Chào các bạn! Vì nhiều lý do từ nay Truyen2U chính thức đổi tên là Truyen247.Pro. Mong các bạn tiếp tục ủng hộ truy cập tên miền mới này nhé! Mãi yêu... ♥

29 - Niron

https://youtu.be/nLnpvbBSjUY

https://youtu.be/8c81fXTZ-74

https://youtu.be/ALo3pNdGzNk


Cały świat dookoła nas zniknął.

Ból, krew, ciemność, atakujący nas mutanci – w jednej chwili to wszystko przestało mieć nawet najmniejsze znaczenie. Ziemia mogłaby w tamtej chwili rozpaść się na kawałki, przestać istnieć. Wiem, że nawet bym tego nie poczuła.

Bo cały mój wszechświat zamknięty był w jego oczach koloru ziemi.

Czas się zatrzymał, gdy wpadłam prosto w jego ramiona. Kolana ugięły się pod nami i już po chwili klęczeliśmy w swoich objęciach, nie odrywając od siebie wzroku ani na sekundę – i trzymając się siebie nawzajem tak desperacko, jakby któreś z nas miało za sekundę zniknąć.

Żadne słowa nie były w stanie wyrazić tego, co krzyczały nasze spojrzenia. Żadne gesty nie miały takiej mocy, jak dotyk jego dłoni na moim policzku. Żadne z uczuć, które doświadczyłam do tej pory, nie mogło dorównać temu, które wypełniło moje serce, gdy ujęłam jego twarz w dłonie – gdy w końcu na dobre dotarło do mnie, że to że to nie sen, to nie jest sen.

Że to naprawdę on.

Chwilę później całował mnie. Całował mnie po całej twarzy, po włosach, po drżących dłoniach, scałowywał łzy z moich policzków. Pozwoliłam mu przyciągnąć mnie do siebie, moje usta odnalazły jego, a cały mój świat zatrząsł się w posadach. Gdy znów spojrzał mi w oczy – chłonąc mój widok z taką intensywnością i takim zachwytem, jakby przez całe swoje życie nie zobaczył niczego piękniejszego – poczułam, jak ciągu jednej, cudownej sekundy wszystkie, rozbite przed tak wieloma dniami kawałki mojego serca znów łączą się w całość. Jak znów mogę naprawdę czuć, naprawdę oddychać, naprawdę ż y ć.

Dopiero po dłuższej chwili przez szum krwi w moich uszach przebił się jego głos, jego cudowny, drżący głos, piękniejszy od każdej symfonii świata – którym mówił do mnie ciągle, nieprzerwanie powtarzając te same słowa:

– Ailey. Przepraszam. Przepraszam cię. Przepraszam za wszystko...

Dotarło do mnie, że Theo płacze, naprawdę płacze; łzy płynęły po jego policzkach, gdy powtarzał „przepraszam" raz za razem głosem tak łamiącym się, tak przepełnionym bólem, że czułam, jak moje serce rozpada się na kawałki.

Przyciągnęłam go do siebie i oboje płakaliśmy w swoich objęciach, płakaliśmy tak, jak jeszcze nigdy dotąd, a ja chłonęłam jego ciepło, jego zapach, jego dotyk, jego całego. Mojego męża, który naprawdę tu był, prawdziwy, zdrowy, ż y w y.

– Theo... Theo, proszę... – z trudem wydobyłam z siebie głos, odsuwając go od siebie po dłuższej chwili, by znów spojrzeć w jego idealne, błyszczące od łez oczy. – Theo, proszę, przestań, to wszystko moja wi...

– Nie – potrząsnął głową i ujął moją twarz w dłonie. – Proszę, Ailey, pozwól mi... Tyle czasu byłem pewien, że nigdy... że już nigdy ci tego nie powiem. Że już nigdy cię nie... – głos mu się załamał.

– Ale jestem tutaj – wyszeptałam przez łzy, przytulając policzek do jego dłoni. – Jestem tutaj, Theo, jestem... I przepraszam, tak bardzo cię przepraszam... – moim ciałem wstrząsnęło łkanie, poczułam, jak znów cała zaczynam drżeć. – Szukałam cię, szukałam cię tak długo... Myślałam, że nie... że nie żyjesz, Theo, i nie wiedziałam... nie miałam pojęcia, co mam robić, i...

Głos odmówił mi posłuszeństwa, przeradzając resztę moich słów w bezsilny płacz. Theo bez słowa przyciągnął mnie do siebie – i już po chwili wylewałam z siebie wszystkie łzy w jego ramionach, trzymających mnie tak mocno, jakbym miała za chwilę rozpaść się na kawałki.

En's kei. So's klir. En's kei, ai niron – szeptał cicho, głaszcząc mnie delikatnie po włosach, jak przez te wszystkie noce, gdy budziłam się z krzykiem z kolejnych koszmarów.

Ale tym razem koszmarem była rzeczywistość. Rzeczywistość bez niego, z której nareszcie, po tak nieskończenie wielu dniach, mogłam się obudzić.

– Ailey – poczułam, jak jego mięśnie napinają się nagle. – Ailey, gdzie... gdzie są dzieci? – gdy odsunął mnie od siebie, na jego twarzy zobaczyłam czyste przerażenie. – Gdzie Kael i Shaelyn? Powiedz, że nic im nie...

Potrząsnęłam pośpiesznie głową.

– Są w stolicy. To znaczy... powinny tam być – głos zadrżał mi nieznacznie. – Właśnie jechaliśmy po nie z...

O Boże.

Zerwałam się na równe nogi tak szybko, że świat rozmył mi się przed oczami.

– James?!

Resztki szoku opuściły mnie błyskawicznie i w jednej chwili dotarło do mnie z całą mocą, co wydarzyło się tu przed chwilą – i że z każdej strony otaczając nas martwe ciała mutantów, leżące między drzewami w kałużach ich własnej krwi. Przecież... gdyby Theo nie zdążył, już dawno byłabym martwa, uświadomiłam sobie z przerażeniem. Gdyby spóźnił się chociaż o minutę...

A co, jeśli James...

Nie. Proszę, nie.

Ruszyłam, wiedziona paniką, w stronę nieruchomych ciał, a Theo natychmiast pospieszył za mną. Gdy po kilkunastu przerażających sekundach – które w mojej głowie przypominały lata – pod jednym z drzew dostrzegłam jasnowłosą postać i dobiegł mnie cichy, pełen bólu jęk, poczułam, jak serce przestaje mi bić.

– James! – natychmiast rzuciłam się, by pomóc mu się podnieść; wyglądał, jakby dopiero co odzyskał przytomność. W otaczającej nas ciemności nie mogłam stwierdzić, jak bardzo jest ranny, oprócz krwawiącego rozcięcia na czole. – James, jesteś cały?

– Żyję – wymamrotał z trudem i skrzywił się, gdy oparłam go ostrożnie plecami o pień. Rozejrzał się dookoła zamglonym wzrokiem, marszcząc brwi na widok leżących między drzewami ciał. – Co to, do cholery, był...

W tamtej chwili dostrzegł pogrążoną w ciemności postać Theo za mną i jego oczy rozszerzyły się w szoku. Cofnął się gwałtownie i naraz krzyknął z bólu, chwyciwszy się za bok.

– Nie! – powstrzymałam go, dostrzegłszy świeżą krew na pomiędzy palcami jego dłoni. – Nie, James, spokojnie, to jest...

Urwałam, czując, jak łzy po raz kolejny napływają mi do oczu. Theo, stojący tuż za mną i w napięciu obserwujący całą sytuację, instynktownie położył dłoń na moim ramieniu. Chwyciłam ją natychmiast i zerknęłam na niego, by po raz setny w ciągu ostatnich kilku minut upewnić samą siebie, że naprawdę tutaj jest.

Że po tak nieskończenie wielu dniach strachu, bólu, niepewności i tęsknoty – po tych dziesiątkach razy, gdy cały świat zapewniał mnie, że już nigdy go nie zobaczę – to, co dotąd uważałam za graniczące z cudem, naprawdę się dzieje.

I gdy przeniosłam wzrok z powrotem na Jamesa, posłałam mu prawdopodobnie pierwszy prawdziwie szczery uśmiech, odkąd się poznaliśmy.

– James... to jest Theo. I właśnie uratował nam życie.



* * *



– Szukałem cię wszędzie.

Jego dłoń sięgnęła do mojej twarzy, delikatnie nawinął sobie kosmyk moich włosów na palec. Uniosłam lekko głowę, tak, by móc zobaczyć wyraźniej jego twarz, mieniącą się w płomieniu ogniska za nami.

Rozbiliśmy obóz w głębi lasu, najdalej od szlaku, jak się dało, starannie ukrywszy się między skałami; nadal nie byliśmy pewni, czy mutantów nie pojawi się więcej. Przez moment bałam się, że byli to nasłani na nas wojownicy Azylu, ale James nie rozpoznał żadnego z nich – a po przeszukaniu ich ciał i znalezieniu sporej ilości drogich przedmiotów, już na pierwszy rzut oka wyglądających na kradzione, zrozumieliśmy, że to po prostu frikdreinas, wyrzuceni poza swoje kru złodzieje i rozbójnicy, których ofiarą padliśmy zwyczajnym przypadkiem, wybrawszy szlak, na którym akurat grasowali. Plułam sobie w brodę za nasz brak ostrożności – wiedziałam doskonale, że gdyby nie Theo, który cudownym zrządzeniem losu wybrał akurat tę drogę do Polis i usłyszał z daleka nasze krzyki, bylibyśmy martwi. Teraz, w obliczu siejącego coraz realniejsze spustoszenie promieniowania, byłam pewna, że mutanci zabiliby nas bez mrugnięcia okiem, nawet za kilka kawałków mięsa.

Usłyszałam, jak James porusza się niespokojnie przez sen pod przeciwległą ścianą skarpy. Miał sporo szczęścia – nie był poważnie ranny poza rozcięciem na boku, które udało mi się opatrzeć, i mocnym poturbowaniem; sama czułam walkę z mutantami we wszystkich mięśniach, a posiniaczone gardło nadal dawało mi się we znaki.

Mimo że wszystko we mnie i w Theo wyrywało się do Polis, do Kaela i Shaelyn, byliśmy świadomi, że wszyscy jesteśmy zdecydowanie zbyt wyczerpani na dalszą drogę – postanowiliśmy więc przeczekać noc i chociaż odrobinę odpocząć. James, chociaż widziałam, że nadal nie wyszedł z szoku spowodowanego pojawieniem się Hedy, był tak wykończony, że usnął prawie natychmiast po rozpaleniu ogniska – ale ja wiedziałam, że dziś nie uda mi się zmrużyć oka ani na chwilę.

Nie, kiedy po tak nieskończenie wielu dniach znów miałam cały mój świat obok siebie.

– Szukałem cię wszędzie, Ailey – powtórzył Theo z mocą, gdy jego oczy koloru ziemi spotkały moje. – I musisz mi uwierzyć, że nigdy, przenigdy nie przestałem.

– Wiem – odszepnęłam cicho. Nadal czułam narastający ucisk w miejscu serca, wpatrując się w jego twarz w świetle ogniska, niezmiennie piękną, ale pełną świeżych blizn, przecięć i otarć; wszystko we mnie drżało na samą myśl o tym, w jaki sposób mógł je nabyć. Wstrzymał oddech, gdy bezwiednie uniosłam dłoń do szramy na jego policzku, przypominającej oparzenie. Natychmiast cofnęłam palce – ale Theo szybko chwycił je w swoją dłoń, na co moje serce zalała fala ciepła. Ciepła, którego nie czułam od tak dawna.

– Ja też nigdy przestałam, Theo. Nawet gdy myślałam, że....

Głos załamał mi się lekko, gdy fala bolesnych wspomnień zalała mnie w jednej chwili.

– Widziałam armię koalicji... a raczej to, co z niej zostało – dodałam z goryczą. – Nasi ludzie... Azair, wojownicy... Było już za późno, nie byłam nawet w stanie im pomóc, a Azair powiedział, że nikt... nikt nie przeżył... – poczułam, jak pojedyncza łza spływa po moim policzku. – Błagam, Theo, powiedz, że to nieprawda...

Wszystko we mnie nadal wzbraniało się przed tym, jak mogło – ale wystarczyło spojrzeć w jego oczy, by poznać odpowiedź.

– Naszych ludzi już nie ma, Ailey.

Jeszcze nigdy dotąd nie słyszałam w jego głosie takiego bólu. Jeszcze nigdy dotąd jego oczy nie wyrażały tak bezbrzeżnego smutku – nawet w tym strasznym dniu sprzed ponad trzech lat, gdy umarła jego matka. Jeszcze nigdy jego słowa nie brzmiały dla mnie tak przerażająco obco, jakby nie były jego – jakby nie należały do tej chwili, do tej rzeczywistości.

Bo prawda była straszniejsza, niż moje serce było w stanie znieść.

– Tamtego dnia, kiedy się rozdzieliliśmy... Skaikrasha zrujnowała stolicę prawie całkowicie – zaczął Theo po chwili, patrząc nieobecnym wzrokiem na rozgwieżdżone niebo w szczelinach skalnej skarpy nad nami. – Przez kilka dni wydobywaliśmy rannych spod gruzów, paliliśmy zmarłych, próbowaliśmy leczyć tych, których skóra umierała od deszczu...

Jego głos zadrżał lekko, zacisnął na moment powieki, jakby ujrzał oczyma wyobraźni obrazy, których nie chciał pamiętać. Serce ścisnęło mi się w piersi na wspomnienie tamtego dnia, gdy zobaczyłam poparzonych promieniowaniem wojowników w śniegu.

Nasi ludzie. Tak ginęli nasi ludzie. W straszliwych cierpieniach, na które nikt z nich nie zasłużył.

– Z każdym dniem było coraz gorzej – kontynuował Theo bezbarwnym głosem. – Wszystkie lasy zaczęły niszczeć, zwierzyna praktycznie zniknęła, ludzie nie mieli gdzie się schronić... Wiedziałem, że nikt nie może tam dłużej zostać. Kiedy lawiny rzeczne w końcu się uspokoiły, zarządziłem ewakuację wszystkich na tereny Hedy Lexy... Miałem nadzieję, że uda nam się was dogonić. – jego oczy pociemniały. – Deszcz wrócił, kiedy byliśmy na ziemiach Uaimkru.

Poczułam, jak żołądek zaciska mi się w lodowaty supeł.

– To był... chaos. Całkowity chaos – głos Theo przerodził się w drżący szept. – Byliśmy na pustkowiu, bez drzew, bez jaskiń... To było jak... jak jakaś pieprzona rzeź, Ailey. Patrzyłem, jak moi ludzie umierają, jak ten deszcz ich zabija, i nie mogłem... nie mogłem nic... – nie był w stanie dokończyć zdania.

– Theo. Spójrz na mnie – podniosłam się lekko, tak, by spojrzeć mu prosto w oczy. – To nie była twoja wina. Nie miałeś nad tym żadnej władzy – oznajmiłam z całą mocą i pewnością, na jaką było mnie stać, mimo że od jego przerażających słów paliły mnie wszystkie wnętrzności. – Zrozum, nie mogłeś ich uratować.

– Mogłem – odparł, a w jego w jego pięknych, ciemnobrązowych oczach błysnęły łzy. – Gdybym nie czekał do ostatniej chwili, tylko zabrał ich stamtąd od razu... Gdybym wiedział, że...

– Ale nie wiedziałeś – przerwałam mu stanowczo. – Nie mogłeś wiedzieć. N i k t nie mógł, Theo.

Patrzył na mnie w milczeniu przez chwilę, a na przez jego twarz przebiegały setki emocji. W końcu zacisnął usta i odwrócił wzrok.

– Tamtego dnia... zginęły ich setki. – jego głos na powrót stał się bezbarwny. – W czasie burzy próbowałem jakoś zapanować nad tym wszystkim, porozdzielałem ludzi między dowódców, tak, żeby każdy poszedł w inną stronę... żeby zwiększyć szanse na znalezienie schronienia. Mieliśmy spotkać się na granicy ziem Lexy... ale nikt nigdy tam nie dotarł.

Poczułam, jak lodowaty dreszcz przebiega mi po plecach.

– W czasie skaikrasha w końcu udało mi się znaleźć jaskinię dla tej części Potamikru, która poszła za mną... Ale połowa z nich nie dożyła następnego świtu.

Jego głos brzmiał pusto, jakby nie należał do niego, ale w jego oczach widziałam wyraźnie ból, tak niewysłowiony, jak moje przerażenie tym, co słyszałam.

– Ruszyłem dalej z tymi, którzy zostali, ale chorowali z każdą godziną coraz bardziej. Szukaliśmy schronienia w pobliskich wioskach, ale nie mieli nawet jak nam pomóc, wszyscy ucierpieli tak samo przez natrein. Mięso zwierząt było skażone, podobnie jak woda, potem nagle spadł śnieg... Po dwóch dniach z trzech setek ludzi zostało nas kilkanaście. – wziął głęboki oddech. – Wtedy zacząłem chorować.

Poczułam, jak serce przestaje mi bić.

– Ale... przecież byłeś odporny na...

– Nie na długo. – jego oczy znów pociemniały. – To było jak... jak gorączka. Pamiętam bardzo niewiele, wiem, że plułem krwią, skóra paliła mnie jak ogień... Schroniliśmy się wtedy w ruinach jakiejś opuszczonej wioski. Umierałem tak samo, jak oni... Byłem pewien, że to już koniec. Chciałem, żeby to był koniec.

Głos mu zadrżał, urwał na chwilę, próbując się opanować.

– Ale... gdy obudziłem się następnego ranka, wszystko zniknęło. Poparzenia, ból, krew... wszystko. Byłem zdrowy – przeniósł na mnie przepełniony bólem wzrok. – A wszyscy dookoła mnie byli martwi.

Patrzyłam na niego z otwartymi ustami i nie byłam w stanie wydobyć z siebie głosu. Przecież nie dostał żadnych leków, pomyślałam z kompletnym niedowierzaniem. Cały czas był wystawiony na promieniowanie, i to rosnące z każdym dniem. Nawet jeżeli czarna krew opóźnia w jakiś sposób działanie promieniowania na organizm jakim cudem samodzielnie wyzdrowiał, i to w momencie, w którym otarł się o śmierć?

J a k i m c u d e m to było możliwe?

– Tego dnia... nie wiem, jak zmusiłem się do pójścia dalej – dobiegł mnie jego szept, zanim zdążyłam głębiej się nad tym zastanowić. – Chciałem się poddać setki razy. Na granicy nie było nikogo, a w żadnej z okolicznych wiosek nikt o was nawet nie słyszał, więc myślałem, że... że wam także się nie udało. – ścisnął mnie lekko za dłoń, jakby chciał się upewnić, że naprawdę przy nim jestem. – Myślałem, że zostałem sam. Ostatni z moich ludzi. Jaki sens ma istnienie Hedy, gdy jego kru już nie istnieje?

Zaśmiał się gorzko, ale ten cichy śmiech przepełniała całkowita rozpacz. Rozpacz tak wielka, że nie potrafił jej nawet wyrazić.

– Theo...

Nie wiedziałam nawet, co chcę powiedzieć. Nie było na to odpowiednich słów. Jeszcze nigdy niczyje cierpienie nie wywoływało we mnie takiej bezsilności, tak w tamtej chwili. Patrzyłam na mojego męża, na cały mój świat, zamknięty w oczach jednego człowieka – i wiedziałam, że nie potrafię mu pomóc. Że nic nie cofnie tego, co się stało. Że nic nie wymaże jego bólu.

– Chciałem końca, Ailey. Po raz pierwszy w życiu chciałem po prostu się poddać – dobiegł mnie jego cichy głos po dłuższej chwili milczenia. – Ale... nie zrobiłem tego. Bo usłyszałem ciebie.

Drgnęłam i uniosłam głowę, by w jego ciemnobrązowych oczach nieoczekiwanie zobaczyć coś na kształt dawnej iskry.

– Co?

– Leżałem tam, na ziemi... Nie wiem do tej pory, czy to był sen, czy halucynacja... Ale usłyszałem cię. Wołałaś mnie. Słyszałem to tak wyraźnie, jak twój głos teraz – wyszeptał i delikatnym gestem odgarnął kosmyk włosów z mojej twarzy. – Owszem, śniłaś mi się prawie co noc, często widziałem cię martwą wśród nich, albo w niebezpieczeństwie, tak samo, jak Kaela i Shaelyn... Ale w tamtej chwili to było coś innego. To było... – urwał i potrząsnął lekko głową. – To była jedyna rzecz, która zmusiła mnie do pójścia dalej. Nadzieja, że to coś znaczy. Że przeżyłaś.

Poczułam, jak od jego słów gorąco rozkwita na moich policzkach.

– Tamtego dnia przeszedłem wiele mil, zanim znalazłem wioskę, której jeszcze nie zrujnował czarny deszcz ani powódź. Nie znałem tego ludu, ale wiedzieli, kim jestem, i kiedy ostrzegłem ich przed tym, co nadchodzi, pomogli mi na tyle, bym mógł jechać dalej. To od nich dostałem tego konia – wskazał głową na śpiącego przy skalnej ścianie wierzchowca. – Wiedziałem już, że Lexa nie żyje i władzę przejął inny klan, ale nadal liczyłem, że dotarliście do Polis. Nie znałem drogi do stolicy, kilkakrotnie się gubiłem, szczególnie w górach... Ale nie zatrzymywałem się. – jego oczy rozbłysły. – Ani przez chwilę nie przestawałem was szukać. Aż do dziś.

Przez dłuższą chwilę nie potrafiłam wydobyć z siebie głosu – i po prostu patrzyłam na niego w milczeniu, starając się swoim spojrzeniem przekazać mu całą miłość, jaką do niego czułam. Miłość silniejszą, niż kiedykolwiek wcześniej – chociaż sądziłam, że to niemożliwe.

Nie poddał się, rozbrzmiewało w moich myślach raz po raz, niczym najradośniejszy z hymnów. Po wszystkim, co musiał przeżyć, nie poddał się. Przeżył. Dla nas, dla naszej rodziny.

Dla mnie.

Właśnie w tamtym momencie po raz pierwszy naprawdę uwierzyłam, że to wszystko, do czego dążę od tylu dni, jest możliwe. Że jeśli po całym tym piekle, które musieliśmy przejść, udało nam się odnaleźć, to będziemy w stanie przetrwać także to, co nachodzi. To naprawdę mamy szansę.

Bo kiedy Theo był obok mnie, wszystko wydawało się możliwe.

I kiedy tylko ta myśl pojawiła się w mojej głowie, zaraz po niej narodziła się kolejna – i niespodziewanie wzruszenie znów ścisnęło mnie za gardło.

– Wi...Widziałeś Arkę?

Mój głos zabrzmiał tak słabo, jakbym miała za chwilę rozpaść się na kawałki. Gdy Theo skinął głową z błyskiem w oku, nie byłam już w stanie dłużej tłumić w sobie łez.

Po tylu latach. Po tylu latach, gdy było to zupełnie i całkowicie niemożliwe, to n a p r a w d ę się wydarzyło.

– Jest... niesamowita. Dokładnie taka, jak ją opisywałaś – wyszeptał z lekkim uśmiechem Heda, otarłszy kciukiem łzę, spływającą mi po policzku. – Widziałem ją krótko, wszyscy w okolicy radzili mi trzymać się z daleka, bo obóz Ludzi Nieba to zamknięta strefa... Planowałem tam wrócić, jeżeli nie byłoby was w Polis. – jego uśmiech nagle zniknął, kiedy wskazał głową na śpiącego Jamesa. – Czy to tam poznałaś tego Skaikru?

Mimo że starał się to ukryć, wyraźnie wyczułam ostrzejszą nutę w jego głosie, gdy wypowiedział to słowo. Nie powinnam się dziwić, biorąc pod uwagę, że ostatnim Skaikru w jego życiu był człowiek, który omalże go nie zabił, usłyszałam w myślach.

– Nie, poznałam go dużo wcześniej – potrząsnęłam głową. – Opuścił Arkadię dawno temu, nie jest... nie jest, taki, jak oni – skrzywiłam się mimowolnie. – A, i doskonale zna nasz język, więc nici z konspiracji, jeśli o tym myślałeś – dodałam ciszej, uśmiechnąwszy się lekko pod nosem.

Theo zmarszczył brwi.

– „Taki, jak oni?"...

Przygryzłam wargę. Wspomnienie kłótni z Camille natychmiast odżyło w mojej głowie, ale po wszystkich szalonych i niemożliwych wydarzeniach dzisiejszego dnia nie czułam się jeszcze na siłach, by o tym rozmawiać.

– Nieważne. James to zaufany człowiek... Villienne, Lucas i Ben, ci, których słyszałeś wcześniej – wskazałam na krótkofalówkę, przypiętą do mojego pasa – Też są. Pomagali mnie, Risie i dzieciom przez całą drogę.

Dopiero gdy Theo zerwał się gwałtownie, a jego ciemnobrązowe oczy rozszerzyły się w szoku, dotarło do mnie, co powiedziałam.

– Komu? – chwycił mnie za ramiona, wpatrując się we mnie z rosnącym z każdą sekundą niedowierzaniem, jakby był pewien, że się przesłyszał. – Co ty powiedziałaś?

On nie wie. On przecież nie wie, uświadomiłam sobie w jednej chwili.

Moje oczy znów mimowolnie wypełniły się łzami – ale tym razem towarzyszył im uśmiech.

– Theo... Risa żyje – wyszeptałam. – To z nią zostawiłam dzieci w stolicy.

Patrzyłam, jak w jednej chwili jego twarz całkowicie się zmienia, jak puszcza mnie, by ukryć twarz w drżących dłoniach.

– Risa... Risa żyje – powtórzył, a jego pełen niedowierzania głos przypominał śmiech i płacz jednocześnie. – Ai strisis....

– Tak, nic jej nie jest. I zobaczycie się wkrótce, obiecuję – przyciągnęłam go do siebie, czując, jak jego nagła, niewysłowiona radość ogarnia także i mnie. Tyle lat, pomyślałam niemalże z niedowierzaniem. Przez tyle lat tak okrutnie obwiniał się o jej śmierć. Czy to nie chore, że gdyby nie Praimfaya, prawdopodobnie nigdy by się to nie zmieniło?

Jakim cudem koniec świata daje nam jednocześnie tyle nowych nadziei?

Szybko zdusiłam w sobie ukłucie niepokoju, które naraz przypomniało mi, że tak naprawdę nie mam pojęcia, czy Risie i dzieciom udało się dotrzeć bezpiecznie do stolicy. M u s i e l i tam dotrzeć, powiedziałam samej sobie stanowczo. M u s i a ł o im się udać. Nie przyjmuję niczego innego do wiadomości.

Gdy Theo odsunął się ode mnie, by znów spojrzeć mi w oczy, poczułam, jak serce podskakuje mi w piersi na widok nowego blasku w jego spojrzeniu.

– Ailey, proszę... Proszę, wyjaśnij mi, jak to możliwe – wyszeptał głosem drżącym z emocji. – Opowiedz mi wszystko.

I opowiedziałam.

Opisałam każdy dzień, który bez niego spędziłam. Mówiłam o trudach podróży, która wydawała się nie mieć końca, o nocach i dniach w drodze pełnej niebezpieczeństw; o Akirze z Miasta Światła, o Amelii i Sarthu i ich dwukrotnym uratowaniu nas; o najstraszniejszym momencie mojego życia, gdy Kael zniknął w pogrążonym w mroku lesie; o niewiarygodnym miejscu, jakim jest Azyl, o Risie i Elisei; o czwórce, o naszej śmiertelnie niebezpiecznej ucieczce – o tym, jak odebrałam kolejne życia, by ratować swoje; o pościgu i przerażającym, radioaktywnym ogniu, którego widok kazał mi rzucić wszystko, by odnaleźć Theo; o świtach i zmierzchach bez niego, o nadziei, która co chwilę była mi dawana i bezlitośnie odbierana; o śmierci jego armii i czarnym deszczu, który omal nie spowodował mojej; o zamiarach Azgedy, moim podstępie i o momencie, którego nie zapomnę do końca życia – chwili, w której przekroczyliśmy bramy Arkadii.

– A więc... Naprawdę wróciłaś do swoich ludzi – zamyślony głos Theo przerwał ciszę, która zapadła, gdy skończyłam mówić. – Do swojego domu.

Już miałam skinąć głową, ale skutecznie powstrzymało mnie przed tym wspomnienie momentu w hangarze sprzed zaledwie kilkunastu godzin. Zacisnęłam usta i odwróciłam wzrok.

– Wróciłam do Arki, ale to nie jest mój dom, Theo – odparłam cicho. – Pochodzę z Ludzi Nieba, ale to nie są moi ludzie. Potrzebowałam.... Potrzebowałam sporo czasu, żeby to sobie uświadomić.

Theo wyciągnął rękę, by dotknąć dłonią mojego policzka, a w jego oczach koloru ziemi malowała się wyraźna troska.

– Co się tam stało, Ailey?

Poczułam, jak pod siłą jego spojrzenia moje oczy mimowolnie znów wypełniają się łzami.

– Arkadia jest taka.... taka inna, Theo. Wiem, że na Ziemi wszystko się zmienia, i nie oczekiwałam, że będzie jak dawniej na Arce, ale... – potrząsnęłam głową. – Tyle się wydarzyło, odkąd Skaikru wylądowali na Ziemi, rzeczy, o których nie miałam pojęcia. Wojny z Trikru, zniszczenie bunkra ludzi, którzy mieszkali w Górze Weather, to całe Miasto Światła. Po tym wszystkim oni... – zacisnęłam powieki. – To po prostu nie są już ci sami ludzie, których znałam, Theo. Poza tym...

Wzięłam głęboki oddech i uniosłam na niego wzrok.

– Moi rodzice nie żyją – wyszeptałam, czując, jak pojedyncza łza spływa mi po policzku. – Moi przyjaciele także. Zginęło ich tak wielu, Theo. Niektórzy.... niektórzy zanim nawet dotarli na Ziemię. Zanim zobaczyli niebo, słońce, wodę... zanim mogli cokolwiek... – głos mi się załamał.

Niron... – oczy mojego męża przepełniało nie tylko współczucie, ale i szczery smutek. Wyciągnął dłoń w moją stronę, ale odsunęłam się machinalnie. Nie mogłam pozwolić sobie, by znów się rozsypać.

– Teraz... Teraz to już nieważne – otarłam pospiesznie łzy i wzięłam głęboki oddech. – Setki ludzi giną każdego dnia. Wojownik nie opłakuje zmarłych, dopóki wojna nie jest wygrana.

Przez twarz Theo przemknął lekki uśmiech, gdy usłyszał słowa, których sam nauczył mnie przed laty – ale prawie że natychmiast znów zgasł.

Praimfaya to nie wojna, którą można wygrać – odparł, a jego głos na nowo przepełniła gorycz. – En's wanlida-de. Yu no na teik em daun.

– Owszem – chwyciłam go delikatnie za dłoń. – Ale to nie znaczy, że nie jesteśmy w stanie jej przetrwać.

Opowiedziałam mu pokrótce o odkryciach czwórki, reperowaniu Arki i o tym, że Ziemia znów będzie nadawała się do przeżycia za góra pięć lat. Słuchał mnie w skupieniu z szeroko otwartymi oczami, w których przez moment zobaczyłam coś na kształt nadziei – ale sekundę później jego spojrzenie znów pociemniało.

– Ilu, Ailey? – podniósł się tak, by spojrzeć mi przenikliwie prosto w oczy. – Ilu będzie w stanie tam przeżyć?

Otworzyłam usta, ale zaraz je zamknęłam.

– Nie... nie wiem tego. Camille twierdzi, że Skaikru szukają rozwiązania dla wszystkich.

– Camille? – zmarszczył brwi. – Ale mówiłaś, że twoi przyjaciele...

Skrzywiłam się mimowolnie.

– Nie... Nie sądzę, że mogę nadal nazywać ją przyjaciółką. Ale nie mówmy o tym, proszę – dodałam pospiesznie, widząc, jak Theo już otwiera usta, by spytać, co mam na myśli. Przez chwilę widziałam zaskoczenie w jego oczach, ale nic nie powiedział.

– Nie martw się tym – ścisnęłam lekko jego dłoń, przybierając najbardziej pewny ton, na jaki było mnie stać. – Przysięgam, że zrobię wszystko, żebyśmy przetrwali, Theo. I nie mówię tylko o nas.

Miałam nadzieję, że nie wyczuje drżenia w moim głosie. Że nie zobaczy w moich oczach, co naprawdę myślę – jak bardzo po tym, co dziś usłyszałam od Camille, boję się, że moi własni ludzie nie wpuszczą mojej rodziny do Arkadii. Nie byłam w stanie mu tego powiedzieć, nie potrafiłam zabić tej iskry nadziei, którą dopiero co na nowo w nim rozpaliłam.

Patrzył na mnie przez chwilę dłuższą w milczeniu, a potem znów przeniósł wzrok na rozgwieżdżone niebo ponad nami.

Kom folau, oso na gyon op – mruknął cicho, jakbym sam do do siebie. – Ale ja na to nie zasłużyłem.

Zamrugałam ze zdumieniem. Co on właśnie powiedział? Kom folau...

Powstaniemy... z popiołów?

– Theo, o czym ty...

– Nie zasłużyłem na to, Ailey – powtórzył, nadal na mnie nie patrząc, a w jego ciemnych oczach znów dostrzegłam ból. – Zawiodłem wszystkich. Zawiodłem moich ludzi, wszystkich, którzy mi ufali. Zawiodłem moją rodzinę. Zawiodłem ciebie.

Już otwierałam usta, by natychmiast zaprotestować, ale powstrzymał mnie ruchem ręki.

– Dobrze wiesz, że to prawda. Groziło wam śmiertelne niebezpieczeństwo, a mnie przy was nie było – jego głos drżał coraz bardziej przy każdym słowie. – Moi ludzie umierali, a ja nie potrafiłem im pomóc. Naprawdę sądzisz, że zasłużyłem na przetrwanie? Dlaczego, bo jestem Przywódcą? – pokręcił głową, krzywiąc się. – Nie jestem nim. Już nie.

– Czy ty naprawdę myślisz, że ktokolwiek na to zasłużył? – mój głos przepełniało oburzenie. – Czy sądzisz, że Skaikru są bardziej godni przetrwania, niż ty? Ludzie, którzy masakrowali całe armie, wymordowali cały bunkier ludzi, sprowadzili tu tak cholernie wiele nieszczęść?

Gdy zobaczyłam, że Theo nadal na mnie nie patrzy, nie wytrzymałam i chwyciłam go za koszulę, zmuszając, by spojrzał mi prosto w oczy.

– Zabiłam pięć osób – rzuciłam mu w twarz bez mrugnięcia okiem. – Doprowadziłam do śmierci większej liczby, niż jestem w stanie pomyśleć. Naszych ludzi, ludzi Uaimkru, moich... moich rodziców – głos mi zadrżał – tylko przez to, że spadłam na tę pierdoloną planetę. I mimo wszystko zamierzam przeżyć to, co nadchodzi, i nigdy się nie poddam. Tak samo, jak nie pozwolę się poddać mojej rodzinie.

Puściłam go i odsunęłam się, zacisnąwszy pięści, a krew buzowała mi w żyłach.

– Bo o to właśnie chodzi w przetrwaniu. Być może nikt na nie nie zasłużył. Ale prawdziwi wojownicy są go godni, bo się nie poddają. Ge smak daun, gyon op nodotaim – uniosłam głowę, z trudem opanowując drżenie swojego głosu. – Ktoś kiedyś mnie tego nauczył.

Theo patrzył na mnie szeroko otwartymi oczami, jakby widział mnie po raz pierwszy w życiu. Widziałam, jak przez dłuższą chwilę próbuje znaleźć jakiekolwiek słowa, by mi odpowiedzieć – przez sekundę byłam pewna, że zacznie krzyczeć – ale zamiast tego nagle przyciągnął mnie do siebie i pocałował, z taką siłą i takim uczuciem, że cały świat dookoła mnie zniknął w jednej chwili.

Poczułam, jak moje wnętrzności zalewa fala cudownie znajomego ciepła. Gdy odsunął się lekko, uniosłam dłoń, by dotknąć jego twarzy, znów przybliżając nasze usta do siebie.

– Przeżyłeś, Theo. Przeszedłeś przez piekło. Przetrwałeś – wyszeptałam drżącym głosem. – To największy dar, jaki mogłeś otrzymać. Jaki j a mogłam otrzymać – dodałam z naciskiem. – Nigdy, przenigdy więcej nie myśl, że na niego nie zasłużyłeś.

Milczał przez długą chwilę, chłonąc mój widok, a siła jego spojrzenia była potężniejsza od tysięcy słońc. W tamtym jednym momencie wszystko przestało mieć dla mnie znaczenie. Świat się kończył – a ja czułam jedynie, że kocham tego człowieka, kocham go każdą cząstką siebie, bardziej, niż kiedykolwiek będę w stanie wyrazić.

– Myliłem się – wyszeptał Theo po chwili, a iskry w jego oczach zamigotały jak dogasające ognisko za nami. – To na ciebie nie zasłużyłem.


_______________________________________________

Tłumaczenie:

En's kei. So's klir. En's kei, ai niron – Już dobrze. Jesteś bezpieczna. Już dobrze, kochanie

Skaikrasha – burza

Natrein – czarny deszcz

Ai strisis.... – Moja siostrzyczka...

En's wanlida-de. Yu no na teik em daun. – Jest [tym, co przynosi śmierć]. Nie możesz jej pokonać.

Ge smak daun, gyon op nodotaim – Zostań pokonany, powstań znów

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro