28 - Him
– Mogę was wyciągnąć.
Poczułam, jak na te trzy proste słowa z ust Bena serce zaczyna bić mi mocniej.
– Naprawdę? To cudownie! – miałam ochotę rzucić mu się na szyję, ale powstrzymał mnie spojrzeniem.
– Ciszej. Nikt nie może się dowiedzieć – zniżył głos i wskazał nam, żebyśmy przeszli nieco na ubocze. Rozejrzałam się nerwowo po pogrążonych w pracy Arkadianach; na szczęście nikt nie zwrócił na nas dotąd większej uwagi.
– Jaki jest plan? – Villienne założyła ręce na piersi, a jej twarz na powrót przybrała wyraz powagi i skupienia. Benjamin wziął głęboki oddech i podał mi niewielkie, podłużne urządzenie. Otworzyłam szerzej oczy na widok strażniczej krótkofalówki.
– Musimy działać szybko i sprawnie, żeby się udało – zaczął rzeczowo Ben, poprawiwszy okulary. – Mój dawny kolega pracuje w zasilaniu... i jest mi winny przysługę. Dokładnie o zmierzchu wyłączy zasilanie w ogrodzeniu na około pięć minut, tak, żeby można było swobodnie przejść. Po drugiej stronie będzie już czekał wasz koń. To akurat zdołał załatwić Lucas – skrzywił się lekko, wypowiedziawszy imię Luke'a, na co Villienne uniosła brwi, ale nic nie powiedziała.
Czując, jak uszy wypełnia mi przyspieszone bicie mojego podekscytowanego serca, pospiesznie zaczęłam analizować w myślach nowy plan.
Ale... zaraz, zaraz...
– Chwila. Jeden koń na nas wszystkich? – posłałam Benowi zaskoczone spojrzenie. – Jak niby to sobie wyobrażasz?
Chłopak zamrugał, zaskoczony.
– Och. Myślałem, że wiesz, że przy "was" miałem na myśli tylko ciebie i Jamesa.
Poczułam, jak krew odpływa mi z twarzy.
– Słucham?
– Nie możemy zniknąć stąd wszyscy, ktoś musi orientować się, co się tu dzieje – wzruszył ramionami Benjamin. – Poza tym, potrzebują pomocy przy odbudowie Arki i lepiej, żebyśmy brali w tym udział. Będziemy w stałym kontakcie z wami przez krótkofalówki, James dostał już swo...
– Villienne, czy ty nie możesz iść ze mną? – wypaliłam, czując, jak wszystko na nowo zaczyna się we mnie kotłować na samą myśl o kolejnej podróży z Jamesem po tym, co stało się dzisiejszego ranka. – Albo Lucas? Czy po prostu... po prostu któreś z was nie może jechać?
Zdawałam sobie sprawę, jak desperacko brzmią moje słowa, ale zupełnie mnie to nie obchodziło. Villienne uniosła brwi na mój ton, a Ben odchrząknął znacząco.
– Wybacz, Ailey, ale to już postanowione. James zadeklarował się pierwszy.
Wypuściłam głośno powietrze. Świetnie. Czyli ten dupek właśnie dostał niepowtarzalną szansę zrealizowania swojego popieprzonego pomysłu szukania nieistniejących bunkrów wśród Ziemian. I to moim kosztem.
Po prostu cudownie.
– Powinniście dotrzeć do Polis w co najwyżej trzy dni – kontynuował Benjamin, zupełnie ignorując mój wyraz twarzy. – Jamesowi udało się zdobyć kopię pieczęci, która powinna potwierdzić waszą wiarygodność przed ewentualnym patrolem Azgedy... ale nie możecie tracić czujności nawet na chwilę. Będziemy was informować, jak wygląda sytuacja, i spróbujemy przekonać władze, żeby wpuścili tutaj naszych.... Ale musimy myśleć realistycznie i przewidywać najgorsze – dodał ponuro, a jego wzrok wyraźnie pociemniał. – Po prostu... znajdź swoją rodzinę najszybciej, jak się da, Ailey. I przyprowadź ich tutaj. W jednym kawałku.
Skinęłam głową, czując, jak przechodzi mnie dreszcz.
– Ale... Co powiem reszcie Azylu? Co powiem Przywódcom, Kratyi, Elisei? Przecież Risa ich nie zostawi, a jeśli ich tu nie wpuszczą, to... – głos uwiądł mi w gardle. To wszyscy zginą, dokończyły moje myśli.
Benjamin zacisnął usta na dźwięk imion Przywódczyń i odwrócił wzrok. Dopiero teraz zobaczyłam, jak zmęczoną ma twarz, jak głębokie są cienie pod jego oczami. Może i przedstawiał mi wszystkie informacje w sposób spokojny i rzeczowy, chowając wszystkie emocje za naukowym podejściem do rzeczywistości, ale czułam, że przeżywa całą sytuację równie ciężko, jak my – a może nawet i bardziej.
– Nie możemy im niczego zagwarantować – odparł cicho po chwili. – Ale ja i V będziemy robić, co się da, żeby wpuszczono chociaż część z nich. Chociaż... Chociaż dzieci – głos zadrżał mu lekko.
Skinęłam głową w milczeniu, próbując walczyć z dotkliwym bólem w miejscu serca. Nie chciałam nawet myśleć o momencie, w którym będę musiała stanąć przed ludźmi z Azylu i powiedzieć im, że nie ma dla nich szans na przeżycie tego, co nadchodzi. Że porzucili swój dom, jedyne miejsce, gdzie byli akceptowani i bezpieczni, zupełnie na próżno.
Bo i tak za kilka tygodni wszyscy będą martwi.
– Zaraz... Ben. Azyl to przecież bunkier, prawda? – odezwała się nagle Villienne, zmarszczywszy brwi. – Skoro jest pod ziemią, to czy jeśli nadejdzie fala promieniowania....
– Nie – uciął krótko chłopak, kręcąc ze smutkiem głową, zanim zdążyła wzrosnąć we mnie nadzieja. – To tylko stary bunkier przeciwbombowy. Nie ma zabezpieczeń przed katastrofą nuklearną. Jeżeli ktoś by tam został, może i przeżyłby uderzenie fali, ale promieniowanie i tak dostałoby się do środka – westchnął cicho. – To kwestia kilku dni.
Cisza, która zapadła między nami po tych słowach, była cięższa niż kiedykolwiek dotąd. Chociaż nie patrzyliśmy na siebie, wiedziałam, że w głowie każdego z nas kotłują się podobne myśli.
Jeżeli nie wpuszczą ludzi z Azylu do Arki, ilu z nich wróci tam tylko po to, by zaznać chociaż tych kilku kolejnych dni życia? I kto będzie musiał znaleźć się wśród nich?...
– Bądź przy ogrodzeniu pół godziny przed zmierzchem, dobrze? – wyrwał mnie z rozmyślań głos Bena. Zamrugałam i skinęłam głową, uświadomiwszy sobie, że jego słowa skierowane są do mnie.
– A, i Ailey... – głos chłopaka nagle stracił nieco na swojej pewności, gdy zrobił krok w moją stronę. – Przykro mi, ale nie możesz nic powiedzieć Camille. Wiem, że jej ufasz, ale to zbyt ryzykowne.
– Co? Nie będę się mogła nawet pożegnać? – otworzyłam szeroko oczy. – Przecież ona...
– ...Była przeciwna twojemu opuszczeniu Arkadii od pierwszych sekund? Tak, dokładnie – wcięła się nagle Villienne, założywszy ręce na piersi. – Ben ma rację. Nie możemy ryzykować, że przez nią władze zamkną nas w areszcie.
– Przecież nie zrobiłaby mi czegoś takiego! – odparłam z oburzeniem, podnosząc głos, ale V natychmiast zgromiła mnie wzrokiem, wskazując znacząco na otaczających nas Arkadian. Zacisnęłam usta, chociaż miałam ochotę zacząć wrzeszczeć.
– Jeżeli nas nie posłuchasz, możesz pożegnać się ze znalezieniem dzieci – odparł Ben niewzruszonym tonem, patrząc mi prosto w oczy. – James może jechać sam, zna drogę. Wybór należy do ciebie.
Otworzyłam usta, ale nie wydobył się z nich żaden dźwięk. Czy on naprawdę śmie szantażować mnie w ten sposób? Zmusić mnie, żebym tak po prostu zostawiła moją najlepszą przyjaciółkę, i to bez chociażby jednego słowa?
Po raz, kurwa, kolejny?
W pierwszym odruchu chciałam zacząć protestować z całych sił, ale po spojrzeniach Benjamina i Villienne widziałam wyraźnie, że zupełnie na nic się to nie zda. Odwróciłam wzrok, by nie mogli zobaczyć łez, które mimowolnie napłynęły mi do oczu. Ben najwyraźniej i tak wyczytał wszystko z mojej twarzy, bo jego powaga nieco zelżała, kiedy nagle położył mi dłoń na ramieniu – tak nieoczekiwanie, że omal się nie wzdrygnęłam.
– Naprawdę mi przykro, Ailey, ale nie mamy wyboru. Wyjaśnisz jej wszystko, jak wrócisz. Poradzicie sobie. – westchnął cicho. – Wszyscy jakoś musimy.
– Wiem – odpowiedziałam bezbarwnym głosem, nadal na niego nie patrząc, i odsunęłam się. – Ja... rozumiem.
Benjamin pewno był świadomy, że to nieprawda, ale nic nie powiedział. Nie było mnie w tamtej chwili stać na żadną inną odpowiedź.
Bo gdy niepowstrzymana fala śmierci zbliża się z każdym kolejnym dniem, prawda przestaje mieć znaczenie. Uczucia także.
– Bądź przy ogrodzeniu pół godziny przed zmierzchem – dobiegł mnie po chwili głos Bena, na powrót rzeczowy. – Weź wszystko, czego potrzebujesz, ale uważaj, żeby nie wzbudzić podejrzeń. V już tam będzie, pomoże wam w przejściu...
Kiwałam głową w milczeniu na jego kolejne instrukcje, ale moje myśli błądziły już daleko – gdzieś ponad jeziorem, za bujnymi lasami i wysokimi wzgórzami otaczającymi Arkadię. Powoli, z każdym kolejnym biciem serca docierało do mnie, co tak naprawdę oznacza ten, na pozór po prostu kolejny w ciągu ostatnich miesięcy, plan ewakuacji.
Nie oznacza ucieczki. Oznacza walkę.
Walkę z tym niebezpiecznym i nieprzewidywalnym światem o odzyskanie jedynej rzeczy, która liczy się dla mnie bardziej niż przetrwanie.
Mojej rodziny.
* * *
– Cholera!
Mój zduszony okrzyk zagłuszył głośny trzask uderzających o ziemię narzędzi. Poczułam na sobie wzrok całej sali, gdy zawartość niesionej przeze mnie skrzynki wylądowała na podłodze. Próbując opanować wykwitające mi na policzkach rumieńce, natychmiast uklękłam, by je pozbierać. Dlaczego akurat ja musiałam zawadzić o ten pieprzony próg?, kopnęłam się w myślach z irytacją.
– Poczekaj, pomogę ci – nagle tuż przed sobą zobaczyłam czyjeś długie, blond kosmyki. Zamrugałam. Ten głos nie należał do Camille – która zresztą wiedziałam, że szuka teraz metalowych części w innej części hangaru, zgodnie z planem Villienne, która niepostrzeżenie zmieniła harmonogram pracy tak, żebyśmy w ciągu ostatnich dwóch godzin przed zmierzchem były od siebie jak najbardziej oddzielone, nie wzbudzając przy tym niczyich podejrzeń.
Gdy uniosłam głowę, zobaczyłam jasną, lekko uśmiechniętą twarz kobiety o dojrzałych, ostrych rysach. Byłam pewna, że nie widziałam jej nigdy wcześniej na Arce. Blondynka zauważyła moje zaskoczone spojrzenie, więc przerwała zbieranie moich narzędzi i wyciągnęła rękę w moją stronę.
– Jestem Nilyah.
– Ailey – uścisnęłam jej dłoń w odpowiedzi i mój wzrok mimowolnie powędrował od splotu jej włosów do jej ciemnozielonej, lnianej koszuli – która, jak nagle mnie uderzyło, w żaden sposób nie przypominała ubrania Arkadian. Otworzyłam szerzej oczy.
– Nie jesteś Skaikru – wypaliłam, zanim zdążyłam się powstrzymać. – To znaczy... nie jesteś stąd, prawda?
Blondynka znieruchomiała na chwilę, zaskoczona, a potem rzuciła mi pełne rozbawienia spojrzenie.
– Jesteś tu chyba jedyną osobą, która tego nie wiedziała.
Zanim się zorientowałam, podała mi pełną skrzynkę i wstała, a ja za nią, nadal lekko oszołomiona. A więc jednak Ziemianie są wpuszczani do Arkadii? Jak Nilyah się tu znalazła? Kim była? Poczułam, jak w jednej sekundzie wzrasta we mnie ekscytacja. Może nareszcie czegokolwiek się dowiem.
– Mochof gon yu sis au – odpowiedziałam jej, odłożywszy skrzynkę na stolik, na co blondynka uniosła lekko brwi i zmierzyła mnie uważniejszym spojrzeniem, zatrzymując się na kilka sekund na mojej strażniczej kurtce.
– Pro. Yu nou gaf chichplei sleng in – odparła, założywszy ręce na piersi. – Rozumiem, co się do mnie mówi.
Poczułam, jak moją twarz mimowolnie rozświetla uśmiech.
– Mebi ai gaf emo in. Emo don feva ai chich emo op.
Zielone oczy Nilyah rozszerzyły się.
– Potamikru? Ale jak...
Pokiwałam głową, czując, jak robi mi się ciepło w okolicy serca. Nie miałam pojęcia, dlaczego ucieszyła mnie tak prosta rzecz, jak rozpoznanie mojego akcentu – ale przez tę jedną chwilę, w jakiś irracjonalny sposób, poczułam się niemal tak, jakbym znowu była na swojej ziemi.
Jakbym znowu była rozpoznana jako prawdziwa ja.
– Zaraz, czy nie byłaś przypadkiem jedną z tej piątki, która ostatnio się odnalazła? – dotarło do mnie, że Nilyah nie przerzuciła się z powrotem na angielski – i szybko zrozumiałam, dlaczego, poczuwszy na sobie ukradkowe spojrzenia otaczających nas Arkadian.
– To dość... skomplikowana sytuacja – odpowiedziałam płynnym ziemiańskim, założywszy ramiona na piersi. – Skąd znasz Potamikru? To znaczy... Nasze tereny są dość daleko stąd.
– W mojej stegedzie przyjmowałam podróżników zewsząd – odparła Nilyah, wzruszywszy ramionami, a potem przekręciła lekko głowę z widocznym błyskiem w oku. – Musiałaś żyć z nimi długo. Mówisz lepiej niż każdy tutaj, nawet Skairipa.
Skairipa... Octavia Blake, uświadomiłam sobie w myślach po chwili. Azgeda też o niej wspominali. Czwórka najwyraźniej nie kłamała, opowiadając o niej jako nieustraszonej Ziemiance – chociaż niegdyś była przecież jedynie dziewczyną spod podłogi.
– Mochof – odpowiedziałam Nilyah, siląc się na uśmiech. – A ty, jak tu trafiłaś? Nie widziałam tu nikogo poza tobą z Ziem... z zewnątrz – zreflektowałam się pospiesznie.
Kobieta uśmiechnęła się krzywo i już otwierała usta, by odpowiedzieć, gdy nagle jej oczy rozszerzyły się, jakby zobaczyła coś za mną. Obróciłam się za jej spojrzeniem i ujrzałam idącą pospiesznie w naszą stronę Camille. Poczułam ucisk w żołądku na widok wyrazu jej twarzy.
Nie wyglądała na zadowoloną. Ani trochę.
Była wściekła.
– Ailey, możesz mi pomóc przy jednym akumulatorze? – jej donośny głos zwrócił uwagę niemalże połowy hangaru. Zmarszczyłam brwi, gdy niemalże wbiła się między mnie a Nilyah, tak, że kobieta musiała się od nas odsunąć.
– Jasne, Cam, tylko rozmawiam właśnie z... – zaczęłam, wskazując na Ziemiankę, ale Camille zdawała się w ogóle nie słyszeć mojej odpowiedzi – chwyciła mnie za ramię i pociągnęła za sobą, w takim tempie, że nie zdążyłam rzucić do Nilyah ani jednego słowa na pożegnanie.
– To już sobie, kurwa, nie pogadasz – dobiegło do mnie jej mamrotanie, gdy ciągnęła mnie za sobą między stolikami i stosami stalowych rur, zupełnie nie zważając na spojrzenia mijających nas Arkadian.
– Hej, o co ci chodzi? – z narastającą irytacją próbowałam oswobodzić się z jej uścisku, ale puściła mnie dopiero, kiedy od Nilyah dzieliła nas ponad połowa hangaru. – Właśnie poznałam jedyną Ziemiankę tutaj, a ty nie dasz nam nawet chwili, żeby...
– Żeby co? Żeby sobie wesoło pogadać, tak? O czym? O metodach tortur, czy o tym, jak jej plemię zamordowało dziesiątki naszych? – głos Camille był tak bezlitosny, że cofnęłam się mimowolnie. Zaczerpnęłam powietrza, oburzona, ale dziewczyna nie miała zamiaru dopuścić mnie do głosu.
– Uwierz mi, Ailey, ta cała Nilyah jest tutaj tylko ze względu na to, że Clarke Griffin aktualnie podoba się pieprzenie jej. I nikt poza nią nie uważa jej za nic poza ziemiańską gębą do wyżywienia – wycedziła. – Więc lepiej trzymaj się od niej z daleka, jeśli nie chcesz mieć problemów.
– Zaraz... S ł u c h a m?
Byłam przyzwyczajona do ostrego słownictwa Camille, ale tym razem miałam wrażenie, że się przesłyszałam. Patrzyłam na jej zaciśnięte pięści i naraz stanął mi przed oczami moment z wczorajszego wieczora, gdy w kłótni z Benem zaczęła atakować armię Hedy Lexy. Teraz działo się to po raz kolejny – i tym razem nie obrażała wojowników, a zwyczajną, ziemiańską kobietę, która w dodatku mieszkała w Arkadii razem z nimi. I nawet jeśli ten absurdalny powód był prawdziwy, nadal nie mogłam pojąć, dlaczego jadeit jej oczu wypełnia taka nienawiść.
– Cam... o co ci chodzi, do cholery? – postąpiłam o krok do przodu, czując rosnące niedowierzanie. – Czy ona ci coś zrobiła, czy co? Dlaczego niby ktokolwiek miałby "mieć ze mną problem"? Ona tu mieszka, tak samo, jak i ty, i nic ci przecież nie zro...
– Nieważne – przerwała mi blondynka, zacisnąwszy usta. – Po prostu... wiem, jak sytuacja tutaj wygląda, Ailey. Uważam, że nie powinnaś z nią rozmawiać. – jej twarz wykrzywił grymas obrzydzenia. – A już pewno nie w tym ich pieprzonym języku.
Poczułam się, jakby właśnie wymierzyła mi policzek. Stalowa wściekłość w jej oczach ustąpiła dopiero, gdy zobaczyła wyraz mojej twarzy – i chyba dopiero wtedy uświadomiła sobie, co powiedziała.
– Ailey... – wyciągnęła rękę w moją stronę, ale odsunęłam się szybko. – Ailey, nie o to mi chodziło, ja...
– W tym ich pieprzonym języku mówię od pięciu pieprzonych lat, Camille – mój cichy głos zadrżał od gromadzącej się we mnie wściekłości. – Mówi w nich mój mąż, moje dzieci, moja r o d z i n a...
– Ailey, nie to chciałam... Źle mnie zrozumiałaś – ziewczyna zbladła, jej oczy, jeszcze kilka sekund temu pełne lodowatej pogardy, w jednej chwili wypełniły się łzami. – Czasem po prostu zapominam, że jesteś... że byłaś...
– Że byłam kim? – podeszłam do niej, mrużąc oczy. – Że kim jestem, Camille?
Blondynka przez chwilę wyglądała, jakby miała się rozpłakać – ale zamiast tego nagle zacisnęła pięści i, ku mojemu zaskoczeniu, postąpiła w moją stronę z taką gwałtownością, że musiałam cofnąć się pod ścianę.
– Naprawdę próbowałam to ignorować do tej pory, ale... Kurwa, spójrz na siebie, Ailey. Wyglądasz jak oni, mówisz jak oni, cholera, ty nawet myślisz jak oni! – jej głos niemalże kipiał wściekłością. – Nie widzisz tego, że zupełnie wyprali ci mózg? Nie widzisz, jakimi mordercami, jakimi potworami oni są naprawdę?
Z każdym słowem jej jadeitowe oczy płonęły coraz silniejszym ogniem. Cofałam się, zupełnie zszokowana, i nie potrafiłam wydobyć z siebie głosu. Nie. To nie mogą być jej słowa. To nie może być Camille, powtarzały tępo moje przerażone myśli. Nie może nazywać Ziemian potworami. Nie tak, jak...
– Wiem, że musiałaś być wśród nich przez wiele lat, i robiłaś wiele rzeczy, żeby przeżyć, Ailey. Ale teraz jesteś tutaj – dobiegł mnie odrobinę cichszy, ale nadal lodowaty głos mojej przyjaciółki, której zupełnie w tamtej chwili nie poznawałam. – Sama zapewniałaś mnie, że nadal jesteś jedną z nas... Więc udowodnij to. I skończ wreszcie z tą zabawą w Ziemiankę.
Dopiero w tamtym momencie odzyskałam głos.
– Z a b a w ą? – krew zapłonęła mi w żyłach. – Czy dla ciebie to wszystko to tylko jakiś pierdolony żart, Camille? Moje ż y c i e jest dla ciebie "zabawą"?
Przez jej twarz przemknął cień, kiedy postąpiła o kolejny krok w moją stronę.
– Nie widzisz tego, że okłamujesz sama siebie, Ailey? – odparowała, patrząc mi prosto w oczy. – To nie jesteś ty. Jesteś Ailey Theen z Arki, a nie jakąś ziemiańską królową, do cholery. Jesteś moją przyjaciółką – głos zadrżał jej lekko. – Dobrze wiesz, że nie stałabyś się taka, gdyby...
Urwała nagle i zacisnęła usta, jakby zorientowała się, że powiedziała za dużo. Poczułam, jak przechodzi mnie zimny dreszcz.
– Gdyby co? – niemalże nie poznałam tonu swojego głosu. – G d y b y c o, Camille?
W tamtej chwili wstrząsała mną taka złość, że byłam pewna, że jestem gotowa na każdą odpowiedź, jaką mogę od niej usłyszeć.
Ale nie byłam.
– Nie byłabyś taka – Camille uniosła głowę, mimo że w jej oczach błyszczały łzy – Gdyby Ryan nadal żył.
Zamarłam, czując, jak moja krew zamienia się w lód.
– Nie powiedziałaś tego.
Coś w moim spojrzeniu musiało ją przerazić, bo cofnęła się, nagle tracąc rezon.
– Ailey – zaczęła cicho – Przecież dobrze wiesz, że mam...
– Nie. Powiedziałaś. Tego – mój głos przypominał warkot. – Bo nie masz najmniejszego pojęcia, co musiałam przejść. Nie masz najmniejszego pierdolonego pojęcia, kim był ten człowiek. I co mi zrobił.
Oczy Camille rozszerzyły się w szoku na moje słowa, ale szybko znów zacisnęła pięści.
– Może i nie mam – wysyczała – Ale to dlatego, że nic mi, kurwa, nie powiedziałaś! Liczą się dla ciebie tylko ci wszyscy pierdoleni Ziemianie, a jego traktujesz, jakby nigdy nie istniał! – nie była w stanie dłużej ukryć bólu w swoim głosie. – Nie wiem... nie wiem nawet, jak zginął, do cholery!
W pierwszym odruchu miałam ochotę ją uderzyć – ale zamiast tego całą swoją furię włożyłam w jadowity uśmiech, który wykrzywił moją twarz.
– Tak bardzo chcesz wiedzieć? – postąpiłam o krok w jej stronę. Słowa same wylatywały ze mnie, zanim zdążyłam się zastanowić. – Ryan był mordercą. Był psychopatą, który okłamywał mnie od momentu, w którym zobaczyłam go po raz pierwszy. I zginął śmiercią, na jaką zasłużył.
Spojrzałam prosto w jej szeroko otwarte, jadeitowe oczy. Byłam doskonale świadoma tego, że wyrządzam jej ból – ale nie potrafiłam się już powstrzymać. Chciałam, żeby poczuła się tak, jak ja przed chwilą, słysząc tak przerażające, okrutne słowa z jej ust. C h c i a ł a m ją zranić, dopiec jej do żywego.
Więc właśnie w tamtym momencie po raz pierwszy w życiu okłamałam Camille Barrow.
– Ryan zginął przez tysiąc cięć.
Po czym obróciłam się na pięcie i ruszyłam w stronę wyjścia z hangaru. I nie zatrzymałam się nawet, gdy dogonił mnie jej bezradny płacz.
* * *
– Spóźnia się.
Villienne po raz trzeci przymocowywała tę samą część blachy w metalowej ścianie garażu, a ja obserwowałam ją pustym wzrokiem, siedząc na ziemi i udając, że próbuję zreperować popsutą część transformatora. Gdy minął nas Jaha, były kanclerz, i skłonił przed nami głowę, zmusiłam się do posłania mu czegoś na kształt uśmiechu, mimo że na jego widok dreszcz przebiegł mi po plecach. To pewnie on ekspulsował moich rodziców, przemknęło mi przez myśl, i szybko spuściłam wzrok na transformator, by nie zobaczył, że zaczynają piec mnie policzki. To i tak nie ma już znaczenia, upomniałam się w duchu. Tak wyglądało życie na Arce. Każdy kanclerz musiał respektować to samo prawo.
Tutaj, na Ziemi, panują zupełnie inne zasady. I z jakiegoś powodu łamię je od moich pierwszych chwil na tej planecie.
Teraz również.
– Zmierzcha za pięć minut, czy on jest, kurwa, poważny? – mamrotała do siebie V, co chwila przeklinając pod nosem. Teoretycznie powinnam się stresować razem z nią i wyzywać Jamesa ile sił za to, że jego spóźnienie może zrujnować cały plan naszej ucieczki – ale byłam całkowicie wyprana z jakichkolwiek emocji.
Bo przed oczami tańczył mi jedynie przerażający ogień w oczach dziewczyny, którą całe życie nazywałam swoją najlepszą przyjaciółką. Ogień tak nienawistny, jak słowa, które rzuciła mi prosto w twarz – słowa, których nigdy, przenigdy nie spodziewałam się od niej usłyszeć.
I moje kłamstwo, które paliło mnie w gardle jeszcze przez wiele godzin, gdy płakałam jak jeszcze nigdy dotąd, zwinięta w najdalszym kącie Arkadii, jaki potrafiłam znaleźć.
Teraz nie czułam już ani tamtej wściekłości, ani wyrzutów sumienia. Nie czułam zupełnie nic.
Chciałam się tylko stąd wydostać. I chociaż wiedziałam, że Arkadia to nasz jedyny ratunek, w tamtej chwili miałam ochotę już nigdy tutaj nie wracać.
– James! – pełen ulgi i złości krzyk Villienne wyrwał mnie z otępienia. Podniosłam się pospiesznie i chwyciwszy swoją torbę ze skóry, ruszyłam za nią w stronę chłopaka – który, jak się szybko okazało, nie był sam.
– Przepraszam. Próbowałem doprowadzić go do porządku – dobiegł mnie z daleka jego wyraźnie zmęczony głos. Jeszcze kilka godzin temu na jego dźwięk ogarnęłaby mnie wściekłość, ale teraz, po tym, czego dziś doświadczyłam, czułam jedynie bolesny ucisk w żołądku.
Nie miałam odwagi na niego spojrzeć, więc zwróciłam głowę w stronę jego towarzysza – którym, ku mojemu zaskoczeniu, okazał się prowadzony przez niego Lucas.
Zupełnie pijany Lucas.
– Ailey!
Jego krzyk wypełnił mi uszy – i zanim się zorientowałam, wisiał już całym ciężarem na mojej szyi, omalże nie przewracając mnie na ziemię.
– Luke, co do... – spróbowałam się oswobodzić, ale chłopak trzymał mnie mocno, chociaż z widoczną trudnością panował nad swoimi kończynami. Czuć było od niego bimbrem na co najmniej sto mil. Posłałam Villienne spanikowane spojrzenie, ale gdy tylko spróbowała do nas podejść, chłopak odepchnął ją gwałtownym ruchem ręki.
– Ailey, b-błagam cię – dopiero po chwili zorientowałam się, że ramionami Luke'a wstrząsa płacz. – Błagam cię, znajdź ją, przyprowadź ją tu... P-proszę, Ailey, obiecaj mi to, obie... obiecaj...
– Luke, ja... zrobię wszystko, co w mojej mocy, ale... – urwałam, niepewna, co powinnam powiedzieć. Rozpacz w jego głosie – szczera, bo całkowicie przez niego niekontrolowana – sprawiała, że ucisk w moim żołądku jedynie się powiększał.
Chłopak puścił mnie w końcu i zachwiał się, resztką sił próbując utrzymać się na nogach. Zobaczyłam, że jego piwnozielone oczy są zapuchnięte od długotrwałego płaczu.
– Luke. L u k e. Spójrz na mnie. – James chwycił chłopaka za ramiona, odciągając go ode mnie. – Przyprowadzimy ją. Przyprowadzimy Devorah, dobrze? Tylko musisz iść teraz z V do kabiny.
– Dev... Devorah... – zaszlochał chłopak, potrząsając głową, a potem spojrzał na Jamesa nic niewidzącymi oczami i jego ramionami wstrząsnęła czkawka. – Ona jest taka cudowna, James... taka-a śliczna... widziałeś ją, prawda? Widziałeś, jaka jess super?
Znów zaczkał, na co Villienne nie mogła powstrzymać cichego parsknięcia.
– Widziałem. Jest piękna i jest super – odparł James, uśmiechając się mimowolnie. Lucas pokiwał głową na znak zgody i otarł oczy wierzchem dłoni, ale po chwili uniósł wzrok z powrotem na Jamesa, marszcząc brwi.
– Ale ty maszsz się do niej nie przystawiać, tak? – wycelował oskarżycielsko palec w jego pierś. Villienne roześmiała się w głos na ten widok i wzięła Luke'a pod ramię.
– Nie martw się, nie zrobi ci tego – pokręciła z rozbawieniem głową. – A teraz chodź tu, zanim zerzygasz się na środku Arka...
W tamtym momencie usłyszeliśmy dziwny trzask – i gdy obróciłam się w stronę ogrodzenia, zobaczyłam, że słońce całkowicie zaszło za linią horyzontu.
Serce zabiło mi mocniej. To już. Wyłączyli zasilanie.
– Idźcie, szybko – wymamrotała Villienne półgłosem, rzucając zaniepokojone spojrzenia na wartowników przy bramie, którzy, jak miałam nadzieję, jeszcze niczego nie zdążyli zauważyć. Skinęłam jej głową w niemym pożegnaniu i założywszy kaptur, ruszyłam powoli w stronę wskazanej wcześniej niewielkiej luki w ogrodzeniu.
W momencie, w którym V razem z Lucasem "przypadkowo" potknęli się z donośnym brzękiem o metalowe części kilkanaście metrów od nas, James przesunął ze zgrzytem fragment blachy, stanowiącej ogrodzenie, i oboje bez wahania wskoczyliśmy w zarośla.
Kilka minut później pędziliśmy na naszym koniu w stronę lasu, odprowadzani przez przenikliwe światło reflektorów Arkadii i ostatnie ślady zachodzącego słońca na ciemniejącym niebie.
I nie obejrzałam się za siebie ani razu.
* * *
– Długo jeszcze będziesz to ciągnąć?
Zacisnęłam usta. Po dwóch godzinach uporczywego prowadzenia konia przez pogrążony w ciemności las nie miałam najmniejszej ochoty przerywać milczenia między nami.
Ale idący za mną James miał najwyraźniej zupełnie inne plany.
– Co zamierzasz, nie odzywać się do mnie do końca świata, czy co? – rzucił jeszcze raz po chwili, ale zanim zdążyłam chociażby przewrócić oczami, usłyszałam, jak nagle parska cichym śmiechem. – W zasadzie, nie będę musiał długo czekać.
To zupełnie nie jest śmieszne, odparłam mu w duchu, jednocześnie mimowolnie przygryzając wargę, żeby powstrzymać głupi uśmiech, mimowolnie wpełzający na moje wargi. Jestem chyba bardziej wyczerpana, niż sądziłam, jeśli mnie to bawi, przemknęło mi przez myśl.
– Ailey. – głos Jamesa, już pozbawiony wesołości, po kilku chwilach znów przerwał nieruchomą ciszę. – Ailey, proszę cię.
Ponownie zacisnęłam usta i przyspieszyłam, uparcie ciągnąc za sobą konia. Gdy kroki chłopaka również stały się szybsze, wzięłam głęboki oddech i skupiłam się całkowicie na liczeniu swoich, żeby odwrócić swoją uwagę od palących mnie w żołądku wyrzutów sumienia. Cztery, pięć, sześć, siedem. Mimo że z każdą minutą czułam się coraz gorzej, nie byłam w stanie przełknąć swojej dumy.
Dwanaście, trzynaście, czternaście...
– Ailey.
Poczułam jego dłoń na swoim ramieniu tak niespodziewanie, że wszystko we mnie podskoczyło – i cudem powstrzymałam się przed instynktownym wymierzeniem mu ciosu. Koń szarpnął się niespokojnie, gdy wyrwałam się z uścisku Jamesa i obróciłam gwałtownie w jego stronę.
– Co niby chcesz ode mnie usłyszeć? – mój krzyk odbił się echem po nieruchomym lesie, gdy podeszłam do niego z zaciśniętymi pięściami i spojrzałam prosto w jego błyszczące w ciemności oczy. – Że się myliłam, tak? Że Camille nienawidzi Ziemian, a ja byłam cholernie naiwna, kiedy t y miałeś rację? To chcesz, żebym powiedziała, tak?
Chłopak drgnął, ale nie cofnął się.
– Ailey...
– Żadnego Ailey – przerwałam mu, potrząsając głową. – Mam po prostu dosyć, James. Dosyć wszystkiego – nie starałam się już panować nad bólem w moim głosie. – Chcę... Chcę po prostu znaleźć moją rodzinę. A jeśli ty chcesz spróbować znaleźć przetrwanie gdzie indziej... nie będę cię zatrzymywać.
Zanim zdążył zaprotestować, pociągnęłam konia w jego stronę i wcisnęłam mu lejce w dłonie. Zimny wiatr rozwiał moje włosy, gdy nocne chmury rozproszyły się, odsłaniając blady księżyc nad nami.
– Znajdź Azariaha i po prostu jedź – spuściłam głowę, żeby nie mógł zobaczyć zrezygnowanych łez w moich oczach. – Poradzę sobie sama.
Spróbowałam odwrócić się i odejść, ale natychmiast chwycił mnie za ramię – tym razem tak silnie, że nie byłam w stanie się wyszarpnąć.
– Nie ma nawet mowy – dobiegł mnie jego stanowczy, pełen mocy głos. – Nie zostawię cię. I dobrze o tym wiesz.
– A powinieneś. Dałam ci ku temu wystarczająco powodów – odparowałam, usiłując wyswobodzić się z jego uścisku. Zacisnął usta i puścił mnie, ale gdy tylko odwróciłam się, by ruszyć przed siebie, wyprzedził mnie i zastąpił mi drogę.
– Czy ty naprawdę nie rozumiesz? – jego głos przepełniała frustracja. – Praimfaya nadchodzi, do cholery. Nie wiem więcej niż ty, nie mam pojęcia, czy Arkadia jest ratunkiem, czy coś innego... Ale wiem, że nie uda ci się przeżyć w pojedynkę, nikomu się nie uda. Potrzebujemy siebie nawzajem. Ja cię... – drgnął nagle i odwrócił wzrok. – M y cię potrzebujemy.
Otworzyłam szeroko oczy. Czy on właśnie próbował powiedzieć...
Ale właśnie w tamtej chwili powietrze nad nami przeszył świst. A sekundę później kolejny.
Strzała uderzyła w drzewo centymetry od mojej twarzy.
Pojawili się znikąd.
Nieznajome, ciemne postacie otoczyły nas z każdej strony, a ich wojenne okrzyki odbiły się przerażającym echem po pustym lesie. Natychmiast dobyłam swojego miecza i wskoczyłam przed Jamesa, by go osłonić – ale oni byli szybsi.
Zanim zdążyłam chociażby zamachnąć się ostrzem w ich stronę, poczułam, jak grunt usuwa mi się spod nóg. Uderzyłam boleśnie o ziemię – i przetoczyłam się na bok w ostatniej chwili, gdy jeden z nich rzucił się na mnie z zakrzywionym sztyletem.
Zerwałam się na równe nogi, gotowa do ataku, ale wtedy czyjeś ramię zacisnęło się na moim gardle. Szarpnęłam się z całych sił w panice, ale wojownik wzmocnił jedynie uścisk, tak, że przed oczami zatańczyły mi gwiazdy.
Krzyk Jamesa zlał się w jedno z ich wrzaskami i rechotem, poczułam, jak wyrywają mi z ręki miecz, i zaczęłam kopać na oślep przed siebie. Trafiłam jednego z nich prosto w twarz – zatoczył się do tyłu, tak, że jego maska spadła i mogłam zobaczyć w bladym świetle księżyca jego zdeformowaną czaszkę.
Frikdreinas, dotarło do mnie w jednej sekundzie. Mutanci.
Zabiją nas.
Wierzgnęłam się rozpaczliwie po raz kolejny, czując, jak płuca zaczynają mi płonąć od braku powietrza – ale mutant bezlitośnie zacieśniał uścisk z każdą sekundą. Czas zwolnił niebezpiecznie, a obraz zaczął się rozmywać. Patrzyłam bezsilnie, jak nasz przerażony koń wyrywa się z rąk napastników i puszcza się galopem w las – a James, plując krwią, resztką sił odpiera cios Ziemianina. Sekundę później kolejny podciął mu nogi tak, że uderzył z całej siły o drzewo.
Nie. Nie...
Szarpnęłam się po raz ostatni, czując, jak moje ciało powoli wiotczeje. To koniec, przemknęło przez mój pozbawiony tlenu umysł. To naprawdę koniec.
Ale właśnie w tamtej sekundzie trzymający mnie mutant upadł bezwładnie na ziemię i zalała mnie kaskada krwi.
Jego krwi.
Potoczyłam się po ziemi, krztusząc się i desperacko nabierając zbawiennego powietrza. Gdy świat wrócił do swoich dawnych kolorów, zobaczyłam mojego zmutowanego oprawcę na ziemi obok mnie, drgającego w konwulsjach, z ostrzem wbitym w sam środek czoła.
Ale... Ale jak...
W tamtej sekundzie przez szum krwi w moich uszach przebił się tętent kopyt.
A zanim mutanci zdążyli zareagować, potężny, ciemny koń wskoczył pomiędzy nich z siłą rażącego gromu – i zakapturzony wojownik zeskoczył z jego siodła prosto na nich.
Sekundę później zatapiał już ostrza swoich mieczy w ich czaszkach.
W tamtej chwili odzyskałam władzę w swoich kończynach. Resztką sił podczołgałam się pod najbliższe drzewo, jak najdalej od martwego mutanta; czułam jego lepką krew na swoich włosach, ramionach. Przycisnęłam się plecami do pnia, dysząc ciężko – a światło księżyca ukazało moim oczom niewiarygodną wręcz scenę.
Przerażone i pełne bólu wrzaski mutantów rozdzierały co chwila ciszę nocy. Patrzyłam w niemym szoku, jak zakapturzony wojownik kolejno zatapia ostrza w ich piersiach, gardłach, brzuchach, lawirując pomiędzy drzewami z niespotykaną łatwością, niczym bóg wojny w śmiertelnym tańcu.
I w chwili, gdy ostatni z mutantów upadł na ziemię, przeszyty mieczem po samą rękojeść – a kaptur spadł wojownikowi z głowy – dotarło do mnie.
Nie. To niemożliwe.
Świat zniknął sprzed moich oczu, by po chwili znów się pojawić. Całkowicie straciłam kontrolę nad swoim ciałem, umysłem, całą sobą.
Następną rzeczą, którą pamiętam, był bieg. Szaleńczy, desperacki, mimo że drżące nogi odmawiały mi posłuszeństwa, mimo że czerń tańczyła mi przed oczami, zlewając się w jedno z mrokiem nocy.
Usłyszałam, jak ostrza z brzękiem wypadają mu z rąk.
A jego głos, krzyczący moje imię, odbił się echem po całym lesie, poczułam, jak wszystko we mnie w jednej sekundzie wraca do życia.
Theo.
_______________________________________________
Tłumaczenie:
Mochof gon yu sis au – Dziękuję za twoją pomoc
Pro. Yu nou gaf chichplei sleng in – Proszę. Nie musisz mówić w języku (trigedaslengu)
Mebi ai gaf emo in. Emo don feva ai chich emo op. – Może chcę. Minęły wieki, odkąd w nim mówiłam
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro