36 - Lights of the dawn
– Ailey.
Drgnęłam na dźwięk znajomego głosu, ale nie odwróciłam głowy. Śpiąca Shaelyn poruszyła się nieznacznie w moich ramionach, krzywiąc się; przyciągnęłam ją mocniej do siebie i niemalże bezwiednie odgarnęłam zagubiony kosmyk ciemnych włosów z jej twarzy.
– Ailey, minęły dwa dni. Doskonale wiesz, że nie możemy tu dłużej zostać.
Zacisnęłam usta, próbując zignorować znajome, narastające ukłucie w klatce piersiowej. Czułam je za każdym razem, gdy słyszałam jego cichy, zmęczony głos, gdy zauważałam sposób, w jaki łamał się mimowolnie na końcu zdania.
Wiedziałam dokładnie, co zobaczę na jego twarzy, gdy się odwrócę. Wiedziałam dokładnie, co poczuję, gdy napotkam puste spojrzenie jego szaroniebieskich oczu – i jakie obrazy pojawią się w mojej głowie, gdy z całych sił zacisnę powieki, by to stłumić, zanim przebije się przez mur, który zbudowałam wokół siebie, by nie pamiętać, nie myśleć, nie myśleć.
Dlatego kołysałam Shaelyn dalej, wpatrzona w milczeniu w roztaczającą się przede mną aż do samej linii horyzontu zieleń stepu – skupiając się na jedynym widoku, który był w ostatnim czasie w stanie utrzymać mnie przy zdrowych zmysłach.
– Ailey, proszę. – jego głos, łagodniejszy niż przed chwilą, rozległ się tuż za moimi plecami; napięłam instynktownie mięśnie, widząc kątem oka, jak klęka ostrożnie na ziemi, niebezpiecznie blisko mnie. – Nie ma już praktycznie na co polować, między Azgedą a Trikru robi się coraz bardziej niebezpiecznie. Zdajesz sobie przecież sprawę, że...
– Nie.
Natychmiast zamilkł. Przez krótką chwilę przemknęło mi przez myśl, czy on także nie jest już w stanie rozpoznać mojego głosu.
Shaelyn mruknęła cicho przez sen; przytuliłam ją do siebie, nie przestając głaskać ją delikatnie po główce. Nie pamiętam, kiedy ostatni raz spała tak spokojnie. Kiedy ostatni raz tak długo mogłam trzymać ją w ramionach, zamiast szykować się do drogi, polowania, walki, nagłej ucieczki. Kiedy ostatni raz mogłam poczuć się jej matką.
"Shaelyn... to imię jak dla jakiejś księżniczki ze starego, kamiennego zamku. Zakład o deser do końca tygodnia, że źle je zapiszą w rejestrze?"
Nie. Zacisnęłam gwałtownie powieki, z całej siły próbując odgonić od siebie wspomnienie, które uderzyło mnie znikąd, nagle i niespodziewanie – niczym cios prosto w klatkę piersiową, odbierający resztki tchu. Nie. Stop. Nie mogę myśleć, nie mogę myśleć...
– Doskonale wiesz, że niczego nie możemy się spodziewać od Arkadian – ponury głos Jamesa, dochodzący jakby z oddali, dobiegł mnie dopiero po dłuższej chwili milczenia. – Nawet jeśli uda im się wyprodukować syntetycznie czarną krew, bez odpowiedniego schronienia nikt nie przetrwa fali promieniowania. A jeśli nawet je znajdą... wiesz dobrze, że uratują tylko i wyłącznie siebie.
Prychnął pogardliwie, ale widząc mój brak reakcji, ponownie zniżył głos.
– Dobrze wiesz, że to zwyczajne marnowanie czasu, którego mamy coraz mniej. Czekanie tutaj jest bez sensu, kiedy wiesz, że moglibyśmy...
– Powiedziałam n i e, James.
Nie mogłam dostrzec wyrazu jego twarzy, ale nie potrzebowałam tego, by wiedzieć, jak dotknęła go lodowatość mojego tonu. Być może w innym życiu, w innym wszechświecie poczułabym się przez to źle; teraz nawet nie mrugnęłam.
James wypuścił głośno powietrze, dostrzegłam kątem oka, jak zaciska pięści – zapewne by powstrzymać się przed powiedzeniem czegoś, czego mógłby potem żałować. Ciężka cisza między nami znów zaczynała się przedłużać; jej pusty dźwięk wbijał się w moje ciało jak setki lodowych igiełek, gdy uparcie wpatrywałam się w linię horyzontu, tak długo, że zaczynała zamazywać mi się przed oczami.
– Ailey. – spięłam się instynktownie, słysząc, jak głos Jamesa nagle staje się na powrót cichszy, niemalże zrezygnowany. – Wiem, że to, co się stało...
Obróciłam do niego głowę tak gwałtownie, że omalże nie obudziłam Shaelyn.
– Ani. Słowa. Więcej.
Patrzyłam, jak James otwiera mimowolnie usta, jak pod wpływem mojego tonu przez jego poszarzałą, zmęczoną twarz w jednej chwili przelatują dziesiątki, setki emocji. Nie byłam w stanie na niego spojrzeć od dwóch dni – a teraz, kiedy spojrzenie jego wypełnionych bólem szaroniebieskich oczu niemalże wypalało ślady na mojej skórze, kiedy wszystko we mnie krzyczało, żebym odwróciła wzrok, nie byłam w stanie.
– Ailey, proszę...
– Ani, kurwa, słowa, zrozumiałeś? – nie obchodziło mnie, że podnoszę głos, że Shaelyn w moich ramionach zaczyna kwilić cicho, wyrwana ze snu. Czułam, jak na drżenie w jego głosie poczucie winy wypełnia moje płuca zamiast powietrza, dusi mnie, pali jak trucizna, rozrywa moje wnętrzności od środka.
Nie. Stop. Nie myśleć. Nie myśleć nie myśleć nie myśleć...
James zamilkł, ale dla mnie i tak było już za późno. Przytuliłam płaczącą Shaelyn do piersi i wstałam, by ruszyć prosto w las, jak najdalej od niego. Jak najdalej od wypełnionych czerwienią, płonących obrazów, które tak długo udawało mi się dotąd odsuwać od siebie – a które pod wpływem widoku jego twarzy zaatakowały mnie na nowo z całą mocą, by zacząć boleśnie kruszyć ściany mojego muru, kawałek po kawałku.
– Poczekaj!
Zignorowałam go i przyspieszyłam kroku, widząc majaczące się w oddali pomiędzy drzewami światła obozu. Owszem, nienawidziłam każdej sekundy, którą musiałam tam spędzać, wpatrzona w twarze dziesiątek ludzi, których zawiodłam, którym została właśnie odebrana ostatnia nadzieja – nadzieja, którą ja im niegdyś dałam – ale w tamtej chwili wydawało mi się to dużo lepsze, niż ból, który bezlitośnie atakował każdą komórkę mojego ciała, gdy patrzyłam Jamesowi w oczy.
Lecz on wcale nie zamierzał pozwolić mi odejść.
– Czyli tak to będzie wyglądać, tak? – jego krzyk odbił się echem od drzew. – Zamierzasz po prostu siedzieć tu i czekać na niego, aż będzie za późno?
Zwolniłam mimowolnie, czując, jak krew zaczyna buzować mi w żyłach. Nie. Idź dalej. Nie będziesz z nim rozmawiać, przestrzegł mnie znajomy głos w głowie.
– Wysłuchaj mnie, proszę – usłyszałam, jak James mnie dogania, ale nie miałam zamiaru się odwracać. – Wiesz, że Ziemianie i ich wiedza to teraz nasza jedyna nadzieja. Zanim trafimy na ziemie Podakru, minie wiele dni i nie mamy pewności, że to właśnie tam uda się znaleźć schronienie. Ale – przyspieszył nagle, tak, by niespodziewanie zajść mi drogę – Ale nawet wtedy nie przestaniemy szukać, bo n i e m o ż e m y się poddać, rozumiesz?
Roziskrzone spojrzenie jego szaroniebieskich oczu znów uwięziło moje, tak, że nie byłam w stanie nawet go wyminąć. Poprawiłam sobie Shaelyn na ramieniu i zacisnęłam zęby.
– Zejdź mi z drogi.
– Schodzę ci z drogi przez dwa pieprzone dni, Ailey – odwarknął; widziałam wyraźnie, że traci resztki cierpliwości. – Przestań w końcu zachowywać się, jakbyś była w tym wszystkim sama. Jakbyś tylko ty cierpiała.
Poczułam się, jakby wymierzył mi policzek. Wiedziałam, że gdyby nie gaworząca cicho Shaelyn na moich rękach, nie byłabym w stanie powstrzymać się przed potraktowaniem go pięścią – szczególnie, gdy poczułam, jak wraz z kolejnym atakiem paląco bolesnych wspomnień bezsilne łzy napływają mi do oczu.
– Zejdź mi z drogi – powtórzyłam głucho, nie patrząc na niego.
– Naprawdę sądzisz, że nie myślę o tym w każdej pierdolonej sekundzie? – postąpił o krok w moją stronę i chociaż nie byłam w stanie unieść na niego wzroku, mogłam wręcz poczuć, jak mimo drżenia w jego głosie jego spojrzenie płonie. – Że nie odtwarzam tego wszystkiego w kółko i w kółko, cały czas, nienawidząc siebie za to, że tego nie zatrzymałem, że pozwoliłem jej...
– Przestań – mój zdławiony szept zabrzmiał bardziej jak błaganie niż rozkaz. Czułam, że jeśli usłyszę chociaż kilka słów więcej, ściany mojego muru runą, grzebiąc mnie pod sobą na zawsze.
James wyglądał, jakby chciał zacząć krzyczeć, ale na dźwięk mojego głosu urwał i zacisnął powieki; patrzyłam z łamiącym się sercem, z jakim trudem toczy wewnętrzną walkę, jak raz po raz zaciska pięści, by stłumić ból, który w jednej chwili w nim także odżył w nim na nowo.
Shaelyn wtuliła się we mnie, niemalże czułam niespokojne bicie jej małego serduszka, gdy usilnie i bezowocnie próbowała zrozumieć, co się dzieje. Nie powinna tego słyszeć. Nie powinna na to patrzeć, pomyślałam z goryczą. Nie powinna mieć tak popieprzonego życia.
– Ailey, proszę. – dłoń Jamesa znalazła się na moim ramieniu, zanim zdążyłam się odsunąć; uniosłam głowę, by zaprotestować, ale siła spojrzenia jego wypełnionych łzami oczu znów mnie unieruchomiła, sprawiając, że wszystko we mnie z każdą kolejną sekundą łamało się, pękało, płonęło.
– James...
– Tak wiem, że to jest cholernie niebezpieczne – przerwał mi. – I tak, owszem, robię to głównie po to, by Azariah mógł odnaleźć swój dom, zanim... zanim będzie za późno. I tak, nie mamy żadnej, najmniejszej, kurwa, pewności, że się uda... ale do cholery, jeśli tu zostaniemy, umrzemy na pewno – jego twarz pociemniała. – I to w męczarniach, których sobie nawet nie wyobrażamy. Naprawdę wolisz to niż zginąć, próbując uratować tych, których kochasz?
Otworzyłam usta, ale nie byłam w stanie wydobyć z siebie dźwięku – chociaż miałam ochotę płakać, krzyczeć, wyć. Nikogo nie jestem w stanie uratować, wrzeszczały moje myśli. Nigdy nie potrafiłam nikogo ochronić. Nawet przed nimi samymi.
Ale zamiast wykrzyczeć to Jamesowi w twarz, zdobyłam się na wypowiedzenie tylko jednego słowa. Jedynego imienia, które powtarzałam w myślach w kółko i w kółko przez ostatnie dwa dni, by utrzymać się przy zdrowych zmysłach – jedynego imienia, które pośrodku tego pierdolonego piekła było w stanie dać mi jakąkolwiek nadzieję.
– Theo.
James zacisnął szczękę.
– Posłuchaj... – zaczął nieswoim tonem, ale nie pozwoliłam mu dokończyć.
– Już raz go zostawiłam. – mój głos brzmiał cicho, zupełnie bezbarwnie, chociaż czułam, jak pali mnie każde słowo. – Nie mogę wyjechać bez niego.
– Ailey, posłuchaj – blondyn wziął głęboki oddech – Wiesz przecież, że...
– N i e m o g ę – powtórzyłam z naciskiem i poprawiwszy Shaelyn na ramieniu, wyminęłam go i ruszyłam przed siebie, zanim zdążył mnie powstrzymać.
I właśnie w tamtej chwili, patrząc, jak odchodzę, nie wytrzymał.
– To on was zostawił, do cholery!
Zastygłam wpół kroku, czując, jak krew odpływa mi z twarzy. Dostrzegłam cień na twarzy Jamesa, gdy obróciłam się powoli, cała dygocząc w środku, w jego stronę – ale płonące spojrzenie jego szaroniebieskich oczu pozostało nieugięte.
– Nie – zaczęłam cicho, resztkami woli siląc się na spokój. – Wiesz, że to było ta...
– Nie obchodzą mnie jego powody – przerwał mi brutalnie wpół słowa, postąpiwszy o krok w moją stronę. – I nie obchodzą mnie, co powiesz, by go usprawiedliwić. T a k, Theo zostawił was, kurwa, samych.
Z każdym słowem podnosił głos coraz bardziej, podchodził coraz bliżej; wściekłość w jego spojrzeniu wypalała ślady na mojej skórze.
– Dokonał wyboru. I zrobił to teraz, gdy najbardziej go potrzebujecie. Więc nie, nie będę patrzeć, jak marnujesz kolejne cenne dni, by na niego czekać, kiedy doskonale wiesz, że siła promieniowania na terenach Riskgedy od dawna jest już za wysoka i Theo prawdopodobnie nie...
– Zamknij się!
Odwróciłam się od niego gwałtownie i zacisnęłam powieki, czując, jak płoną mi policzki. Mój krzyk odbijał się jeszcze echem od drzew, gdy ruszyłam najszybciej, jak się dało, w stronę obozowiska, przyciskając kwilącą Shaelyn do siebie. Przez szum krwi w moich uszach dotarło do mnie, jak James krzyczy moje imię, ale zignorowałam to całkowicie. Nie. Nie nie nie. Nie będę tego słuchać. Nie będę o tym myśleć. Nie będę nie będę nie będę...
– Sheid em klin.
Poczułam, jak zatrzymuję się mimowolnie, a moja krew z buzującego ognia w kilka sekund zamienia się w kryształy lodu.
– Sheid em klin – powtórzył drżący głos Jamesa za mną. – To właśnie powiedział mi, gdy odjeżdżał. Chroń ich. Chroń ich za wszelką cenę.
Słyszałam jego kroki za sobą, czułam, jak się zbliża, ale nie byłam w stanie się poruszyć.
– Powiedz mi, jak niby mam to zrobić, kiedy wszystkim, co od ciebie słyszę, jest "nie"?
Ja sprzed kilku tygodni byłaby pewnie gotowa w tamtym momencie wykrzyczeć mu w twarz, żeby odpieprzył się ode mnie raz na zawsze. Że go nie potrzebuję, że nie jest ani mnie, ani Theo nic winny, że potrafię sama zadbać o swoją rodzinę i żeby zostawił mnie, kurwa, w spokoju.
Ale osoba, którą się stałam, nie potrafiła odezwać się nawet jednym słowem, wydobyć z siebie najmniejszego dźwięku. Nie potrafiła przyjąć na siebie więcej bólu – nie potrafiła pozwolić, by resztki jej serca ponownie rozdarły się na kawałki.
Jedynym, co była w tamtej chwili w stanie zrobić, było zacisnąć powieki i ruszyć w stronę obozowiska, zostawiając Jamesa samego wśród umierających powoli drzew.
A głos, który ją odprowadził, był zimniejszy niż smagający ją raz po raz w twarz wiatr.
– Ja i Azariah wyruszamy o świcie. Z wami czy bez was.
Wybór należy do ciebie.
* * *
– Nou dula dison! No! Nomon!
– No! Klir ai of! Mamo, powiedz jej coś!
– Kael, nie dokuczaj siostrze i oddaj jej miecz.
Szarpanina pod przeciwległą ścianą namiotu ustała na chwilę i poczułam na sobie oburzone spojrzenie szarozielonych oczu – ale nie miałam zamiaru odrywać wzroku od mis z ziołami, które przebierałam zawzięcie od dobrej godziny.
– Przecież to ona zaczęła! Ja chciałem tylko...
– Kael, oddaj jej miecz – powtórzyłam mechanicznie, nadal na nich nie patrząc. Usłyszałam, jak Kael wzdycha ciężko, ale już po chwili wręcza swój drewniany mieczyk płaczącej w głos Shaelyn – która uspokaja się natychmiast, gdy tylko chwyta go w swoje drobne rączki.
Obruszony Kael odszedł w drugi kąt namiotu i zaczął z wyraźnym zawodem na twarzy układać wieżę z kamyków – ale gdy zerknęłam w jego stronę po kilku minutach, dostrzegłam, że na widok gaworzącej z zachwytu nową zabawką Shaelyn uśmiecha się mimowolnie pod nosem. Poczułam, jak ramionami Risy za mną wstrząsa cichy śmiech.
– Nawet sobie nie wyobrażasz, jak bardzo mi go przypomina – powiedziała cicho, przełożywszy kosmyki moich włosów, by zapleść kolejny warkoczyk. Poczułam, jak na jej słowa ból w klatce piersiowej wraca z całą mocą, ale nadal uparcie nie odrywałam się od pracy.
– Małego Theo? – spytałam pustym głosem, chociaż doskonale znałam odpowiedź.
Risa skinęła głową i poprawiła łagodnym ruchem splot na moich włosach.
– Był taki odważny, zawsze pierwszy do wszystkiego. Tyle razy dostałam po głowie, gdy próbowałam wejść mu w drogę – zachichotała cicho. – Ale chociaż miał tylko kilkanaście wiosen, nikt nie opiekował się mną tak, jak on. Gdy tylko działa mi się jakakolwiek krzywda, rzucał wszystko, żeby mi pomóc. Wierz mi, nikt nie chciał stawać mu wtedy na przeszkodzie – uśmiechnęła się smutno.
Spuściłam wzrok z powrotem na misy z ziołami, próbując powstrzymać gorące łzy, mimowolnie cisnące mi się do oczu. Risa najwyraźniej to zauważyła, bo przerwała splatanie moich włosów i usiadła obok mnie, by delikatnie położyć mi dłoń na ramieniu. Zawahałam się jedynie sekundę, zanim moje wyczerpane nieustannym napięciem ciało w końcu się poddało i pozwoliłam jej się objąć; od dwóch dni była jedyną osobą poza moimi dziećmi, której dotyk nie przyprawiał mnie o natychmiastową chęć ucieczki.
– Twoje dzieci są silne, Ailey. Tak samo, jak ich ojciec – dobiegł mnie jej cichy, uspokajający głos. – Tak samo, jak ty.
Nie miałam sił, by zaprzeczyć, więc po prostu oparłam o nią głowę, patrząc pustym wzrokiem na bawiących się beztrosko Kaela i Shaelyn, tak całkowicie nieświadomych tego, co się dzieje – tego, jak śmiertelne niebezpieczeństwo czyha na nich poza ścianami tego namiotu.
Nie potrafiłam im powiedzieć, że nigdy nie wrócą do domu. Nie byłam w stanie patrzeć im w oczy, gdy pytały, gdzie jest nontu, kiedy w końcu się z nim zobaczą. Każde kłamstwo, każde zapewnienie, że wszystko będzie dobrze, ciążyło w moim gardle jak kamień, wciągało mnie coraz głębiej pod powierzchnię.
A sił, by znów wypłynąć, miałam coraz mniej.
Milczenie, które zapadło w namiocie, zaczynało się przedłużać, ale nie było dla mnie w żaden sposób niekomfortowe. Risa nie zadawała pytań, na które nie potrafiłam odpowiedzieć, nie wymagała decyzji, których nie byłam w stanie podjąć. Po prostu była – była dla mnie, zawsze tak samo dodająca otuchy, o kojącym spojrzeniu tak boleśnie podobnym do spojrzenia jej brata. Nie wątpiłam, że jej świat również z każdym dniem coraz bardziej rozpada się na kawałki – ale fakt, że potrafiła to ukryć, by mnie wesprzeć, sprawiał, że doceniałam ją bardziej, niż kiedykolwiek wcześniej.
– W zasadzie nie sądziłam, że Theo wybierze dla niego to imię – dobiegł mnie jej zamyślony po chwili. – Widziałam Kaela, brata naszego ojca, tylko kilka razy w życiu... Zginął razem z nim. Byłam o wiele za mała, by go zapamiętać poza opowieściami matki – wzruszyła lekko ramionami. – Ale cóż, Theo miał o wiele bliższą relację z ojcem i z nim niż ja. Trudno się dziwić, zawsze był faworytem. Wszyscy starsi w Radzie go uwielbiali.
Zobaczyłam kątem oka, jak uśmiecha się z czułością na samo wspomnienie, i sama poczułam, jak blady uśmiech wkrada mi się na twarz – tuż przed dotkliwym uciskiem w sercu, który wywołały u mnie jej następne słowa.
– Shaelyn to był twój pomysł, prawda? Em laik Skaikru-de tagon? To imię z Arki?
Zacisnęłam usta i odsunęłam się od Risy, czując, jak gorycz niechcianego wspomnienia po raz kolejny dzisiejszego dnia narasta w mojej klatce piersiowej. Dziewczyna natychmiast wyczuła, że coś jest nie tak, i iskierki ciekawości w jej oczach szybko zgasły, ustępując miejsca trosce.
– Ailey, czy wszystko w po... – wyciągnęła rękę w moją stronę, ale odsunęłam się instynktownie – czego praktycznie natychmiast pożałowałam, dostrzegając wyraz jej twarzy. Nie. Nie mogę się izolować od Risy. Nie od niej.
Zacisnęłam powieki. Jeśli ktokolwiek na świecie jest w stanie mnie wysłuchać, to tylko ona. I jeśli nie chcę, żeby to wszystko w końcu zabiło mnie od środka, m u s z ę zacząć mówić.
Chwyciłam dziewczynę za rękę i wzięłam głęboki oddech, czując, jak łzy po raz kolejny zaczynają palić mnie w gardle.
– Miałyśmy... miałyśmy wtedy czternaście lat. – mój głos drżał równie mocno, jak ja sama. – Wiedziałyśmy, że jeżeli kiedykolwiek z kimś się zwiążemy na stałe, i tak będziemy mogły mieć tylko jedno dziecko, więc to, jak damy mu na imię, było dla nas niesamowicie ważne. Zaczytywałyśmy się wtedy w powieściach z poprzedniego wieku, dosłownie wszystkich, jakie mogłyśmy znaleźć na Arce...
"Shaelyn to wcale nie średniowieczne imię. I brzmi dużo lepiej niż jakaś Catrissa czy Esmeralda, czy co tam wymyślasz, Camille"
"Esme to nie to samo, co Esmeralda, ignorantko. Przyznaj po prostu, że nie masz gustu, to może zmniejszę zakład do trzech dni"
"Naprawdę myślisz, że kiedy urodzimy dzieci, będziemy przejmować się czymś tak prozaicznym jak desery?"
Poczułam, jak mimo łez spływających mi po policzkach nie jestem w stanie powstrzymać uśmiechu, gdy wspomnienie tamtych chwil odżyło w mojej głowie – tak realistyczne, jakby tamta rozmowa miała miejsce wczoraj, a nie ponad dziesięć lat temu.
– Ailey... nie musisz mówić, jeśli nie chcesz – dobiegł mnie niepewny głos Risy, ale potrząsnęłam głową. Czułam, jak po raz pierwszy od dawna chcę – nie, muszę – mówić. Muszę zostać wysłuchana, jeśli nie chcę całkowicie się rozpaść.
– Ona... Ona zawsze czytała same romanse – ciągnęłam dalej, pozwalając łzom płynąć w dół mojej twarzy. – Uwielbiała bohaterki znajdujące miłość ich życia, historie zakochanych do szaleństwa. Ja zawsze wolałam dramaty i powieści przygodowe, wyobrażałam sobie wszystkie katastrofy poprzednich wieków. Pamiętam, że...
Usta zaczęły mi drżeć, mówiłam z coraz większym trudem.
– Pamiętam, że postanowiła wtedy w końcu, że gdy urodzi jej się córka, nazwie ją Esme, na cześć jej ulubionej bohaterki, która przebyła tysiące mil, żeby odnaleźć jej ukochanego, który zaginął na wojnie. Potrafiła płakać godzinami nad tą książką. Teraz... Teraz nie pamiętam nawet, jak się nazywała...
Urwałam, czując, jak palący ból w klatce piersiowej staję się trudny do zniesienia. Risa położyła mi dłoń na ramieniu, w jej pełnych smutku i współczucia oczach koloru ziemi widziałam odbicie mojej twarzy, mojego pustego spojrzenia, tak przerażająco obcego – oczu dziewczyny tak dalece innej od tej, którą kiedyś byłam.
– Zawsze... zawsze sprzeczałyśmy się o to, które imiona brzmią ładniej – zaczęłam znów po chwili, zacisnąwszy palce na materiale miękkiej narzuty ze skóry, na której siedziałyśmy. – Shaelyn Manning była wtedy moją ulubioną bohaterką. Chyba nikogo tak nie podziwiałam przez całe czternaście lat mojego życia – parsknęłam cicho, ale mój śmiech bardziej przypominał szloch. – Była przywódczynią buntu, niesamowicie odważną i szlachetną, bezwzględnie niszczyła każdego, kto chciał skrzywdzić jej bliskich. Jej imię kojarzyło mi się wtedy tylko z siłą. Chciałam... chciałam, żeby moja córka była odważna. Silna.
Spojrzałam przez łzy na bawiącą się mieczykiem Shaelyn. Kael, który dotąd przez cały czas udawał, że woli bawić się sam, teraz znów przesunął się bliżej niej – a mała zaczęła wymachiwać drewnianą zabawką w jego stronę, z początku nieśmiało, a potem z coraz szerszym uśmiechem na twarzy.
– Pamiętam, jak śmiała się, gdy wybrałam Shaelyn – zniżyłam głos do szeptu, znów przeniósłszy wzrok na Risę. – Twierdziła, że to strasznie bajkowe i staroświeckie imię, że nie pasuje do Arki i naszego świata. Mówiła: "A co, jeśli nasze dzieci dożyją stulecia powrotu na Ziemię? Wyobraź sobie, że twoja córka jest pierwszym człowiekiem, który stawia stopę na planecie po prawie dwustu latach. Nie będą nawet umieli przeliterować jej imienia, żeby postawić jej pomnik".
Pokręciłam głową i otarłam policzki wierzchem dłoni, nie przestając się uśmiechać przez łzy.
– Zawsze odpowiadałam wtedy, że jeśli tak będzie, to jej najlepsza przyjaciółka, Esme, mistrzyni w kopaniu tyłków niemal tak wybitna, jak jej mama, na pewno dopilnuje, by wyryto to imię poprawnie.
Risa parsknęła cicho, a ja poczułam, jak wraz ze słowami tej na pozór zwyczajnej, dziecięcej historii powoli ucieka ze mnie także wszystko, co dotąd próbowałam odgrodzić od świata. Gorycz, która do tej pory płonęła w mojej klatce piersiowej, teraz chwyciła mnie za gardło – z taką siłą, że przez następne kilka chwil jedynym dźwiękiem, który potrafiłam z siebie wydobyć, był urywany szloch.
– A... a teraz... – czułam, jak moją twarz znów zalewają łzy, ale nie potrafiłam ich już w żaden sposób kontrolować. – Teraz Shaelyn jest tutaj, ale już nigdy... nigdy nie będzie ani Esme, ani... ani...
Głos na dobre odmówił mi posłuszeństwa. Risa bez słowa przyciągnęła mnie do siebie, a ja ukryłam twarz w materiale jej koszuli, płacząc, płacząc i płacząc – czując, jak wszystko do mnie wraca, jak każda sekunda tamtego wieczoru znów bezlitośnie odtwarza się w mojej głowie, jak w moich uszach znów rozlega się krzyk, m ó j krzyk, gdy widzę ją na zimnej, mokrej ziemi, gdy patrzę na jej blond włosy pokryte krwią i gdy dociera do mnie, co zrobiła, c o o n a z r o b i ł a...
– Cii. Ailey. Już dobrze. Nic nie mogłaś zrobić – cichy głos Risy, równie drżący, jak całe moje ciało, przebił się przez szum krwi w moich uszach. – To nie była twoja wina.
– Nie, Risa, to była... to była moja wina... – z trudem wydobywałam z siebie głos, trzęsąc się od płaczu. – Kochałam ją... Kochałam ją całe życie... I nie... nie powstrzymałam jej, nie zdążyłam, nie...
– Nie mogłaś tego przewidzieć – przerwała mi Risa, odsuwając się ode mnie i zmuszając, bym spojrzała prosto w jej wypełnione stanowczością oczy. – Nie możesz się winić. Ani za to, ani za Villienne, rozumiesz? Camille dokonała wyboru. Tak samo, jak w chwili, w której wysłała cię na Ziemię.
Odwróciłam wzrok i z trudem skinęłam głową, biorąc głęboki oddech.
– Nadal... Nadal nie mogę w to uwierzyć – mój szept nadal się łamał. – Nie wierzę, że to wszystko działo się tuż obok mnie, a ja nie widziałam... nawet nie przypuszczałam, że...
Zacisnęłam powieki. Jej zdrada nadal paliła moje wnętrzności – jej słowa, tak całkowicie nierealne, a tak przerażająco i boleśnie prawdziwe, nadal rozbrzmiewały echem w mojej głowie, co jakiś czas zagłuszając nawracające wspomnienia dźwięku wystrzałów.
Im dłużej nad tym myślałam, tym bardziej dotkliwa stawała się myśl, jak wiele znaków wtedy przeoczyłam, jak wiele wydarzeń całkowicie bagatelizowałam. To, jak nienaturalnie spięta i nieobecna wydawała mi się Camille w ciągu moich ostatnich dni na Arce – co tłumaczyłam sobie tym, że stresuje ją praca; fakt, że kilka godzin przed tym, gdy Ryan wpadł do mojej kapsuły, powiedziała, że nie może przyjść dziś z lunchem, bo umówiła się z rodzicami, czego przecież nigdy nie robiła, odkąd miała szesnaście lat; dziwny błysk w jej oczach, gdy mówiła o Ryanie, gdy pytała o niego, odkąd tylko pojawiłam się w Arkadii – to, że pamiętała każdy element, który go dotyczył, a nie przypomniała sobie o naszych postanowieniach z dzieciństwa, gdy usłyszała imiona moich dzieci.
Teraz, po całym tym czasie, to wszystko wydawało mi się tak przerażająco oczywiste.
I nie miało już żadnego, nawet najmniejszego znaczenia.
– Nomon, czy wszystko w porządku?
Dopiero po dłuższej chwili zorientowałam się, że Kael i Shaelyn przerwali zabawę i patrzą na łzy na mojej twarzy z wyraźnym niepokojem. Natychmiast otarłam oczy i zmusiwszy się do bladego uśmiechu, wyciągnęłam do nich ręce – a oni oboje wpadli w moje ramiona, z taką czułością i ufnością, że z trudem powstrzymałam się, by znów nie zacząć płakać.
– Nie martwcie się, ai snogons – wyszeptałam do nich, zaciskając powieki. Dla nich musisz być silna. Dla nich nie masz wyboru, usłyszałam stanowczy głos w głowie.
Wzięłam głęboki oddech i przyciągnęłam ich bliżej do siebie.
– En's kei – powiedziałam cicho, z największą pewnością, na jaką było mnie stać. – Poradzimy sobie. Bilaik otaim.
„Jak zawsze".
Dzieci widząc, że się uspokoiłam, odsunęły się ode mnie i złożywszy dwa całusy na moich policzkach, wróciły do beztroskiej zabawy. Poczułam, jak mimowolnie na moje usta wkrada się blady uśmiech – a gdy uniosłam wzrok, napotkałam spojrzenie Risy, tak pełne ciepła, że ból w mojej klatce piersiowej niemalże natychmiast zelżał.
– Bilaik otaim – powtórzyła po mnie, poprawiwszy czułym ruchem splot moich włosów. – Szczególnie teraz, po tym wszystkim, musisz w to uwierzyć, Ailey. W siłę, którą w sobie masz. Wiesz, jak bardzo jej teraz potrzebują.
Położyła mi dłoń na ramieniu, zmuszając, bym spojrzała jej w oczy.
– Ja w nią wierzę. Wierzę, że sobie poradzisz, Ailey. Wierzę w ciebie. – uśmiechnęła się przez łzy. – Od zawsze wierzyłam.
Poczułam, jak przez ciepło, które wywołały u mnie jej słowa, niemalże natychmiast przebija się duszące poczucie winy. Dobrze wiesz, że zawiodłam wszystkich, miałam ochotę wykrzyczeć jej w twarz. Zawiodłam naszych ludzi, Azyl, czwórkę, moją rodzinę, c i e b i e. Przywiodłam was tu na nic. N i k o g o nie będę w stanie uratować.
Ale właśnie wtedy dobiegły nas czyjeś kroki na zewnątrz – i już po chwili w wejściu do namiotu zobaczyłam trzy znajome postaci. Kael i Shaelyn na ich widok przerwali zabawę i przybiegli do mnie z przestrachem na twarzach, by schować się za moimi plecami.
– Już czas, Riso – dobiegł mnie bezbarwny głos Kratyi. – Jesteśmy gotowi do drogi.
Dziewczyna natychmiast wstała, a ja razem z nią, marszcząc brwi.
– Do drogi? – powtórzyłam głucho, czując, jak serce zaczyna bić mi nieregularnym rytmem, i instynktownie przyciągnęłam Kaela i Shaelyn bliżej do siebie. Dostrzegłam, że Risa po raz pierwszy tego dnia zaczyna unikać mojego spojrzenia.
– O co chodzi? – powtórzyłam zniecierpliwiona, a na widok śmiertelnej powagi na twarzach Przywódców mój niepokój jedynie wzrósł. Elisea już otwierała usta, by mi odpowiedzieć – ale nieoczekiwanie Risa ją ubiegła, postąpiwszy o krok w moją stronę.
– Przepraszam, chciałam ci powiedzieć wcześniej, ale... – wzięła głęboki oddech i z trudem uniosła na mnie wzrok. – To już zostało postanowione, Ailey. Wracamy do Azylu.
Poczułam, jak w jednej sekundzie krew odpływa mi z twarzy.
– Co?
– Oso ban op gon fostaim soncha-de – rozległ się za mną niski głos Hirama. Risa skinęła do niego głową z powagą – a gdy oboje z Kratyą wyszli i Elisea stanęła obok niej, znów przeniosła wzrok na mnie. Dopiero wtedy dostrzegłam głęboki smutek w jej spojrzeniu.
– Risa, przecież wiesz, że Azyl to nie bunkier przeciwatomowy, do cholery – postąpiłam o krok w jej stronę, czując, jak cała zaczynam się trząść. – Nie możecie tam wrócić, to pewna śmierć, przecież...
Urwałam, gdy na widok jej wyrazu twarzy w końcu do mnie dotarło.
– Kael, Shaelyn, idźcie się bawić na zewnątrz z Sarthem – rzuciłam przez zaciśnięte zęby, nie odrywając wzroku od Risy i Elisei. – Tylko nie oddalajcie się od obozu.
– Dobrze, mamo! – odczekałam, aż ciemnowłose główki moich dzieci znikną w wejściu do namiotu, i dopiero wtedy wybuchłam.
– A więc to właśnie zamierzacie zrobić? Wrócić tam, żeby umrzeć?! – z trudem powstrzymałam się, by nie chwycić Risy za ramiona i nie zacząć nią trząść. – Tak po prostu poddać się bez walki? Pozwolić zginąć wszystkim waszym ludziom, kiedy może być jeszcze szansa, kiedy...
– Prawdziwi wojownicy wiedzą, kiedy walczyć, a kiedy się poddać, Ailey kom Potamikru – przerwała mi Elisea. Jej głos nie był wrogi; wyczuwałam w nim jedynie zmęczenie – to samo, które malowało się na jej twarzy, sprawiając, że wyglądała dużo starzej, niż w tym odległym dniu, gdy zobaczyłam ją po raz pierwszy.
– Ale przecież... – otworzyłam usta z oburzenia, ale Risa powstrzymała mnie, kładąc mi dłoń na ramieniu.
– Ailey, przecież doskonale wiesz, że ludzie Azylu to wyrzutki – jej oczy zabłysły smutkiem. – Frikdreinas, zdrajcy, ludzie, których porzucił ich własny klan. Nawet jeśli Skaikru znajdą rozwiązanie, nie ocalą za jego pomocą ludzi takich jak my. Wiesz o tym równie dobrze, jak ja.
Patrzyłam na nią, oddychając ciężko, i próbowałam zrozumieć, jak ona, do cholery, może mówić o tym tak cicho, z takim spokojem, jakby była idealnie pogodzona z tym, że właśnie wyrusza z kilkudziesięcioma ludźmi, z którymi żyła przez ostatnie pięć lat, prosto naprzeciw śmierci w radioaktywnym ogniu. Nie pozwolę na to, krzyczały wszystkie moje myśli. Nie mogę na to pozwolić.
– Risa, proszę, posłuchaj mnie – zaczęłam drżącym głosem, chwytając ją za ramiona. – Wiem, nie udało mi się znaleźć dla was ratunku. Ale zabrałam was stamtąd, żeby kupić wszystkim więcej czasu... A wy chcecie po prostu go sobie odebrać? Przecież promieniowanie...
– ...Jest jeszcze stabilne na tamtych terenach – przerwał mi znajomy, męski głos. Obróciłam się gwałtownie, by zobaczyć w wejściu do namiotu Benjamina i Lucasa, spakowanych i gotowych do marszu.
– Jeśli wyruszymy teraz, zdołamy tam dotrzeć, zanim będzie zabójcze – wyjaśnił Ben, wzruszywszy ramionami. – Owszem, ściany bunkra nie powstrzymają promieniowania, ale kupią nam dodatkowy tydzień, może dwa po Praimfayi. Technicznie, zyskamy więcej czasu, niż gdybyśmy zostali tutaj.
– Ben, Lucas, co wy... – przenosiłam wzrok z jednego na drugiego, z trudem łapiąc powietrze; nie mogłam uwierzyć w to, co słyszę. Risa spróbowała położyć mi dłoń na ramieniu, ale odsunęłam się gwałtownie, czując, jak krew buzuje mi w żyłach.
– Czy wy wszyscy potraciliście rozum, do cholery?! – z trudem panowałam nad swoim głosem. – Jak możecie w ogóle...
– Ailey, posłuchaj nas.
Ben zastąpił mi drogę, zmuszając, żebym spojrzała mu w oczy. Z trudem wytrzymałam jego zimny wzrok, całkowicie wyprany z emocji wyraz twarzy, która niegdyś promieniała taką motywacją, taką siłą.
– Spójrz wokół siebie. Wiesz, że to, co nadchodzi, jest potężniejsze niż cokolwiek, z czym ludzkość miała dotąd do czynienia. Wojownicy Azgedy i Trikru zaczynają dezerterować z armii, ludzie są świadomi, że to koniec. Chcą być z rodziną, wrócić do domów. A ja nie zamierzam umierać pod bramami tego pierdolonego miejsca, Ailey – jego twarz pociemniała. – Nie po tym wszystkim.
– Nie – potrząsnęłam głową i złapałam go za rękę, czując, jak panika coraz mocniej ściska mnie za gardło. – Nie, Ben, to nie jest koniec, posłuchaj mnie, James chce...
Zawahałam się przez ułamek sekundy, ale spojrzenie chłopaka sprawiło, że błyskawicznie przełknęłam swoją dumę.
– James chce szukać pomocy u Ziemian, wierzy, że gdzieś na terenach innych kru musi być schronienie, możecie... Do cholery, możecie wszyscy iść z nami, nie możecie się tak po prostu...
– Nie znajdziecie schronienia dla prawie setki ludzi, Ailey – przerwał mi Benjamin, kręcąc głową, i oswobodził się delikatnie z mojego gorączkowego uścisku. – Nawet jeśli coś takiego istnieje... słyszałaś Risę. Żadne kru nie zgodzi się poświęcić miejsca dla mutantów i wyrzutków. Jedynie byśmy was spowolnili. Szczególnie, gdy wśród Ziemian zaczną się rozruchy, kiedy w końcu skończy się jedzenie i woda.
Czułam się, jakby z każdym jego słowem grunt coraz bardziej usuwał mi się spod nóg. Benjamin, widząc wyraz mojej twarzy, położył mi dłoń na ramieniu i zmusił, żebym znów spojrzała mu w oczy.
– Nasza decyzja już zapadła, Ailey. Nie mówimy ci tego, żebyś poszła z nami, bo wiemy, że tego nie zrobisz... podobnie jak nie zrobi tego James. Wiemy też, że zrobicie wszystko, by uratować Azariaha, Kaela i Shaelyn i uwierz mi, będziemy się modlić z całych sił, by wam się udało... ale nie możemy wam towarzyszyć.
Zerknął Eliseę i Risę, a te jedynie pokiwały w milczeniu głowami. Gdy znów przeniósł na mnie wzrok, jego usta drżały lekko, a oczy przepełniała powaga.
– Jeżeli jednego mogliśmy nauczyć się od Ziemian przez cały czas, który został nam dany na tej planecie, to jest to śmierć z godnością.
– W jedynym miejscu, w którym czuliśmy się jak w domu – dokończył zachrypniętym głosem Lucas. Obróciłam głowę w jego stronę, czując, jak łzy niemalże natychmiast napływają mi do oczu; uświadomiłam sobie, że to pierwszy raz od dwóch dni, kiedy słyszę jego głos. – Wiemy, że... że gdyby V była z nami, na pewno też by tego chciała.
Ben drgnął na jego słowa, ale nic nie powiedział. Otworzyłam usta, ale nie wydobył się z nich żaden dźwięk.
– Azyl nie ochroni nas przed tym, co nadejdzie – dobiegł mnie cichy głos Elisei po chwili. – Ale pozwoli nam stawić czoła śmierci jako jednemu kru. Jako jednej rodzinie – głos jej zadrżał, chwyciła Risę za dłoń; zobaczyłam, jak odwzajemnia uścisk z łzami płynącymi po policzkach. – Przepraszam, że nigdy nie potrafiliśmy nią być dla Skaikru.
Patrzyłam na nich w milczeniu, niezdolna wydusić słowa, niezdolna znaleźć ani jednego argumentu, który przekonałby ich do zmiany zdania. Powoli zaczynała docierać do mnie najboleśniejsza z prawd – fakt, że tak naprawdę n i g d y żadnego nie miałam. Że tak naprawdę nigdy nie miałam im niczego do zaoferowania, że od tygodni szli za mną w ciemno, mając jedynie cień naiwnej nadziei, ufności, że po całym trudzie, który muszą sobie zadać, znajdą bezpieczne schronienie.
A ich ostatnia szansa – nasza ostatnia szansa – spłonęła na ich oczach. I nie mogłam zrobić zupełnie niczego, by temu zapobiec. Ani temu, co wydarzyło się później, co od dwóch dni płonie w moim umyśle wyraźniej i boleśniej, niż niszczące Arkę płomienie.
Spuściłam wzrok na swoje trzęsące się dłonie, nie będąc w stanie nawet zacisnąć ich w pięści. Byłam bezsilna. Tak całkowicie bezsilna, jak jeszcze nigdy dotąd. Miałam wrażenie, że jeszcze chwila, jeszcze kilka słów, a rozpadnę się na tysiące kawałków.
– Proszę, zostawcie nas – dobiegł mnie jak spod wody głos Risy. Nadal nie podnosiłam wzroku, ale czułam, jak palące dotąd spojrzenia trzech par oczu zaczynają znikać wraz z dźwiękiem kroków, skierowanych w stronę wyjścia z namiotu.
Nie dotarło do mnie, jak bardzo się trzęsę, dopóki znajome ramiona nie zacisnęły się wokół mnie.
– Risa – mój głos jeszcze nigdy nie brzmiał tak rozpaczliwie. – Risa, proszę, nie rób tego...
Odsunęła się z trudem, by na mnie spojrzeć; łzy płynęły nieprzerwanie po jej policzkach.
– Już raz zostawiłam moich ludzi, Ailey – wyszeptała, a w jej oczach koloru ziemi widziałam czysty ból. – I uwierz mi, nie ma rzeczy, której tak żałuję. Nie mogę... Nie potrafię zrobić tego ponownie.
Ja jestem z twoich ludzi, miałam ochotę wykrzyczeć. Ja, Kael i Shaelyn jesteśmy ostatnimi z Potamikru. Jesteśmy twoją rodziną. Rodziną, którą dopiero odzyskałaś, i którą znów, kurwa, zostawiasz.
Ale gdy patrzyłam na nią, stojącą bezradnie przede mną i trzęsącą się od płaczu równie mocno, jak ja, dotarło do mnie, że jest tego całkowicie świadoma. Że właśnie dokonała najtrudniejszego wyboru w swoim życiu – i że nie mogła zdecydować inaczej.
Bo Elisea jest prawdziwą Przywódczynią. I nigdy, przenigdy nie zostawi ludzi Azylu. A Risa, najsilniejsza osoba, jaką znam, wie doskonale, że nie będzie w stanie przeżyć śmierci osoby, która jest dla niej całym światem.
Nie po raz kolejny.
– Powiedziałam ci... Powiedziałam, że musisz uwierzyć w swoją siłę – powiedziała cicho, niemalże bezwiednie sięgnąwszy dłonią do splotu moich włosów; jej drżący głos naraz znów nabrał pewności. – Theo już raz was znalazł, Ailey. Ufałaś mu wtedy, zaufaj mu i teraz. Zaufaj... I zrób wszystko, co konieczne, by uratować wasze dzieci. – spojrzała mi z powagą prosto w oczy. – W s z y s t k o.
Skinęłam głową, niezdolna wydobyć z siebie głosu. Każda komórka mojego ciała wzbraniała się przed myślą, że to nasze pożegnanie, że jej ramiona obejmują mnie po raz ostatni – że właśnie po raz kolejny tracę Risę, jedyną prawdziwą przyjaciółkę, jaką kiedykolwiek miałam.
Bo wiem, że to jedyny sposób, by mogła sama przed sobą wynagrodzić wszystko, co zrobiła. Jedyny sposób, by mogła odejść w spokoju.
Zbyt wielu nie miało takiej szansy. I jeżeli naprawdę ją kochałam, musiałam jej na to pozwolić.
Zacisnęłam powieki, pozwalając kolejnym łzom płynąć – i zmusiłam się do wypowiedzenia jedynych słów, w które w tamtej chwili desperacko starałam się wierzyć.
– Oso na hit hoda op nodotaim.
Dziewczyna skinęła głową i ścisnęła moje dłonie, uśmiechając się przez łzy.
– Oso na hit hoda op nodotaim. Ai get klin, sis.
I wyszła z namiotu, pozostawiając mnie ze świadomością, że po raz pierwszy i ostatni Risa kom Potamikru nazwała mnie swoją siostrą.
* * *
Świt mienił się we wszystkich odcieniach czerwieni.
Pierwsze promienie słońca były wyjątkowo ostre, raziły moje zmęczone oczy równie dotkliwie, jak zimno poranka, któremu noc pozostawiła oszronione gałęzie umierających drzew. Przytuliłam drżącą przez sen Shaelyn bliżej do siebie, czując, jak koń pod nami robi się coraz bardziej niespokojny, stuka kopytami w miejscu, bezskutecznie próbując się ogrzać.
Ja sama nie czułam zimna. Nie czułam też czegokolwiek innego. Patrzyłam jedynie przed siebie, wiedząc, że muszę patrzeć.
Patrzeć na te dziesiątki, dziesiątki Ziemian, podążających pod wodzą czwórki jeźdźców prosto w stronę krwawej tarczy słońca, oddalających się z każdą sekundą od wzgórza, na którym stałam – wzgórza, na którym jeszcze kilka chwil temu patrzyłam im w oczy po raz ostatni.
Wiedziałam, że muszę patrzeć, ale z każdą sekundą traciłam świadomość, dlaczego; jakby każdą moją myśl, każdy okruch emocji z każdą sekundą pochłaniała narastająca pustka.
– Nie spytałaś mnie, dlaczego o nich nie walczyłem.
Drgnęłam lekko na dźwięk jego głosu, ale nie obejrzałam się za siebie.
– Wiem, dlaczego.
Stukot końskich kopyt rozległ się tuż obok mnie i poczułam na sobie znajome, pytające spojrzenie szaroniebieskich oczu. Uniosłam głowę i zamknęłam oczy, pozwalając porannemu słońcu płonąć na mojej twarzy.
– Kochasz ich. Tak samo, jak ja kocham Risę. Tak samo, jak kochałeś Villienne.
Ułyszałam, jak wciąga głośno powietrze, słysząc imię, którego nie potrafił wypowiedzieć od trzech dni, ale nie zamierzałam zamilknąć.
– Kochasz ich, więc jedyne, co ci pozostaje, to pozwolić im odejść – ciągnęłam głosem bardzo dalekim od głosu osoby, którą kiedyś byłam. – Bo dokonali swojego wyboru, którego nie możesz zmienić. I wiesz, że musisz im go wybaczyć, jeśli chcesz kiedykolwiek znaleźć spokój.
Otworzyłam oczy dopiero, kiedy po całej nieskończoności milczenia między nami wiatr przestał nieść do moich uszu echo dziesiątek kroków wojowników Azylu. Kiedy dotarło do mnie, że odeszli na zawsze.
Że ich walka właśnie dotarła do początku swojego końca.
Wiedziałam, że nie muszę mówić tego na głos. Byłam świadoma przez sam wyraz twarzy Jamesa, że doskonale wyczuł, co tak naprawdę znaczyły moje słowa.
Ale jeśli miałam znaleźć w sobie siłę, żeby przeżyć – i jeśli miałam w nią uwierzyć, by uratować swoje dzieci – musiałam oczyścić się z tego raz na zawsze.
– Camille dokonała swoich wyborów. I wybaczam jej każdy z nich – mój szept zagłuszył szum wiatru dookoła nas. – Bo nie tylko jej wybory wymagają wybaczenia.
Moje także.
Spojrzałam Jamesowi prosto w oczy – i po raz pierwszy od trzech dni widok jego łez nie sprawił, że wszystko we mnie zapłonęło z bólu.
Nie, przemknęło mi przez myśl. Teraz nadeszła moja kolej, by spalać. Moja kolej, by niszczyć.
Bo żeby moje dzieci przetrwały, jestem zdolna do wszystkiego.
– To nie będą nasze ostatnie dni, Ailey – dobiegł mnie jego cichy, zmieniony głos po dłuższej chwili. – Oso gonplei nou ste odon.
Skinęłam głową i zawróciwszy konia w stronę umierającego lasu, bez sekundy wahania ruszyłam przed siebie.
– Nigdy.
_______________________________________________
Tłumaczenie:
Nou dula dison! No! Nomon! – Nie rób tego! Nie! Mamo!
No! Klir ai of! – Nie! Puść mnie!
En's kei – Jest w porządku („It's okay")
Oso ban op gon fostaim soncha-de – Wyruszamy o świcie („We leave at first light")
Oso na hit hoda op nodotaim. Ai get klin, sis. – Spotkamy się ponownie. Jestem tego pewna, siostro
Oso gonplei nou ste odon. – Nasza walka się nie zakończyła
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro