33 - All it takes
– Czy... czy jesteś pewna, że to dobra droga?
Mój lekko drżący głos odbił się echem od kamiennych ścian podziemnego tunelu. Podążaliśmy za tajemniczą ciemnowłosą dziewczyną już od dobrej godziny, a znajdujące się pod budynkami Polis ciemne korytarze zdawały się nie mieć końca. Pochodnia, którą trzymałam, powoli zaczynała się wypalać – podobnie jak moja cierpliwość.
– Daj spokój. Na pewno wie, co robi – syknął do mnie James, tak cicho, by idąca przed nami w milczeniu Ziemianka nie mogła tego usłyszeć. Zacisnęłam usta. Im dłużej błądziliśmy wśród ślepych zaułków i rozwidlających się coraz to bardziej korytarzy, tym mniej wierzyłam w to, że dziewczyna naprawdę prowadzi nas do ludzi z Azylu.
A co, jeśli to tak naprawdę szpieg Azgedy? Rozległo się w mojej głowie. Co, jeśli to całe podziemne przejście to pułapka, w którą tak cholernie lekkomyślnie daliśmy się złapać?
Wzięłam głęboki oddech. Zawiodła mnie tutaj ślepa nadzieja, że Ziemianka doprowadzi mnie do jedynego, co się teraz liczyło – moich dzieci – i teraz nie było już odwrotu. Gdyby Theo tu był, na pewno błyskawicznie przejrzałby wszystkie jej zamiary, przemknęło mi przez myśl, i skrzywiłam się na nagły, bolesny ucisk w miejscu serca. Gdyby Theo tu był...
Gdzie może teraz być? Czy jest bezpieczny? Jak wiele mil dzieli go od terenów Riskgedy? Jak się czuje, co może myśleć? I czy już brakuje mu mnie tak bardzo, jak każdej cząstce mnie brakuje jego?
Poczułam narastającą w gardle gorycz i musiałam spuścić głowę, żeby James nie zobaczył w blasku pochodni łez, które napłynęły mi do oczu. Nie były one przejawem smutku – a zwyczajnej bezsilności. Okrutnej, paraliżującej bezsilności, narastającej we mnie z każdym kolejnym dniem, który nieuchronnie zbliżał nas do Praimfayi. Już n i c nie było w zasięgu mojej kontroli – ani Theo, ani Arkadia, ani moja rodzina, którą tak desperacko próbowałam odnaleźć, ani jakikowiek pierdolony element tego świata, który wydawał mi się jedynie coraz bardziej obcy z każdą chwilą. Miałam wrażenie, że stąpam w całkowitym chaosie wydarzeń, na które nie mogę mieć ż a d n e g o, nawet najmniejszego wpływu – i ta świadomość zabijała mnie od środka tak samo, jak robiły to strach, niepewność czy wyczerpanie.
Podobnie jak ta okrutna, gorzka myśl, że nawet kiedy dotrzemy do Arkadii i to wszystko się skończy, tak naprawdę już nigdy nie będziemy bezpieczni. Już nigdy nie wrócimy do naszej stolicy, do naszego prawdziwego domu, nie będziemy żyć wśród Potamikru, naszym prawdziwym życiem – jedynym, którego kiedykolwiek pragnęłam.
Że już nigdy nic nie będzie jak dawniej.
– To tutaj.
Cichy głos Ziemianki gwałtownie wyrwał mnie z ponurych rozmyślań. Uniosłam głowę, by zobaczyć, jak dziewczyna przesuwa dłonią po kamieniach jednej ze ścian – by już po chwili odkryć przed nami ukryte w ścianie przejście. Poczułam, jak serce zaczyna bić mi mocniej, gdy z otworu dobiegło mnie echo przytłumionych ludzkich głosów.
Ciemnowłosa dziewczyna pierwsza wkroczyła w ciemność nowego tunelu, a James za nią; weszłam ostatnia, a kamienne wrota zatrzasnęły się za mną głucho. Ściany tego przejścia zdawały się być o wiele bliżej siebie, niż w poprzednich przebytych przez nas korytarzach, przez co zaczynałam czuć się jak w jakiejś nieskończenie długiej klatce. Zauważyłam, że James również z każdą chwilą robi się coraz bardziej spięty i co chwila posyła mi ukradkowe spojrzenia, jakby chciał upewnić się, że na pewno nie rozpłynęłam się w mroku. Czułam, jak strach powoli zaciska pętlę na moim żołądku – ale echa głosów robiły się coraz głośniejsze i głośniejsze z każdym naszym krokiem i wiedziałam, że nie możemy się już cofnąć.
Nagle poczułam, jak przez towaryszącą nam nieustannie woń mokrej ziemi w nieruchomym powietrzu przebija się delikatny podmuch wiatru. Czy to... powierzchnia? Przyspieszyłam, czując, jak serce łomocze mi się w piersi. Skręciliśmy w prawo przy kolejnym rozwidleniu dróg – i blask dnia poraził mnie tak niespodziewanie, że musiałam zasłonić dłonią oczy.
Gdy po kilku sekundach świat wrócił do normalnych kształtów i kolorów, pochodnia natychmiast wypadła mi z rąk, a James puścił się biegiem przed siebie.
– Azariah!
Patrzyłam w niemym szoku i zachwycie, jak blondyn wbiega w tłum siedzących wśród ruin jakiegoś kamiennego budynku Ziemian i porywa w ramiona drobną, długowłosą postać. Wszystkie oczy mieszkańców Azylu zwróciły się na nas; zanim zdążyłam ogarnąć ich wszystkich wzrokiem, z końca polany, na której się znajdowaliśmy, dobiegł mnie czyjś okrzyk – i gdy odwróciłam się w tamtą stronę, moje serce dosłownie eksplodowało ze szczęścia.
– Nomon!
Cały świat dookoła mnie w jednej chwili zniknął – i już sekundę później biegłam, biegłam ile tylko sił w nogach, by w końcu upaść na trawę i chwycić Kaela i Shaelyn w ramiona, śmiejąc się i płacząc jednocześnie.
To oni. To naprawdę oni. Żyją. Nic im nie jest, powtarzały moje myśli w kółko i w kółko jak najpiękniejszą z pieśni, gdy ściskałam dzieci najmocniej, jak potrafiłam, obcałowując je po umorusanych policzkach. Oboje wyglądali na zmęczonych, jakby od wielu dni byli w drodze – ale ich skóra nie nosiła najmniejszego śladu poparzeń czy jakichkolwiek ran, a ich śliczne oczka nadal błyszczały wesoło tym znajomym, pełnym ufności światłem.
– Nomon, gdzie byłaś tak długo? – Kael ujął moją twarz w swoje drobniutkie dłonie. – Tęskniliśmy za tobą strasznie! Ciocia Risa też!
Kątem oka zobaczyłam, jak znajoma, ciemnooka kobieca postać przeciska się z tłumu w naszą stronę, i uśmiechnęłam się jeszcze szerzej.
– Szukałam was, kochanie. Szukałam cały czas – odpowiedziałam Kaelowi, podniósłszy się. – Ja i wujek James musieliśmy znaleźć dla nas bezpieczne...
– Ailey!
Gdy tylko poczułam ramiona Risy wokół siebie, do moich oczu natychmiast napłynęły łzy. Dopiero w tamtej chwili uświadomiłam sobie, jak bardzo przez wszystkie dni rozłąki bałam się, że już nigdy jej nie zobaczę. Ani jej, ani nikogo, kogo kochałam. Ale wszyscy tutaj są, powtórzyły moje myśli, gdy łzy popłynęły mi po policzkach. Wszyscy żyją. Znalazłaś ich. Udało ci się.
Udało się.
– Ailey, nareszcie... Tak się bałam, że nie zdążycie nas znaleźć – Risa odsunęła się lekko, by zmierzyć mnie roziskrzonym spojrzeniem; chociaż wyglądała na wyraźnie zmęczoną, a jej kombinezon najwyraźniej nie widział wody od wielu dni, nie słyszałam takiej radości w jej głosie od wieków. – Codziennie wysyłałam zwiadowców w różne części Polis, ale wracali z niczym... Tak się bałam, że...
– Jak się tu znaleźliście? – rozejrzałam się dookoła. Znajdowaliśmy na leśnej polanie, wśród jakichś starych ruin; Ziemianie rozbili namioty pośród szczątków murów i pod częściowo zawalonymi sklepieniami. Kilkanaście kroków dalej las ustępował miejsca rozległemu stepowi – a w oddali majaczyła się sylwetka wieży Polis.
Zauważyłam, że wzrok Risy nieco pociemniał.
– Kiedy nie wpuszczono nas do Arkadii... Elisea wiedziała, że nie możemy tak po prostu wejść do stolicy, skoro włada nią Azgeda. Większość z nas to wyrzutki, często uznani przez swój klan za wrogów, i nie mogliśmy ryzykować gniewu króla Roana – westchnęła cicho. – Hiram dobrze znał podziemną część Polis, więc wiedział, jak się tu dostać niezauważonym. Jutro z rana mieliśmy wyruszać dalej.
– Dalej? – zmarszczyłam brwi, wziąwszy Shaelyn na ręce. – To znaczy... dokąd chcieliście iść?
Dziewczyna wzruszyła ramionami.
– Kończy nam się woda, nie możemy tu zostać. Nie wiem, co dotąd planowali Przywódcy, bo cały czas błagałam Eliseę, by czekali na wasz powrót – jej twarz rozświetlił blady uśmiech. – Bo wiedziałam, że wrócicie.
Poczułam, jak moje usta również rozciągają się w uśmiechu – który jednak równie szybko zgasł.
– Risa... jeśli chodzi o to, co stało się w Arkadii...
Ziemianka jedynie potrząsnęła głową.
– Spokojnie, Ailey. Przywódcy nie mogą wam mieć tego za złe. Wiemy, że Villienne, Ben i Lucas zrobili wszystko, co było w ich mocy, żeby nas wpuścili... I jako ludzie z Azylu potrafimy zrozumieć, dlaczego tego nie zrobili – uśmiechnęła się smutno.
– Naprawię to. Obiecuję – odparłam żarliwie, przyciskając Shaelyn do piersi. – Wiem już dokładnie, co się dzieje, I teraz musimy tylko...
Urwałam nagle, dostrzegłszy, że wzrok Risy przenosi się gdzieś za mnie – i gdy się obejrzałam, moim oczom ukazali się idący ku nas James i mały Azariah.
Prowadzili kogoś za sobą.
– Sarth? – otworzyłam szeroko oczy i natychmiast rzuciłam się w ich stronę. – Sarth, Amelia! Wy też tu jesteście? – przenosiłam wzrok to na jedno, to na drugie, nie mogąc uwierzyć w to, co widzę.
– Masz szczęście, że twoje dzieci nas rozpoznały, gada –prychnęła swoim zwykłym tonem stara Ziemianka, ale nie była w stanie ukryć iskier w swoich oczach na nasz widok. – Przynajmniej na tyle przydało się uratowanie twojej skóry.
– Twoja rodzina ocaliła nas przed patrolem Azgedy, Ailey. Przyprowadzili nas tutaj – wyjaśnił Sarth, podchodząc do mnie z szerokim uśmiechem. Wyglądał tak samo, jak kiedy widziałam go po raz ostatni – ale dopiero po dłuższej chwili zauważyłam, że coś w jego wyglądzie jest jednak inne; rękaw jego koszuli był krótki, prawie nie zakrywał zmutowanej skóry na jego ramieniu. Wśród ludzi z Azylu w końcu może przestać się bać, pomyślałam ze wzruszeniem. Widzi, że można być dumnym z tego, kim się jest.
– Rozmawiałem z Eliseą – usłyszałam nagle głos Jamesa tuż przy swoim uchu. – Możemy wyruszać jeszcze przed nocą.
Zamrugałam, nic nie rozumiejąc.
– Wyruszać? To znaczy... do Arkadii? – postawiłam Shaelyn na ziemi, czując, jak serce zaczyna bić mi mocniej. – Ty też? Ale przecież mówiłeś...
Chłopak uśmiechnął się krzywo i pokręcił głową.
– Ktoś kiedyś powiedział mi, że tylko tchórze przestają walczyć. Twój mąż walczy teraz o życie waszych ludzi... Ja muszę zawalczyć o dobro swoich.
Naraz w mojej głowie rozbrzmiały słowa Theo, które skierował do Jamesa na odchodnym, i poczułam ucisk w żołądku. "Sheid em klin".
– Nie musisz mnie chronić, James – spojrzałam chłopakowi prosto w oczy. – To my mamy dług wobec ciebie, nie ty wobec nas. Jeżeli nie chcesz wracać do Arkadii...
– Zaraz... "twój mąż"? – dobiegł nas nagle głos Risy. Urwałam, a ona podeszła do nas powoli z szeroko otwartymi oczami.
– Czy wy mówicie o... Czy on... – w niedowierzaniu przenosiła wzrok to na mnie, to na Jamesa. – Znaleźliście go? Theo żyje?
Skinęłam głową; to wystarczyło, by po twarzy Risy popłynęły łzy. Poczułam, jak na moje usta mimowolnie wstępuje uśmiech – chociaż świadomość tego, gdzie Theo teraz jest zamiast bycia z nami, nie pozwalała mi nawet na ułamek tej radości, którą czuła teraz Risa.
Widząc, że dziewczyna już bierze oddech, by zasypać mnie gradem pytań, poprawiłam torbę na ramieniu i chwyciłam Kaela i Shaelyn za rączki.
– Pakujcie się – oznajmiłam zarówno jej, jak i zebranym wokół nas Jamesowi, Amelii i Sarthowi. – Mamy wam bardzo wiele do opowiedzenia w drodze.
– W drodze dokąd? – dobiegł mnie znajomy, donośny głos z tłumu; jak na komendę wszystkie spojrzenia otaczających nas Ziemian zwróciły się w tamą stronę.
Spojrzenie Elisei nadal nosiło w sobie echo dawnego chłodu, ale na jej zmęczonej, poszarzałej twarzy wyraźnie dało się dostrzec ciężar wydarzeń poprzednich dni. James spiął się instynktownie na jej widok, a w jego oku dojrzałam niebezpieczny błysk.
A ja...
Ja nie poczułam zupełnie niczego. Mimo że nadal miałam prawo zachować wrogość wobec Elisei i Przywódców, już nie potrafiłam. Przez ostatnie dni dokładnie zrozumiałam, czym jest ta desperacka chęć uratowania swoich ludzi – czym jest bycie zdolnym do w s z y s t k i e g o, by ich ocalić. Nadal dostrzegałam silny płomień w oczach Przywódczyni, ale wiedziałam, że nie będzie on już dla nas zagrożeniem.
Bo od razu zobaczyłam w nich także coś znajomego – bezsilność. Pożerająca ją od środka świadomość, że sama nie będzie w stanie uratować swoich ludzi. Że chociaż to ostatnia rzecz, jakiej chce, musi w końcu przyznać się przed samą sobą, że myliła się co do nas – i przyjąć naszą pomoc.
Uniosłam więc głowę i spojrzałam jej prosto w oczy.
– W drodze do waszego nowego domu. Do Arkadii. To jedyne bezpieczne miejsce. I tym razem – podniosłam głos, gdy wokół mnie rozległy się pełne niedowierzania szepty i okrzyki – Tym razem każdy z was dostanie się do środka. Obiecuję, że zrobię w s z y s t k o, by tak się stało.
Wzięłam głęboki oddech i spojrzałam po ich twarzach. Obcych, a jednocześnie tak znajomych. Twarzach ludzi, którzy równie desperacko jak ja chcą przeżyć to, co nadchodzi. Których jeszcze kilkanaście dni temu uważałam za zagrożenie, za wrogów.
Dotarło do mnie, że nawet nie pamiętam już twarzy tych spośrod nich, których zabiłam.
– W zamian... proszę tylko o wybaczenie. – głos mi zadrżał. – O wybaczenie dla mnie i moich ludzi. O nowy start. Wiem, że nie macie podstaw, by nam ufać, ale... – zerknęłam z trudem na Jamesa, po czym wzięłam głęboki oddech i znów przeniosłam wzrok na zebranych przede mną ludzi Azylu. – Praimfaya naprawdę nadchodzi. I uwierzcie mi, nikomu nie uda się przetrwać w pojedynkę. Tylko razem możemy mieć jakąkolwiek szansę.
Przez kilka sekund panowała zupełna cisza – a potem zaczęły rozlegać się pojedyncze, ale coraz bardziej narastające, pomruki aprobaty. Poczułam, jak wypełnia mnie ulga, gdy Przywódcy również skinęli głowami w moją stronę.
I w tamtej jednej, krótkiej chwili, patrząc na nich wszystkich, dotarło do mnie, o co chodziło mojemu mężowi, gdy mówił o zasłużeniu na przetrwanie.
Theo poświęcił swoje bezpieczeństwo, by uratować swoich ludzi. A ja wiem, jeśli chcę jakkolwiek żyć ze sobą, m u s z ę uratować tych, którzy stoją teraz przede mną.
Ci ludzie mi wierzą. Wierzą, że mogę im pomóc. Nie mogę ich zawieść.
Wpuszczą ich do Arki, choćbym miała wyciąć dla nich drogę własnym mieczem.
* * *
– Tak, wszystko jest w porządku. Najdalej za dwie godziny będziemy na miejscu. Odbiór.
Krótkofalówka zatrzeszczała głośno, na co usypiająca na moim ramieniu Shaelyn natychmiast się skrzywiła. Poprawiłam się w siodle i przytuliłam ją mocniej do siebie, a James bez słowa wziął ode mnie nadajnik, by poprawić rozregulowane pokrętło.
Kątem oka zauważyłam, jak siedząca na grzbiecie wierzchowca wraz z Kaelem i Azariahem Risa przygląda się urządzeniu z błyskiem w oku; wyglądała, jakby chciała wręcz prześwietlić krótkofalówkę spojrzeniem, by dostrzec miejsce, z którego słyszy głos Benjamina. Tę tajemniczą Arkę, o której tyle jej przecież niegdyś opowiadałam – a która teraz, nieprawdopodobnym wręcz zrządzeniem losu, ma stać się jej domem.
Poczułam, jak na usta mimowolnie wkrada mi się uśmiech. Doskonale znałam ten wyraz twarzy, sposób, w jaki mruży swoje oczy koloru ziemi, próbując zrozumieć nowy, nieznany świat, który ma przed sobą. Nawet po tak wielu latach nadal jest tak uderzająco podobna do Theo, pomyślałam z rozczuleniem.
W Arkadii na pewno nauczę ich wszystkiego.
– Przyjąłem. Czekamy na was – rozległ się w nadajniku trzeszczący głos Benjamina. – Ailey, jakiekolwiek wieści od Theo? Odbiór.
Poczułam mimowolny ucisk w żołądku. James podał mi krótkofalówkę z powrotem, ale potrzebowałam kilku długich sekund, by zdobyć się na odpowiedź.
– Nie... Jeszcze nic. Obiecał, że wróci do Arkadii, zanim... – zacisnęłam powieki. "Zanim będzie za późno".
Głos Bena dopiero po dłuższej chwili przebił się przez trzaski.
– Na pewno znajdzie drogę. Nie martw się – nawet przez krótkofalówkę byłam w stanie wyczuć współczucie w jego głosie. Spuściłam głowę, by jadący wokół nas ludzie Azylu nie mogli zobaczyć czerwieni na moich policzkach.
– Jeżeli uda mu się przyprowadzić Natblidy do Arkadii, to zdecydowanie będzie przełom – kontynuował Ben niemalże wesołym tonem. – Oczywiście nie myśl, że cenię to wyżej niż jego bezpieczne dotarcie tutaj, ale...
Zmarszczyłam brwi, gdy dotarł do mnie sens jego słów.
– Co? – zerknęłam na Jamesa, ale na jego twarzy malowało się równe zdumienie, co na mojej. – O czym mówisz, Ben? Odbiór.
– Doktor Griffin cały czas jest w trakcie badań, ale z tego, co mi wiadomo, czarna krew w połączeniu ze szpikiem kostnym Czarnokrwistych jest w stanie ocalić setki ludzi przed skutkami promieniowania – rozległo się w krótkofalówce. – A jeśli się uda uzyskać to syntetycznie... Być może wcale nie spędzimy pięciu lat w Arce. Być może ocalimy więcej istnień, niż zakładają.
Poczułam, jak serce mimowolnie zaczyna mi bić mocniej. A więc... to prawda. Odporność Czarnokrwistych na czarny deszcz, cudowne ozdrowienie Theo z choroby popromiennej... Czarna krew naprawdę może nas uratować, pomyślałam z zachwytem i niedowierzaniem jednocześnie.
– To... to świetne wieści – wykrztusiłam do krótkofalówki. Może dzięki temu Theo zdoła dotrzeć do Arkadii nawet, gdy fala będzie blisko, pomyślałam z nadzieją.
Może naprawdę wszystko ma szansę się udać.
– Wyjaśnię wam wszystko dokładnie, kiedy już dotrzecie – ponownie dobiegł mnie głos Bena. – Bądźcie ostrożni. Azgeda ma dzisiaj rozmowę pokojową z naszymi władzami... W lasach może być nieciekawie.
Skinęłam bezwiednie głową, chociaż chłopak nie mógł tego zobaczyć, i zreflektowałam się dopiero po chwili.
– Przyjęłam. Dziękuję, Ben, naprawdę. Będziemy najszybciej, jak się da – głos zadrżał mi mimowolnie. – Bez odbioru.
Nadajnik zatrzeszczał po raz ostatni i zamilkł. Podałam go Jamesowi, a sama przytuliłam śpiącą już Shaelyn i spojrzałam przed siebie, na tonący w zapadającym zmierzchu las.
Ludzie Azylu wokół nas zaczęli już odpalać pochodnie; zobaczyłam kątem oka, jak Azariah i Kael zaczynają powoli zasypiać, oparci o Risę. Atmosfera wyraźnie zrobiła się lżejsza, jakby swobodniejsza – i nie byłam pewna, czy to pod wpływem rozmowy z Benem, której zasłyszane fragmenty Ludzie Azylu już zaczęli podawać między sobą, czy faktu, że jesteśmy już tak blisko celu. Ja sama z niemałym zdumieniem poczułam, jak po raz pierwszy, odkąd Theo odjechał, nie czuję w piersi tak dużego ciężaru.
– Uwierzyłaś mu?
Głos Jamesa był tak cichy, że dopiero po dłuższej chwili uświadomiłam sobie, że kieruje to pytanie do mnie.
– Dlaczego miałabym mu nie uwierzyć? – zmierzyłam go spojrzeniem. Chłopak westchnął i odwrócił wzrok.
– To brzmi zbyt kolorowo, żeby było prawdziwe. Ben nauczony jest zawsze zakładać najgorsze scenariusze, więc sam fakt, że teraz mówił tylko o samych pozytywach, już mnie niepokoi. Poza tym... – pokręcił głową. – "Więcej istnień, niż zakładają"? To znaczy i l e zakładają teraz? Bo raczej wiemy, że na pewno nie na tyle, by wpuścili wszystkich z Az...
– Zamknij się – przerwałam mu ostro, modląc się, by nikt wokół nas nie usłyszał jego słów. – Dobrze wiesz, że nie mogłam ich zostawić. I nie zrobię tego – dodałam z naciskiem. – I skąd niby ta twoja pewność, co? Sam słyszałeś, że czarna krew to rozwiązanie...
– Ailey. Proszę cię. – nawet mimo zapadającej ciemności mogłam dostrzec jego krzywy uśmiech. – Dobrze wiesz, że Natblidas są dla Ziemian wybrańcami. Sheidjus jest święta. Czy naprawdę myślisz, że jeżeli ostatni Czarnokrwisty wojownik przyprowadzi gromadę dzieci, z których każde może zostać kolejnym Przywódcą, tak po prostu oddadzą je Skaikru do badań? Tak po prostu przyjmą syntetyczną czarną krew, jakby to nie była największa profanacja, jakby to nie było dokładnie to samo, co robili ich ludziom w Mount Weather...
– A jaki inny mają wybór, co? – przerwałam mu gwałtownie. – Myślisz, że po kolei pójdą na śmierć dla swoich wierzeń? Że pozwolą swoim bliskim tak po prostu zginąć w fali ognia? Zrobiłbyś to na ich miejscu?
Chłopak zamilkł i przeniósł wzrok na Azariaha. Spał tuż obok Kaela, oparty na prowadzącej konia Risie; długie włosy opadały mu delikatnie na twarz. Chociaż twarz Jamesa pozostała nieprzenikniona, wiedziałam, że ten widok rozczula go tak samo, jak i mnie.
– Wiem, że nie wracasz z nami dla swoich ludzi. Ani dlatego, że tego chcesz – zaczęłam cicho po dłuższej chwili milczenia. – Wiem, że nie wierzysz w to, że nam się uda. Ale cieszę się... cieszę się, że jesteś tu chociaż dla niego.
James drgnął, ale nie uniósł na mnie wzroku.
– Nadal wierzę, że jest inne rozwiązanie, Ailey. Musi być – odparł zmienionym tonem po chwili. – Czarna krew, Arka... To za mało. O wiele za mało. Ludzie na całej planecie nie mogą tak po prostu... tak po prostu umrzeć. – głos załamał mu się lekko. – To nie... To nie może być koniec.
– James. – chwyciłam go za ramię, tak, by musiał spojrzeć mi w oczy, i posłałam mu najpewniejsze spojrzenie, na jakie było mnie stać. – To nie będzie koniec. Obiecuję ci to.
Patrzył na mnie w milczeniu przez długą, ciężką chwilę, aż w końcu zmusił się do skinięcia głową. Puściłam go więc i poprawiszy Shaelyn na ramieniu, odwróciłam się z powrotem przed siebie, by zapatrzeć się w roztaczającą się wokół nas ciemność lasu – i powtarzać sobie w myślach niczym mantrę słowa, które sama wypowiedziałam, a w które sama wręcz desperacko potrzebowałam uwierzyć.
To nie będzie koniec.
– Tam!
Donośny okrzyk z początku pochodu wyrwał mnie z odrętwienia. Zobaczyłam, jak wszyscy wojownicy wokół mnie zaczynają pospieszać swoje konie – i ledwo zdążyłam przycisnąć Shaelyn mocniej do piersi, a nasz wierzchowiec pod wodzą Jamesa już ruszył gwałtownie przed siebie, parskając głośno. Docieraliśmy właśnie do szczytu wysokiego, rozległego wzgórza; gdy rozejrzałam się baczniej w poprzecinanej blaskiem pochodni ciemności, uświadomiłam sobie, że rozpoznaję do miejsce.
Arkadia. Już prawie jesteśmy.
– Szybciej. Musimy być tam pierwsi – rzuciłam do Jamesa, a ten zaczął kluczyć naszym wierzchowcem pomiędzy ludźmi Azylu, by wyprzedzić nawet konie Przywódców. Shaelyn rozbudziła się na dobre i zaczęła kwilić cicho przez ostry, zimny wiatr, który uderzył w nas wraz z prędkością; sama byłam zbyt podekscytowana, żeby go poczuć.
Dopiero kiedy nasz koń znalazł się już niemalże na samym szczycie, zaczęło docierać do mnie, że coś jest nie tak.
Łuna. Jasna łuna na niebie.
To nie... to nie są reflektory Arkadii. Niebo nie powinno mieć tego koloru. Nie powinno być...
Czerwone.
James gwałtownie zahamował konia i drżącym okrzykiem dał znać reszcie, by się zatrzymali. Bez słowa podałam mu marudzącą Shaelyn; w jego oczach wyraźnie widziałam odbicie własnego strachu.
Nie. Proszę, nie.
Zeskoczyłam z konia i puściłam się biegiem na szczyt wzgórza, ignorując osuwające się pode mną kamienie i szary piasek. Zapach wiatru nagle stał się ostry, duszący, tak, że z trudem byłam w stanie oddychać.
Nie. Proszę. Nie. Nie nie nie.
Krew szumiała mi w uszach, okrzyki Ziemian za mną stawały się coraz głośniejsze, ale nie byłam już w stanie rozpoznać słów. Widziałam już tylko czerwień, czerwień nieba, nieba z mojego koszmaru, pełnego krwi i popiołu.
Gdy na drżących nogach stanęłam na samym szczycie wzgórza, jedynym, co dobiegło do moich uszu, był mój własny krzyk.
Arka.
Arka p ł o n i e.
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro