyglądający na przestraszonego – otworzył usta, by nam odpowiedzieć, gdzieś ponad nami rozległ się przenikliwy dźwięk.
Zmarszczyłam brwi. Był tak donośny, że mogliśmy go usłyszeć nawet pod ziemią – chociaż docierał do nas lekko zniekształcony, przez co w pierwszej chwili nie mogłam go rozpoznać.
– Co to... – zaczęłam niepewnie, ale James spojrzeniem nakazał mi ciszę i nadstawił uszu.
– Róg. Ale... to nie jest sygnał wojenny – wyszeptał po chwili, marszcząc brwi. – Bardziej przypomina...
Nie dokończył, bo król Savan, do tej pory zupełnie nieruchomy, nagle drgnął i wypuścił z ulgą powietrze.
– Wimplei tromon – wyszeptał. Mogłabym przysiąc, że zobaczyłam w jego oczach łzy. James szarpnął go i przycisnął ostrze do jego szyi, tak, że niemalże wbiło się w skórę.
– Co to, do cholery, znaczy?
Nigdy nie zapomnę spojrzenia króla Podakru w tamtej chwili.
– To, że obawiam się, że musisz mnie puścić – odpowiedział ze spokojem. – Bo właśnie zaczynam ewakuację wszystkich moich ludzi do Polis.
Bunkier na nas czeka.
_______________________________________________
Tłumaczenie:
Gyon op gon Haihefa! – Powstańcie dla króla!
wimplei tromon – róg zwycięstwa (victory horn)
Haihefa, ai swega yu klin – Królu, przysięgam ci
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro