35 - Fleim daun pt. 2
– Widziała mnie?
Ciemnoniebieskie oczy chłopaka wpatrywały się w blondynkę tak intensywnie, jakby samym spojrzeniem mógł przewiercić ją na wylot. Pokręciła przecząco głową i zatrzasnęła za sobą ciężkie, metalowe drzwi.
– Na pewno nie. Zostawiłam ją w jej pokoju, jest z rodzicami, właśnie dowiedzieli się, co się stało...
Urwała i postąpiła o krok w stronę chłopaka, czując, jak łzy zaczynają dławić ją w gardle.
– A teraz b ł a g a m, wyjaśnij mi to, ja... ja nic nie rozumiem... – zacisnęła powieki, głos jej się załamał. – Jak oni mogli jej to zrobić, jak...
Chłopak chwycił ją brutalnie za ramię i schyliwszy się, pociągnął pomiędzy skrzynie z metalowymi częściami, tak, by z zewnątrz nikt nie był w stanie ich dostrzec.
– Na Ziemi jest życie – wypalił, zanim zdążyła chociażby otworzyć usta. Patrzył, jak jej zielone oczy rozszerzają się w szoku, jak wciąga gwałtownie powietrze, próbując uświadomić sobie, co przed chwilą usłyszała.
– Ale... Ale jak...
– Złamała dziesiątki ich popierdolonych zakazów, żeby tego dowieść – odparł głosem zupełnie pozbawionym wyrazu. – Właśnie za to ją złapali. Przez to ją... – zacisnął powieki, by powstrzymać cisnące mu się do oczu łzy. – Przez to nie żyje. I ja też mogę zginąć. W każdej chwili.
Blondynka poczuła, jak krew odpływa jej z twarzy.
– Nie... Nie, Ryan, co ty... – z trudem łapała oddech.
Chłopak zacisnął usta i znów pociągnął ją za ramię, tak, by ich twarze znalazły się bardzo blisko siebie.
– Po prostu zamilcz i wysłuchaj mnie uważnie, Camille – wysyczał. – Sarah doskonale wiedziała, co robi. Jej misja jeszcze się nie skończyła... i to ja muszę ją dokończyć. – wziął głęboki oddech. – Więc jeśli chcesz, żebym przeżył, musisz mi pomóc. Rozumiesz?
Jarzeniówki nad ich głowami zamigotały i dopiero wtedy dziewczyna zobaczyła czerwony ślad na policzku chłopaka – a gdy chwycił ją za dłonie, dostrzegła, że jego kłykcie są zdarte do krwi.
– Ryan, co ty zrobiłeś? – z trudem rozpoznała własny głos. Chłopak pokręcił głową ze zniecierpliwieniem.
– Wysłuchaj mnie, Cam. Nie mogę tutaj dłużej zostać. Muszę dostać się na Ziemię. I tak, wiem, że to brzmi jak szaleństwo – dodał szybko, widząc, jak blondynka otwiera usta w niemym szoku. – Sarah dokładnie wyjaśniła mi, w jaki sposób to zrobić, ale teraz... nie będę w stanie zrobić tego sam.
Wziął głęboki oddech i spojrzał dziewczynie w oczy.
– W moim pokoju, na prawo od tunelu wentylacyjnego, jedna ze śrub w ścianie jest obluzowana – jego szept był opanowany, rzeczowy, ale czuła, jak jego dłonie drżą. – We wnęce będą cztery szklane probówki. Nie wolno ci ich otworzyć, nie wolno ci ich dotknąć bez rękawic, zrozumiałaś? Są warte pierdoloną fortunę. Jeżeli powiesz komukolwiek, zabiją nie tylko mnie, ale i ciebie.
– Ale... Ryan, co ja mam z nimi zrobić? – dziewczyna ostatkiem sił powstrzymywała się, by nie zacząć krzyczeć.
Twarz chłopaka stężała, by za chwilę stać się zupełnie nieprzenikniona.
– Jedyne, co musisz zrobić, to dostarczyć mi je do więzienia. Tylko w ten sposób uda się odroczyć mój wyrok.
– Twój... co? – blondynka cofnęła się tak gwałtownie, że niemalże strąciła jedną z metalowych skrzyń. – Ryan, co ty, do cholery, zrobiłeś?!
Chłopak jedynie odwrócił wzrok i zacisnął pięści.
– Pomożesz mi, czy nie?
– Ryan, proszę, po prostu wyjaśnij mi wszyst...
– Już i tak wiesz wystarczająco, żeby zabili także i ciebie – przerwał jej brutalnie, po czym wziął głęboki oddech i ujął jej twarz w dłonie, zmuszając ją, by spojrzała mu prosto w oczy. – Powierzyłem ci właśnie swoje życie, bo tylko tobie na tym świecie jestem jeszcze w stanie zaufać. Odpowiedz, czy mi pomożesz, Camille.
Dziewczyna patrzyła na niego z otwartymi ustami przez dłuższą chwilę, bezskutecznie próbując powstrzymać łzy, płynące jej po policzkach.
– Ryan, przecież wiesz, że tak – wykrztusiła w końcu. – Jak mogłeś pomyśleć inaczej?
Wyraz twarzy chłopaka złagodniał nieco na widok jej łez. Odjął dłonie z jej twarzy – ale wtedy to ona przyciągnęła go do siebie, odnajdując jego usta swoimi. Wplótł palce w jej długie, blond włosy i przymknął powieki, pozwalając sobie na tę jedną, krótką chwilę zatracić się w dotyku jej warg.
– Kocham cię, Ryan – wyszeptała, gdy się odsunął. – Zrobię wszystko... w s z y s t k o, żebyś przeżył, rozumiesz? Nie pozwolę im zrobić ci tego, co jej. Nie pozwolę.
Chłopak badał twarz dziewczyny wzrokiem przez dłuższą chwilę, a potem skinął głową i zdobył się na krzywy, blady uśmiech. Dziewczyna pocałowała jego poranione dłonie i przyciągnąwszy go do siebie, wtuliła się w jego klatkę piersiową, by przez choć ten krótki moment móc rozkoszować się jego zapachem.
Była zbyt roztrzęsiona, by zobaczyć, że jego uśmiech nie objął jego oczu. Zbyt zakochana, by dostrzec, że w jego dotyku nie ma czułości, której tak pragnęła – a w jego pocałunkach miłości, której tak desperacko potrzebowała.
Więc gdy po dłuższej chwili milczenia odsunął się od niej i po raz kolejny spojrzał w zieleń jej oczu z taką intensywnością, że cały jej świat zatrząsł się w posadach, nie mogła spodziewać się pytania, które za chwilę usłyszy.
I nie mogła spodziewać się, że jej odpowiedź zmieni wszystko.
– Czy zrobisz to dla mnie nawet, jeśli to oznacza, że Ailey Theen będzie musiała polecieć ze mną?
* * *
– Trafił do więzienia jeszcze tego samego dnia.
Bezbarwny głos Camille dochodził do mnie jakby z oddali, chociaż znajdowała się jedynie kilkanaście centymetrów ode mnie.
– Widziałam raporty. Omalże nie zabił tamtego strażnika gołymi rękami. Gdybym nie odnalazła tych próbek w porę i nie przekupiła nimi odpowiednich osób, zostałby ekspulsowany natychmiast. – odwróciła wzrok. – Kupiły mu tylko niecałe trzy miesiące, ale to wystarczyło, żeby udało mu się przygotować całą akcję bez wzbudzenia podejrzeń... Jednocześnie zrobił wszystko tak, żebym ja także nie była o nic podejrzewana przez władze. – uśmiechnęła się do siebie lekko, jakby bezwiednie. – Zatroszczył się o wszystko.
Chciałam się podnieść. Chciałam uciekać, biec przed siebie, najdalej od niej, jak się tylko da. Chciałam zatkać sobie uszy i krzyczeć, wrzeszczeć, wyć na całe gardło.
Ale nie byłam w stanie się poruszyć. Nie potrafiłam wydobyć z siebie nawet jednego dźwięku.
Nie mogłam uciec od prawdy, która właśnie miażdżyła każdą komórkę mojego ciała.
– Dzień przed odlotem – ciągnęła dalej Camille, zupełnie niewzruszona wyrazem mojej twarzy – po tym, jak wytłumaczył mi, w jaki sposób mam zamknąć właz po odłączeniu się kabiny od statku.... Powiedział, że to nie jest koniec.
Skrzywiła się i zamrugała, jakby próbując odgonić napływające jej do oczu łzy.
– Że na pewno spotkamy się ponownie. Że kiedy tylko wyląduje, znajdzie stację Polaris i dowie się wszystkiego. Wyśle sygnał na Arkę, sprowadzi nas tutaj, na Ziemię... do domu. Sprowadzi mnie do siebie.
Głos zaczął załamywać jej się lekko, ale ani przez chwilę nie przestawała celować do mnie z karabinu.
– Był wtedy taki... taki spokojny. Taki pewny, że mu się uda. Nigdy wcześniej nie widziałam, by tak bardzo przypominał Sarah... – pokręciła głową. – Nie wiem, jak wszyscy przez tyle lat mogli nie zauważyć, że są rodzeństwem. Jak ja sama mogłam tego nie widzieć. Pamiętam, że przez jakiś czas byłam nawet zazdrosna – parsknęła głuchym śmiechem, jakby to była najzabawniejsza rzecz pod słońcem.
Patrzyłam na nią w zupełnym otępieniu, nie będąc w stanie sformułować żadnej myśli, żadnej odpowiedzi na jej przerażające słowa. Każda cząstka mnie ze wszystkich sił wzbraniała się przed tym, co słyszałam – ale nie dlatego, że w to nie wierzyłam.
Dlatego, że w tej jednej chwili poczułam, jakby po pięciu latach, zmarnowanych na nic niewarte przypuszczenia, każdy brakujący element układanki w mojej głowie złożył się w jedną, przerażającą całość. Całość, której centrum stanowiła osoba, której nie podejrzewałabym o to nawet w najśmielszych snach.
Camille Barrow.
Camille, która dostarczyła do więzienia próbki Sarah, dzięki którym Ryan był w stanie przeżyć tyle czasu w więzieniu. Camille, która zamknęła śluzy, dzięki czemu Arka nie ucierpiała przez eksplozję naszej kabiny. Camille, która za moimi plecami przez całe tygodnie pomagała Ryanowi w każdym kolejnym kroku jego szalonego zamierzenia – Camille, która bez wahania powiedziała mu o mnie wszystko, co musiał wiedzieć, by zrealizować swój chory plan.
Tak naprawdę... tak naprawdę to wcale nie był Ryan. To Camille Barrow wysłała mnie na Ziemię.
Moja najlepsza przyjaciółka posłała mnie na śmierć.
– Kiedy ogłoszono, że kabina się rozbiła i nie przeżyliście lądowania, nie wierzyłam w to – jej zimny głos natychmiast przywrócił mnie do rzeczywistości. – Widziałam, co twój ojciec zrobił w czasie waszego memoriału, i sama miałam ochotę zrobić to samo. Przez tygodnie, miesiące czekałam z nieustającą nadzieją, że to nie była prawda. Że dostaniemy sygnał z Ziemi, że jego głos rozlegnie się w głośnikach, że...
Zacisnęła na moment usta, żeby się nie rozpłakać.
– Teraz, z perspektywy czasu i tego wszystkiego, co się tutaj działo wiem, że i tak nie byłoby to możliwe... nawet gdyby Ryan dowiedział się, co naprawdę stało się z Polaris. Ale...
Naraz przeniosła swoje roziskrzone spojrzenie z powrotem na mnie – tak niespodziewanie, że na moment zapomniałam, jak się oddycha.
A jej głos przeciął powietrze jak lodowe ostrze.
– Ale n i g d y się nie dowiedział.
Postąpiła o krok w moją stronę, nie przestając celować karabinem prosto w moją głowę. Odzyskałam władzę w kończynach na tyle, by odczołgać się do tyłu – ale gdy tylko spróbowałam się podnieść, natychmiast bolesny kopniak posłał mnie z powrotem na ziemię.
– Kiedy stanęłaś przed bramą Arkadii, ubrana identycznie jak oni... – płonąca zieleń jej oczu pociemniała niebezpiecznie. – Byłam zbyt wstrząśnięta, żeby móc chociaż się tego domyśleć. Nawet przez sekundę nie pomyślałam, że coś mogło mu się stać. Że mogło... że może go już nie być – głos jej zadrżał. – Dopóki nie dotarło do mnie wszystko wtedy, w mojej kabinie...
Urwała, cała dygocząc z emocji; widziałam, jak stopniowo zaczyna tracić nad sobą kontrolę. Gdy ponownie uniosła na mnie wzrok, zobaczyłam, jak pojedyncza łza spływa po jej policzku.
– Kochałam go, Ailey – jej głos niespodziewanie przepełnił się bólem. – Kochałam, rozumiesz? Zaczęło się całkiem inaczej, nie powiedzieliśmy nikomu, bo w końcu na początku to miał być tylko seks, ale... To, co nas połączyło, to było... to było coś więcej. Coś, dla czego warto było zrobić wszystko.
Kolejne łzy zaczęły niepowstrzymanie spływać po jej twarzy.
– I ten świat, ta Ziemia mogła dać nam wszystko... gdyby nie te pierdolone potwory, które to wszystko zniszczyły. Gdyby nie ty, która na to pozwoliłaś!
Lufa jej karabinu znów znalazła się tuż przy mojej twarzy. Instynkt nakazywał mi co chwila, bym się odsunęła, podniosła z ziemi i walczyła o swoje życie – ale moje ciało nie było w stanie tego zrobić. Czułam, jak drży każdy mój mięsień, jak czarne plamy zaczynają tańczyć mi przed oczami; miałam wrażenie, jakbym lada moment miała zwymiotować.
Chciałam tylko jednego – znaleźć się jak najdalej stąd. Jak najdalej od Camille, od jej głosu, od jej słów, które w ciągu kilku minut roztrzaskały wszystko we mnie na drobne kawałeczki. Jak najdalej od przerażającego płomienia w oczach dziewczyny, którą przez całe życie nazywałam swoją najlepszą przyjaciółką.
Nie chciałam już nigdy więcej się do niej zbliżyć. Nigdy więcej na nią spojrzeć.
Ale jednocześnie wiedziałam, że jeśli chcę wyjść z tego żywa, nie mam innego wyboru. I to nie tylko dlatego, że właśnie przystawiała śmiercionośną broń do mojej głowy.
Lecz dlatego, że w przeciwieństwie do Camille byłam świadoma, że przez cały czas, gdy mówiła, tuż za jej plecami – powoli, minuta po minucie, centymetr po centymetrze – James przesuwał się bezszelestnie, z ukrytym w dłoni sztyletem, w jej stronę. I jego spojrzenie mówiło jasno, co powinnam zrobić.
Zebrałam więc resztki sił, jakie jeszcze we mnie pozostały, zacisnęłam zęby i zmusiłam się, by spojrzeć Camille prosto w oczy.
Nie mam wyboru.
Jeżeli nie uda mi się jej rozproszyć, wszyscy zginiemy.
– Przez cały ten czas... cały ten czas wszystko było przez ciebie.
Nie byłam pewna, co powinnam czuć, powtarzając do Camille te same słowa, które usłyszał ode mnie Ryan – Caddarick – ponad pięć lat temu. Być może w innej rzeczywistości, w innym wszechświecie zaczęłabym płakać, krzyczeć albo histerycznie się śmiać.
Teraz czułam tylko lodowatą pustkę.
– Powstrzymałaś wyrok Ryana. W zamian... w zamian wydałaś wyrok na mnie.
Uniosłam głowę, tak, by nie mogła uciec od mojego spojrzenia.
– Byłaś moją najlepszą przyjaciółką. I zniszczyłaś mnie. Zniszczyłaś moją przyszłość. Zniszczyłaś moje życie. – mój głos brzmiał głucho, tak obco, tak przeraźliwie pusto. – Posłałaś mnie tu na śmierć tylko po to, by uratować człowieka, który nie zasłużył na nic...
Nie zauważyłam nawet, że instynktownie próbuję się podnieść, dopóki w tamtej chwili kolejny kopniak nie posłał mnie na ziemię.
– Zamknij się – syk Camille zlał się z sykiem płomieni za naszymi plecami. – Nie masz pojęcia o nim. Nie masz pojęcia o niczym. Nigdy nie zrozumiesz, przez co musiałam przejść, przez co on musiał...
Głos jej się załamał, a ja pozwoliłam sobie na ułamek sekundy przenieść wzrok na Jamesa, znajdującego się już tylko jakieś dwa metry od dziewczyny. Jego ledwo zauważalne skinięcie głową było jedynym potwierdzeniem.
Jeśli ma się do niej dostać, muszę grać na zwłokę. Muszę pojść jeszcze dalej.
Muszę ją złamać.
– Masz rację. Może nigdy nie zrozumiem. – uniosłam głowę, na tyle, na ile pozwolił mi wycelowany w moją twarz karabin. – Może tak samo, jak ty nigdy nie zrozumiesz tego, co mi zrobiłaś, Camille.
Dostrzegłam, że usta dziewczyny zadrżały nieznacznie, ale nie poruszyła się.
– Nigdy nie zrozumiesz – podniosłam głos, widząc kątem oka, że James zbliża się coraz bardziej z każdą sekundą – Jak to jest wyjść beztrosko rano do pracy, nie pożegnawszy się nawet z rodzicami, bo przecież to oczywiste, że zobaczymy się wieczorem... – głos załamał mi się lekko i nie umknęło mojej uwadze, że przez twarz Camille przemknął cień. – Po to, by kilka godzin później obudzić się na pierdolonej powierzchni radioaktywnej Ziemi, całkowicie sama z człowiekiem, który okłamywał mnie od dosłownie pierwszych sekund naszej znajomości.
Z trudem uniosłam się na łokciach i spojrzałam dziewczynie prosto w jej szeroko otwarte, jadeitowe oczy, czując, jak mój szok powoli ustępuje miejsca wściekłości,
– Nigdy nie zrozumiesz – ciągnęłam coraz niższym głosem – Jak to jest być samą z psychopatą, który wymyślił sobie tożsamość, który manipulował mną, ile tylko chciał, a za którym potrafiłam iść tak ślepo, że nawet nie zorientowałam się, kiedy było już za późno. Który wmówił mi, że mnie kocha tylko po to, żebym nie przeszkadzała mu w jego idealnym, chorym pla...
– Co?
Camille cofnęła się tak gwałtownie, że niewiele wystarczyło, by wpadła prosto na Jamesa. Chłopak natychmiast znieruchomiał, wszyscy wstrzymali oddech – łącznie ze mną, gdy dopiero na widok pobladłej twarzy blondynki dotarło do mnie, co przed chwilą powiedziałam.
Czego miała nigdy się nie dowiedzieć.
Gdyby nie fakt, że od lufy jej śmiercionośnej broni dzieliły mnie centymetry, a życie Villienne, Jamesa, Lucasa i Bena znajdowało się w moich rękach, zapewne nigdy nie zachowałabym się tak, jak w tamtej chwili. Nawet po tym wszystkim, co zrobiła, nigdy nie postąpiłabym wobec niej w tak okrutny sposób – nie będąc świadomą, że zrobiła to, bo go kochała. A przecież wiedziałam doskonale, jak przerażające rzeczy jesteśmy w stanie zrobić z miłości.
Ale w tamtym momencie kierowało mną tylko jedno – świadomość, że jeśli mamy przeżyć, pod żadnym pozorem nie mogę dopuścić, by Camille odwróciła ode mnie wzrok. By cofnęła się jeszcze chociażby o pół kroku.
Więc ostatkiem sił stłumiłam w sobie jakiekolwiek ludzkie odruchy wobec dziewczyny, którą kiedyś nazywałam najlepszą przyjaciółką, i wybuchnęłam najbardziej szyderczym śmiechem, na jaki było mnie stać.
– Naprawdę przez cały ten czas myślałaś, że on kocha ciebie? – pokręciłam głową jakby z politowaniem, chociaż serce waliło mi z przerażenia jak oszalałe. – Że naprawdę jesteś w jego życiu czymś więcej niż narzędziem, by dostać się na Ziemię? Camille, obudź się, do cholery – wysyczałam, przybliżywszy do niej twarz. – Nie wspomniał o tobie ani słowem, odkąd wylądowaliśmy. Jedynym, o czym był w stanie myśleć, była jego pierdolona siostra i jego własne, chore obsesje. Nie mówiąc o dostaniu się do moich majtek...
W jednej sekundzie świat dookoła mnie eksplodował bólem. Przetoczyłam się bezwładnie na bok ze zduszonym okrzykiem, czując, jak od ciosu lufą karabinu pulsuje mi cała twarz.
– Zamknij się! Nie będę tego słuchać! – wrzask Camille nade mną zlał się w jedno z trzaskiem płonącej Arki. Chociaż świat co chwila zamazywał się i wyostrzał przed moimi oczami, widziałam wyraźnie strumienie bezsilnych, wściekłych łez, płynących po policzkach dziewczyny.
– Camille... – z trudem łapałam oddech z bólu, czułam w ustach smak krwi; spróbowałam wyciągnąć rękę w stronę blondynki, ale sekundę później karabin znów znalazł się tuż przy mojej twarzy – i dobiegł mnie znajomy dźwięk przeładowania broni.
Natychmiast całkowicie znieruchomiałam. Ale wcale nie ze strachu o swoje życie.
Lecz dlatego, że właśnie wtedy zorientowałam się, że jeżeli Camille odwróci się teraz chociażby odrobinę, zorientuje się, że James nie stoi w miejscu, w którym stał wcześniej.
Że jeśli natychmiast nie powiem czegoś, co zatrzyma jej uwagę na mnie i tylko na mnie, wszyscy zginiemy.
– Nie będziesz mieszać mi w głowie twoimi pierdolonymi kłamstwami!
Głos Camille drżał równie mocno, jak całe jej ciało, gdy przysuwała lufę karabinu coraz bliżej mojej głowy, tak, że praktycznie mogłam poczuć chłód metalu na swojej skórze.
– Nie obchodzi mnie, do czego wyszkoliły cię te potwory, do czego cię zmanipulowały... nie wmówisz mi, kurwa, niczego. Jak ty w ogóle śmiesz? – jej krzyk powoli zaczynała wypełniać czysta furia. – Jak śmiesz łgać o nim w żywe oczy po tym wszystkim? Po tym, jak tak po prostu pozwoliłaś im go, kurwa, zamordować?!
Zacisnęła powieki i potrzasnęła głową, przełykając łzy; zobaczyłam, jak przechyla się, by znów się cofnąć, jak oczy Jamesa, stojącego tak blisko, z a b l i s k o, wypełniają się przerażeniem, jak Lucas, Ben i Villienne wstrzymują oddechy – i w ułamku sekundy podjęłam decyzję.
– Okłamałam cię tylko raz w życiu, Camille. Kiedy powiedziałam, że Ryan zginął przez tysiąc cięć.
Dziewczyna zamarła wpół kroku, a ja zawahałam się, czując, jak te słowa – te trzy przerażające słowa, które musiałam wypowiedzieć – zaczynają palić mnie w klatce piersiowej bardziej, niż kiedykolwiek wcześniej.
Bo dopiero teraz, patrząc prosto w płonący jadeit oczu Camille uświadomiłam sobie, że minęło ponad pięć lat – a te trzy słowa, które dotąd powracały do mnie tylko w najgorszych koszmarach, dopiero tutaj, w Arkadii, po raz pierwszy mogą mnie naprawdę wiele kosztować.
Bo byłam zbyt dobitnie świadoma, że nie znajdowalibyśmy się teraz w tak śmiertelnym niebezpieczeństwie, gdyby moja najlepsza przyjaciółka usłyszała ode mnie te trzy słowa wtedy, kiedy powinna była je usłyszeć. Mojego pierwszego dnia w Arkadii, dnia, który wydawał się wtedy jednym z najpiękniejszych dni w moim życiu.
A który okazał się tak naprawdę jednym z wielu początków końca.
Zacisnęłam powieki, nie będąc w stanie powstrzymać łez, płynących mi po policzkach. Łez, które były w tamtym momencie jedynym "przepraszam", na jakie mogłam się zdobyć.
– Nie pozwoliłam na to, chociaż na to zasłużył. Chociaż próbował zabić Theo – mój głos był taki cichy, że z trudem przebijał się przez trzask płomieni za nami. – Nie pozwoliłam na to... I już zawsze będę musiała żyć z konsekwencją mojego wyboru.
Nigdy nie zapomnę wyrazu twarzy Camille w tamtym momencie. Nigdy nie zapomnę sposobu, w jaki jej oczy rozszerzyły się w całkowitym przerażeniu, w jaki wciągnęła gwałtownie powietrze, bezwiednie opuszczając lufę karabinu w stronę ziemi.
Nie zapomnę panicznej chęci ucieczki, malującej się na jej twarzy – ucieczki przed słowami, które miałam wypowiedzieć, a których treści już w tamtym ułamku sekundy była tak naprawdę świadoma.
– Ja go zabiłam.
I kiedy te trzy przerażające słowa przecięły powietrze, wszystko potoczyło się bardzo szybko.
Wrzask Camille zlał się w jedno z okrzykiem Jamesa, gdy jednym celnym cięciem ostrza w udo posłał ją na kolana. Natychmiast zerwałam się na równe nogi, a Benjamin i Lucas jak na komendę rzucili się, by pomóc Jamesowi wyrwać wrzeszczącej dziewczynie broń; ich szamoczące się ciała zlały się w jedno w ciemności nocy przede mną. Czysta adrenalina wypełniła moje żyły i przez ten jeden moment – tę jedną chwilę – przemknęło mi przez myśl, że naprawdę może nam się udać.
Ale już sekundę później i ta nadzieja została roztrzaskana na drobne kawałki.
Nie zdążyłam do nich dobiec. Nie zdążyłam mrugnąć, krzyknąć, zaczerpnąć powietrza, zrobić c z e g o k o l w i e k, by to powstrzymać.
Zdołałam jedynie dostrzec w blasku płonącej Arki, jak palec wyrywającej się desperacko z rąk Jamesa Camille zaciska się, niemalże bezwiednie, na spuście karabinu.
Sekundę później cały świat eksplodował hukiem.
– Nie!
Następną rzeczą, jaką zobaczyłam, było zamglone spojrzenie szeroko otwartych, orzechowych oczu Villienne, gdy upadała miękko na ziemię, jakby w zwolnionym tempie.
A na materiale jej białej koszulki kwitła szkarłatna plama krwi.
– Nie! Villienne!
Ułamek sekundy później James był już przy niej; zaczął wykrzykiwać do Bena i Lucasa słowa, potok słów, którego nie rozumiałam, a potem sam zaczął gwałtownie uciskać ranę na brzuchu blondynki.
Miałam wrażenie, jakby nogi wrosły mi w ziemię; nie mogłam się ruszyć, nie mogłam oddychać, uszy wypełniał mi tylko huk krwi. Patrzyłam zupełnie nieprzytomnie, jak Villienne trzęsie się z bólu na ciemnej, zimnej ziemi, jak desperacko próbuje zaczerpnąć powietrza; jak Lucas ściska ją za rękę, a po jego policzkach płyną strumieniami łzy; jak James każe Benowi uciskać ile sił szkarłatną plamę, rozrastającą się na brzuchu dziewczyny, a sam zakrwawionymi rękami odgarnia jej długie, blond włosy z twarzy, krzycząc do niej, że wszystko będzie dobrze, że nic jej nie będzie, że Ailey za sekundę pobiegnie po pomoc... Ailey, co ty robisz, idź po pomoc, IDŹ, KURWA, PO POMOC, BENJAMIN, UDERZ JĄ, DO CHOLERY, MUSIMY SPROWADZIĆ DOKTOR GRIFFIN, MUSIMY...
– N-nie... nie...
Dopiero cichy, zdławiony głos Villienne zdołał przebić się przez paraliżujący chaos w moim umyśle. Zobaczyłam, jak unosi drżącą rękę, jak otwiera i zamyka usta, ostatkiem sił próbując wykrztusić z siebie słowa.
– James... T-to nic... To nic... W... Wszystko b-będzie...
– Villienne, nie mów nic, proszę, oddychaj, skup się na oddychaniu – przerwał jej James i znów zaczął gorączkowo uciskać jej ranę, ale wtedy powstrzymała go dłoń Benjamina.
– James. James! Przestań. To nic... to nic nie da. – nigdy nie słyszałam w głosie chłopaka tak czystej rozpaczy. James skrzywił się i pokręcił gwałtownie głową, próbując wyrwać się z uścisku Bena – ale wtedy Villienne uniosła dłoń do jego twarzy.
– James...
Złamał się dopiero pod wpływem jej dotyku. Patrzyłam, jak jego ciałem zaczyna wstrząsać szloch, jak niemożliwe do powstrzymania łzy płyną po jego poranionej twarzy, gdy patrzył na twarz Villienne, z każdą sekundą coraz bledszą, coraz mniej rzeczywistą.
– Nie... – jego krzyk przeszedł w łamiący się szept. – V, proszę, nie...
Dopiero wtedy poczułam, że jestem w stanie się poruszyć. Że jestem w stanie dobiec do nich, doczołgać się na kolanach, ledwo widząc przez gorące łzy – że jestem w stanie chwycić Villienne za dłoń, poczuć, jak resztki sił uciekają z jej ciała przez słabnący uścisk jej palców.
Ale gdy spojrzała na mnie – na nas, nachylonych nad nią, drżąc w kałuży jej własnej krwi – na jej twarzy nie dostrzegłam ani śladu bólu. Tylko spokój.
Ten sam spokój, który zobaczyłam u niej wiele dni temu, w tym samym miejscu, gdy pewnego popołudnia siedziałyśmy na dachu land roverów i patrzyłyśmy w ciszy na Arkę. Ten sam spokój, który bił od niej w momencie, gdy powiedziała mi, że dopiero tutaj, na tej ziemi, na której doznała tak przerażająco wielu krzywd, zdołała wybaczyć samej sobie.
I teraz w jej pięknych, pełnych łez orzechowych oczach widziałam wyraźnie, że była to prawda.
– To nic. W-wszystko... wszystko będzie d-dobrze – wyszeptała z trudem, patrząc po naszych twarzach. – B-będę z wami. Pewnego... pewnego dnia. Będę...
– Przepraszam cię, V, tak strasznię cię przepraszam... – James przyciskał jej dłoń do ust, jego ramionami raz po raz wstrząsał płacz. Lucas nie był w stanie mówić; gładził tylko nieustannie jej długie, blond włosy. Benjamin klęczał obok mnie, również bez słowa – czułam wyraźnie, jak cały się trzęsie.
Villienne ostatkiem sił pokręciła głową.
– Nie... nie płaczcie – szept zamierał jej w piersi z każdym kolejnym słowem. – Nie płaczcie. Dziękuję... wam za wszystko...
Wciągnęła gwałtownie powietrze; jej ciało zaczęło drżeć coraz bardziej. Poczułam, jak przez paraliż w mojej klatce piersiowej przebija się panika, jak dociera do mnie w jednej chwili z całą mocą, na co patrzę, i że nie mogę zrobić nic, n i c, by to zatrzymać. Chciałam zerwać się na równe nogi, krzyczeć, płakać, wrzeszczeć na całe gardło, zrobić c o k o l w i e k.
Ale wiedziałam, że tak naprawdę mogę zrobić tylko jedno.
– W pokoju, obyś zostawiła ten brzeg.
Wszyscy poderwali głowy, by na mnie spojrzeć, jakby oni także nie byli pewni, czy mój głos naprawdę należy do mnie.
– W miłości, obyś odnalazła następny.
Z każdym kolejnym słowem podnosiłam głos, brzmiałam pewniej, prawdziwiej. Zobaczyłam, jak po bladym policzku Villienne spływa pojedyncza łza.
– Bezpiecznej podróży... – chwyciłam ją za dłoń, by poczuć, jak jej palce po raz ostatni zaciskają się delikatnie na moich, i z trudem powstrzymałam narastający mi w piersi szloch. – Aż do naszej... naszej ostatniej podróży na ziemię.
– Obyśmy spotkali się ponownie.
Drgnęłam i uniosłam głowę na dźwięk zachrypniętego głosu Jamesa. On, Lucas i Benjamin patrzyli na mnie z najwyższą powagą; widziałam w blasku płonącej Arki ślady łez, błyszczące na ich policzkach. Skinęłam do nich jedynie głową, niezdolna wypowiedzieć ani słowa.
– Obyśmy spotkali się ponownie – powtórzył za Jamesem Lucas. Dostrzegłam, jak Benjamin krzywi się gwałtownie, jakby miał wybuchnąć płaczem – ale gdy Luke ścisnął go mocno za ramię, również zdołał wyszeptać:
– Obyśmy spotkali się ponownie.
Wzięłam głęboki oddech i przeniosłam wzrok na Villienne. Przez ułamek sekundy odniosłam wrażenie, że na jej pełnej spokoju twarzy gości uśmiech. Jakby zupełnie nie bała się tego, że zostawia ten brzeg, który przecież tak dobrze zna – i który dopiero tak niedawno nauczyła się kochać. Jakby była całkowicie pewna, że czekają ją lepsze rzeczy po jego drugiej stronie.
Zobaczę ich, zdawały się mówić jej oczy. Wrócę do nich. Znajdę spokój. Tam, gdzie wszyscy należymy.
Tam, gdzie wszyscy się spotkamy.
Odwzajemniłam ten uśmiech, wkładając w to wszystko, co pozostało z mojego roztrzaskanego serca.
– Obyśmy spotkali się ponownie.
Głos mi się załamał, poczułam, jak wstrząsa mną płacz – a gdy ponownie otworzyłam oczy, twarz Villienne była już nieruchoma.
– O nie. O nie, nie, nie. Boże, nie...
Następną rzeczą, jaką pamiętam, był rozdzierający płacz Lucasa i ramiona Jamesa, desperacko zaciśnięte wokół mnie. Patrzyłam ponad jego ramieniem na ogień płonącej Arki i czułam, że jest niczym w porównaniu z płomieniem, który pożera mnie teraz od środka. Niczym w porównaniu z bólem, który rozsadza moją klatkę piersiową.
– Ty.
Niczym w porównaniu z ogniem, który w tamtej sekundzie zapłonął w sercu Benjamina.
Dłuższą chwilę zajęło mi, by uświadomić sobie, że wszyscy zapomnieliśmy o istnieniu Camille. Że nawet przez sekundę nie zwróciliśmy uwagi, jak odrzuca od siebie karabin najdalej jak się da, z niemym przerażeniem na twarzy; jak powoli cofa się w stronę płonącej Arki, kręcąc głową w zupełnym szoku, jakby nie miała pojęcia, na co właśnie patrzy – jakby nie miała pojęcia, co zrobiła.
Jakby właśnie nie zabiła Villienne.
Natomiast Benjamin był w tamtej chwili tego świadomy najbardziej z nas wszystkich.
– TY!
Zerwał się gwałtownie z ziemi i ruszył z furią w jej stronę, zanim zdążyłam chociażby otworzyć usta, by go zatrzymać. Gdy minął mnie i Jamesa bez słowa, rozpacz i szok, wypełniające dotąd w całości mój umysł, natychmiast ustąpiły miejsca przerażeniu.
Bo nigdy dotąd nie widziałam w niczyim spojrzeniu takiej żądzy mordu, jak w tamtej chwili w oczach Benjamina Hudsona.
– Ja nie... proszę, ja nie chciałam, ja nie...
Patrzyłam, jak Camille cofa się na drżących nogach, kulejąc przez obficie krwawiącą ranę na nodze, którą zadał jej James, i resztką sił wyciąga przed siebie dłonie w obronnym geście. Benjamin wydał z siebie jedynie zdławiony dźwięk, przypominający szyderczy śmiech, i podniósł z ziemi upuszczony przez Jamesa sztylet. Usłyszałam, jak blondyn wciąga gwałtownie powietrze i natychmiast biegnie w ich stronę; sama błyskawicznie zerwałam się na równe nogi.
– Ben, stój – James wyciągnął rękę, by chwycić chłopaka za ramię, ale ten jedynie przyspieszył kroku. – Benjamin, nie. Zatrzymaj się!
– Nie waż się, kurwa, odzywać, James – głos Bena przypominał warkot.
James zacisnął usta i przyspieszył, by zajść mu drogę, ale ten odepchnął go niespodziewanie, i to z taką siłą, że blondyn z trudem utrzymał się na nogach. Benjamin ruszył prosto na Camille, która na ten widok instynktownie spróbowała uciekać – ale ranna noga ugięła się pod nią i z bolesnym okrzykiem potoczyła się po ziemi.
Dopiero na ten widok poczułam, jak odzyskuję władzę nad swoim ciałem.
– Benjamin, stój!
Rzuciłam się biegiem w ich stronę, a James znów chwycił Benjamina za ramię – i tym razem nie puścił nawet, gdy chłopak spróbował podciąć mu nogi, by się uwolnić.
– Ben, zatrzymaj się, do cholery! – krzyknął James, desperacko próbując wyrwać mu sztylet z dłoni. – Nie pozwolę ci zrobić czegoś, czego do końca życia będziesz żał...
– Żałować? – przerwał mu wściekle Benjamin. – Czego niby miałbym, kurwa, żałować?! Ona ją zabiła!
Szarpnął się gwałtownie i przeniósł kipiący furią wzrok na wciąż czołgającą się do tyłu, drżącą z przerażenia Camille.
– Zabiłaś ją, rozumiesz, ty pierdolony potworze? Z a b i ł a ś ją! I zapłacisz za to! – wrzeszczał na cały głos, nie przestając rzucać się z rozpaczą, niczym zwierzę w potrzasku. – Puszczaj mnie, James! Wytnę jej wszystkie pierdolone wnętrzności... Puszczaj!
Zamachnął się, jakby chciał uderzyć blondyna – ale wtedy powstrzymał go żelazny uścisk mojej dłoni.
– Wiemy, co zrobiła, Ben.
Nie miałam pojęcia, skąd w moim głosie znalazło się w tamtym momencie tyle opanowania, chociaż cały mój świat dosłownie kilka minut wcześniej rozpadł się na drobne kawałki. Do działania pchała mnie jedynie ta sama świadomość, którą widziałam w oczach Jamesa – świadomość, że nie mogę dopuścić, by przez zaślepienie wściekłością i żądzą zemsty Benjamin sam odebrał sobie człowieczeństwo.
– Za swoją zbrodnię odpowie przed Radą i Kanclerzem. Zgodnie z prawem – dobiegł mnie bezbarwny głos Jamesa, który, gdy uwaga Benjamina zwrócona była na mnie, jednym zwinnym ruchem wyrwał mu sztylet z ręki i rzucił jak najdalej w ciemność, zanim tamten zdążył go odzyskać. – Nie bawimy się tu w egzekucje, Ben, do cholery. Czy to nie właśnie przez to odszedłeś z tego pierdolonego miejsca?
Chłopak wydał z siebie dźwięk pomiędzy śmiechem a płaczem.
– Jakie to ma teraz, kurwa, znaczenie? – cofnął się i rozłożył ręce z rozpaczą. – Jakie, James? Spójrz na to. Spójrz na to pierdolone piekło. Spójrz na nią!
Głos mu się załamał, gdy wskazał na ciało Villienne za nami. James zacisnął powieki, jakby musiał resztkami sił powstrzymywać się, by nie spojrzeć w tamtą stronę.
– Jakie to ma, kurwa, znaczenie, skoro teraz wszyscy i tak zginiemy? – krzyk Benjamina zlał się w jedno z trzaskiem konstrukcji Arki, zapadającej się pod wpływem nadal szalejącego pożaru. Znów spróbował ruszyć w stronę dygoczącej na ziemi Camille, ale James błyskawicznie chwycił go z powrotem za ramię.
– Takie, że nie pozwolę ci umrzeć jako morderca, Ben.
Benjamin w końcu znieruchomiał na te słowa. Gdy razem z Jamesem spojrzeli sobie w oczy, zobaczyłam w nich, oprócz kipiącej wściekłości i blasku płomieni za nami, odbicie niemalże identycznego bólu. Bólu, który rozdzierał od środka każdego z nas. I nad którym właśnie w tym strasznym momencie musieliśmy zapanować, by nie dopuścić, by ten pierdolony chaos dookoła nas zamienił się w jeszcze większe piekło.
Gdy Benjamin po długiej chwili ciężkiego milczenia w końcu spuścił głowę i ukrył twarz w dłoniach, przez ten jeden cudowny moment poczułam, jak przez duszący ucisk w mojej klatce piersiowej przebija się cień ulgi.
Ulgi, że mimo tego, co się przed chwilą stało, mimo całej swojej wściekłości, całego bólu i wszystkich krzywd, które zadała mi Camille, nie będę musiała stać i patrzeć, jak zalewa jej ciało się krwią od ciosów sztyletu Benjamina. Że nie będę musiała wybierać, czy ją uratować, czy pozwolić jej otrzymać to, na co zasłużyła. Że nie będę musiała wyzbywać się resztek swojego człowieczeństwa, by dostać to, czego tak bardzo pragną wszystkie moje płonące zmysły – zemstę.
Bo nie byłam w stanie przewidzieć tego, co wydarzy się kilka sekund później.
– Wybacz mi, Ailey.
Drgnęłam i obróciłam się gwałtownie w stronę Camille. Płonąca Arka rzucała cień na jej drżącą postać na ziemi, tak, że nie byłam w stanie dokładnie zobaczyć wyrazu jej twarzy.
Ale natychmiast dostrzegłam coś innego.
Pistolet w jej dłoni.
Pistolet
przystawiony
do
jej
głowy.
– Przepraszam cię. – jej głos był cichszy od wiatru, a jednak słyszałam go niesamowicie wyraźnie, nawet przez huk krwi w moich uszach. – Przepraszam za wszystko.
– Camille, co ty robisz?! – dobiegł mnie jakby z oddali przerażony głos Jamesa, który razem z Benjaminem znieruchomieli, przenosząc jedynie przerażone spojrzenia z Camille na mnie, jakby jeszcze bardziej niż wcześniej nie wierzyli w to, co widzą. – Camille, proszę, uspokój się. Odłóż broń. Camille, nie rób tego.
Dziewczyna nie poruszyła się; wyglądała, jakby nie słyszała ani jednego jego słowa. Wpatrzona była tylko we mnie – i w bezwładne, nieruchome ciało Villienne za moimi plecami.
I gdy uniosła głowę, by spojrzeć mi prosto w oczy, w ich jadeicie nie dostrzegłam już ani ognia szaleństwa, ani nienawiści, ani rozpaczy.
Jej spojrzenie było
zupełnie
całkowicie
puste.
I w tamtym jednym ułamku sekundy ta pustka przeraziła mnie bardziej, niż cokolwiek dotąd w całym moim życiu.
Ale gdy w końcu rzuciłam się biegiem w jej stronę, czując, jak czysta panika zaczyna płonąć w moich żyłach, tak naprawdę już wiedziałam, że jest za późno.
Ponad pięć długich lat za późno.
Huk wystrzału zagłuszył mój krzyk.
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro