23 - Your another son
Gdy ponownie otworzyłam oczy, zobaczyłam nad sobą jedynie błękitne niebo.
Przez dłuższą chwilę zastanawiałam się, czy jestem żywa, czy martwa; nie byłam w stanie się poruszyć, szumiało mi w głowie, a obraz przed moimi oczami co chwila zamazywał się i wyostrzał.
Dopiero kiedy dotkliwe pieczenie skóry na rękach i twarzy przebiło się przez resztki mojej nieświadomości – i nagłe, gwałtowne konwulsje sprawiły, że rzuciłam się na bok i zwymiotowałam na ziemię wszystko, co miałam w żołądku – dotarło do mnie wyjątkowo boleśnie, że jednak przeżyłam.
– Spokojnie, oddychaj – dobiegł mnie czyjś głos i poczułam dotyk niewielkiej dłoni na plecach. Uniosłam z trudem głowę, dysząc ciężko; wszystkie mięśnie drżały mi tak bardzo, że nie mogłam nawet podeprzeć się rękami.
Gdy w końcu po dłuższej chwili przestałam widzieć podwójnie, dotarło do mnie, na czyją twarz patrzę.
– Sa... Sarth?
Ciemnowłosy chłopak uśmiechnął się smutno i bez słowa podetknął mi miskę z wodą pod nos. Wypiłam wszystko tak łapczywie, że omalże się nie zakrztusiłam. Sarth przetarł mi twarz miękką szmatką i pomógł położyć się z powrotem na pledzie, którego jakimś cudem udało mi się nie zarzygać. Skrzywiłam się z bólu, gdy moja głowa dotknęła podłoża; gdy uniosłam rękę, dotarło do mnie, że jest obwiązana prowizorycznym opatrunkiem.
Zmarszczyłam brwi. Co się wydarzyło? Gdzie ja jestem? I co, do licha, robi tutaj Sarth?
Przez dłuższą chwilę usilnie próbowałam zebrać myśli i przypomnieć sobie cokolwiek poza tą straszliwą, radioaktywną ulewą, która nas zaatakowała, ale głowa bolała mnie tak bardzo, że nie byłam w stanie skupić się na niczym przez dłużej niż kilka sekund.
Zaraz, zaraz...
N a s?
O Boże.
– James! – poderwałam się jak oparzona, ale ręka Sartha natychmiast mnie zatrzymała. – Sarth, gdzie jest James, gdzie on...
– Ailey? – słaby, ale cudownie znajomy głos dobiegł mnie z oddali.
Obróciłam głowę w tamtą stronę tak szybko, że znów zrobiło mi się niedobrze – ale na widok chłopaka, ż y w e g o, leżącego na pledzie pod przeciwległym drzewem, zalała mnie jedynie fala ulgi. James wyglądał dokładnie tak źle, jak ja sama się czułam; jego twarz wyrażała całkowite wyczerpanie, a skórę na jego rękach i twarzy gdzieniegdzie pokrywały czerwone plamy.
Posłałam mu blady uśmiech, który z trudem odwzajemnił. Gdyby nie okoliczności, zapewne uświadomiłabym sobie, że był to pierwszy miły gest, jaki wykonałam w jego stronę od bardzo wielu dni.
A więc jakimś niewyobrażalnym cudem oboje przeżyliśmy, przemknęło mi przez myśl, gdy odwróciłam się z powrotem do Sartha. Ale jak...?
– Byliście o wiele bliżej następnego wcielenia niż obecnego, gada – rozległ się kolejny znajomy głos. Otworzyłam szeroko oczy na widok starej Ziemianki, właścicielki pamiętnej kofgedy, która, nawet na nas nie patrząc, jak gdyby nigdy nic siedziała na kamieniu pod drzewem i zwinnymi, szybkimi ruchami zszywała dziurawą kurtkę z wilczej skóry. – Ten wasz gapa też ledwo z tego wyszedł. Żadnego z niego pożytku, wlekł się tylko za nami całą drogę.
Zamrugałam. Ostatnim, co pamiętałam, był moment, w którym nasz koń, oszalały z bólu podczas radioaktywnej ulewy, zrzucił nas oboje ze swojego grzbietu, gdy przedzieraliśmy się w szalonym pędzie przez górski kanion. Ale gdy w końcu skupiłam się na tyle, by rozejrzeć się po miejscu, w którym się znajdowaliśmy, dotarło do mnie, że nie jesteśmy już nawet w pobliżu tamtego przesmyku; teren wokół nas był całkowicie płaski i pokryty wysokimi trawami, jedynie gdzieniegdzie widać było pojedyncze drzewa. Górskie szczyty, przez które próbowaliśmy przedostać się w czasie burzy, majaczyły się w oddali za nami.
Jesteśmy przynajmniej dzień drogi do przodu, uświadomiłam sobie z rosnącym niedowierzaniem. Co się wydarzyło? Jak długo mogłam być nieprzytomna?
Sarth, widząc moje spojrzenie, położył mi uspokajająco rękę na ramieniu.
– Nie bój się, Ailey kom Potamikru. Koń jest bezpieczny, mamy wszystkie wasze rzeczy, broń też. – wskazał głową na miejsce za mną. Gdy się obróciłam, zobaczyłam niewielki, drewniany wóz, stojący pod drzewem, i dwa konie – w tym tego należącego do nas. Ku mojemu zaskoczeniu obok nich ujrzałam niewielkiego osiołka, pasącego się spokojnie. Zapewne Sarth na nim jeździ, przemknęło mi przez myśl.
– A więc... przywieźliście nas tu? – spytał z zaskoczeniem w głosie milczący dotąd James, wskazując głową na wóz; poznałam po jego spojrzeniu, że jest jeszcze bardziej zdezorientowany, niż ja. Mały Ziemianin przytaknął nieznacznie w odpowiedzi – zauważyłam, że z jakiegoś powodu unika patrzenia na chłopaka. Chwyciłam go delikatnie za rękę, zmuszając, żeby na mnie spojrzał.
– Sarth... – mój głos brzmiał, jakbym nie używała go od wieków. – Co... co się wydarzyło? Tam, w górach? Gdzie my jesteśmy?
– Musiałaś nieźle dostać od tego swojego gapa, co? – dobiegł mnie drwiący głos starej Ziemianki. Nadal nie obrzuciła mnie ani jednym spojrzeniem, udając całkowicie pochłoniętą szyciem, ale wiedziałam, że tak naprawdę czujnie wszystko obserwuje. Otworzyłam usta, ale Sarth natychmiast pośpieszył mi z odpowiedzią:
– Burza zastała nas w górach tak samo, jak was, ale zdążyliśmy znaleźć jaskinię niedaleko miejsca, w którym was znaleźliśmy. Usłyszałem wasze krzyki i rozpoznałem twój głos – chłopiec spojrzał na mnie nieśmiało. – Wybiegliśmy po was w chwili, w której twój koń cię kopnął... nieźle się uderzyłaś. Długo bałem się, że umrzecie... – przełknął z trudem ślinę, spuszczając wzrok. – Ale musieliśmy jechać dalej, i nie mogliśmy was zostawić, więc zabraliśmy was ze sobą. Jedziemy już drugi dzień.
– Zbędny balast – prychnęła pod nosem stara Ziemianka, nie przestając szyć tak zawzięcie, jakby zależało od tego jej życie. – Gdyby nie to, że Sarth jest uparty jak jego osioł, nie byłoby tu was. Mądry wojownik nie wyświadcza przysług dwa razy... szczególnie takim, jak wy.
Oczy Jamesa rozszerzyły się, zobaczyłam, jak Sarth otwiera usta, by zaprotestować – ale kobieta posłała mu tak mordercze spojrzenie, że chłopiec natychmiast spuścił głowę z pokorą.
Słuchałam tych wszystkich słów w oszołomieniu, czując, jak w mojej obolałej głowie wreszcie wszystko układa się w całość. Zignorowawszy mamrotanie starej Ziemianki, rozejrzałam się jeszcze raz, próbując określić, gdzie możemy się znajdować.
– Sarth... Czy wy też uciekacie przed... przed tym? Czy jesteśmy na szlaku do Polis? – spytałam z nadzieją, a gdy chłopak pokiwał twierdząco głową, serce zabiło mi mocniej. Jesteśmy ponad dzień drogi do przodu. Może nawet uda nam się dogonić Azyl? Gdy spojrzałam na Jamesa, po iskierkach w jego oczach poznałam, że musiał dojść do tego samego wniosku.
W nagłym przypływie energii spróbowałam się podnieść, ale gdy tylko stanęłam na nogach, świat znów zawirował i Sarth w ostatniej chwili uratował mnie przed upadkiem. Z trudem utrzymałam równowagę, chwytając się drzewa, ale w końcu po kilku głębokich oddechach udało mi się zachować pion; dopiero wtedy zobaczyłam czerwone plamy na moich dłoniach, takie same, jakie widniały na ciele Jamesa.
– Nie bój się, to mija – dobiegł mnie cichy głos Sartha, patrząc na mnie swoimi dużymi, orzechowymi oczami. – Miałem to samo, kiedy natrein złapał nas w drodze kilka nocy temu. Czysta woda pomaga... Ale może trochę potrwać, zanim to całkiem zniknie – uśmiechnął się smutno. – Nawet frikdreinas nie są odporni.
Skinęłam głową, czując rosnący ucisk w żołądku – i to nie spowodowany wstrząśnieniem mózgu czy efektem wystawienia na zabójczy, radioaktywny deszcz. W jednej chwili dotarło do mnie, że zarówno temu chłopcu, jak i starej Ziemiance ja i James zawdzięczamy fakt, że nadal żyjemy. Gdyby to nie oni byli wtedy w tej jaskini, gdybyśmy zostali na tym deszczu kilka minut dłużej... To wręcz niewyobrażalne, jakie mieliśmy szczęście, pomyślałam, oszołomiona.
– Ja... – łzy mimowolnie napłynęły mi do oczu, gdy ponownie chwyciłam dłoń Sartha i ścisnęłam ją lekko. – Nie mam pojęcia, jak mam wam dziękować. Nie przeżylibyśmy, gdyby nie wy... Heda na pewno wynagrodzi wam to po tysiąckroć...
– Czyżby? A gdzie niby ten twój wszechmocny Heda jest, gada? – przerwała mi nagle stara kobieta, po raz pierwszy podnosząc na mnie swój lodowaty wzrok. Poczułam, jak supeł w moim żołądku zaciska się jeszcze mocniej.
– On... nie znalazłam go jeszcze, ale...
Ziemianka nie pozwoliła mi dokończyć – zerwała się gwałtownie i rzuciwszy kurtkę wraz z przyborami na ziemię, ruszyła w moją stronę, celując we mnie oskarżycielsko palcem. Instynktownie zaczęłam się cofać, aż moje plecy nie napotkały szorstkiej kory drzewa.
– Gdzie są twoje dzieci, którym uratowałam skórę ostatnim razem? – wysyczała kobieta, a jej oczy płonęły. – Dlaczego nie są przy tobie? Co ty tu w ogóle robisz, sama, z tym pieprzonym Skaikru? – obrzuciła Jamesa tak nienawistnym spojrzeniem, jakby był najgorszą istotą, jaką w życiu widziała, i splunęła na ziemię.
Chłopak wciągnął gwałtownie powietrze, zszokowany, a ja poczułam, jak przez zawroty głowy zaczyna przebijać mi się wściekłość. Co jej, do cholery, odbiło?!
– Jak śmiesz tak o nim mówić? Nie masz pojęcia, kim jest! – postąpiłam o krok w jej stronę, ignorując niemą prośbę w oczach Sartha, patrzącego na całą scenę z przerażeniem – ale widocznie bojącego się przeciwstawić swojej opiekunce.
– Oni wszyscy są tacy sami – odparowała kobieta ze wściekłym błyskiem w oku. – To wszystko przez nich. Joken fragas, joken feikau kru... – znów splunęła z pogardą, po czym chwyciła z powrotem przybory do szycia i bezceremonialnie odwróciła się od nas plecami, by wrócić na swoje miejsce. – Nie powinnam była pozwolić żyć żadnemu z was. Wynoście się stąd.
Mimo że krew gotowała mi się w żyłach i miałam ochotę kopać tę starą jędzę tak długo, aż to wszystko odszczeka, napotkawszy błagalny wzrok Sartha jedynie zacisnęłam zęby i usiadłam z powrotem na swoim pledzie, wskazując bezgłośnie Jamesowi, żeby zrobił to samo. Widziałam w jego oczach zarówno wściekłość, jak i strach – był bezbronny i nie wiedział, co Ziemianka mogłaby mu zrobić z czystej nienawiści do Skaikru, gdyby ta kłótnia poszła za daleko. Wiedziałam, że kontynuując ją niczego nie zmienię, a mogę jedynie pogorszyć naszą sytuację – byłam doskonale świadoma tego, że w obecnym stanie ani ja, ani James nie przeżyjemy nawet dnia bez ich pomocy.
I przecież mimo wszystko – chociaż po tym, co usłyszeliśmy, ciężko było mi w to uwierzyć – to nikt inny, lecz właśnie ta stara kobieta uratowała nam obojgu życie. Jak przez mgłę przypomniałam sobie moment w kofgedzie, gdy Sarth powiedział mi, że przez ludzi z Miasta Światła straciła syna. Fakt, że pomimo tego zdobyła się teraz na tyle miłosierdzia, by nie zostawić Skaikru na śmierć, sprawiał, że powinnam czuć wobec niej wdzięczność zamiast wściekłości. Wolę nie wiedzieć, jak zareagowałaby, gdyby dowiedziała się, kim ja sama tak naprawdę jestem, pomyślałam.
Zacisnęłam więc powieki i wzięłam głęboki, uspokajający oddech. Jeśli chcę przeżyć, muszę to naprawić.
– Moje dzieci są teraz w drodze do Polis wraz z moją siostrą – zaczęłam, siląc się na spokojny, rzeczowy ton. – Wróciłam na te tereny, żeby znaleźć Hedę, mojego męża. Nie udało mi się to... więc na pewno jest już w Polis, gdzie ja i James właśnie zmierzaliśmy – te słowa z trudem przeszły mi przez gardło, ale wiedziałam, że nie mogę pozwolić im wyczuć we mnie żadnej niepewności. – James mi pomaga i musicie mi uwierzyć, że nie ma nic wspólnego z krzywdami, które wyrządzili wam Skaikru.
Ziemianka jedynie prychnęła w odpowiedzi. Sarth rzucił mi bezradne spojrzenie, a ja po raz kolejny zmusiłam się do zebrania w sobie resztek empatii, od których bardzo wiele teraz zależało.
– Jesteśmy wam niezmiernie wdzięczni za uratowanie życia... i wiem, że nigdy nie będę w stanie się wam odwdzięczyć. Jeśli jednak zechcecie pojechać z nami do Arkadii – podniosłam nieco głos, ignorując spanikowane spojrzenie Jamesa – Ja i Heda zrobimy wszystko, co w naszej mocy, by zapewnić wam takie samo schronienie przed Pr... przed tym, co nadchodzi... jakie sami chcemy tam znaleźć. I chociaż nie do końca wiem, co to jest – wzięłam głęboki oddech – to jestem przekonana, że ludzie z Arki nie pozwolą nam wszystkim zginąć.
Moje słowa odniosły oczekiwany efekt – lodowata wściekłość na twarzy starej Ziemianki zaczęła powoli ustępować, a w jej oczach zobaczyłam błysk. Sarth otworzył szeroko oczy – a gdy dotarło do niego, o czym mówię, jego usta rozciągnęły się w najszczerszym uśmiechu, jaki u niego dotąd widziałam.
Starałam się nie pokazać uczucia triumfu, które zaczęło we mnie kiełkować. Oni także boją się tego, co się dzieje. Tak samo jak my szukają schronienia, pomyślałam. Bezpieczeństwo to teraz główna karta przetargowa i jeśli chcę przeżyć, muszę ją wykorzystać.
Ziemianka milczała przez dłuższą chwilę, patrząc na mnie z nieprzeniknionym wyrazem twarzy. Wiedziałam, że bije się z myślami – nie byłam jednak w stanie przewidzieć, co w niej zwycięży; nienawiść do Skaikru czy chęć przetrwania.
– Seda... – dobiegł mnie niemalże niesłyszalny głos Sartha. Patrzył na starą kobietę z taką nadzieją i prośbą w oczach, jakiej jeszcze u niego nie widziałam. Po raz pierwszy dostrzegłam, jak bardzo ten pokorny, cichy chłopiec się boi. Przecież jego świat, tak samo jak nasz, całkowicie zawalił się w ciągu kilku dni. Przypomniałam sobie naszą rozmowę tamtego ranka w kofgedzie, gdy mówił z dumą, że pewnego dnia zostanie następcą starej Ziemianki. Mogłam jedynie domyślać się, jak musiał się czuć, gdy w jednej chwili cała jego przyszłość została wymazana przez kataklizm, którego nie rozumiał i nie potrafił powstrzymać.
Kobieta spojrzała na niego i przez ułamek sekundy odniosłam wrażenie, że w jej oczach dostrzegłam coś dziwnego – jednak kiedy znów przeniosła wzrok na mnie, w jednej chwili zamienił się w czystą stal.
– Wolałabym u m r z e ć, niż żyć gdziekolwiek z tymi pieprzonymi kreaturami – wysyczała.
Zobaczyłam kątem oka, że James zaciska niebezpiecznie pięści, i zrozumiałam, że jego cierpliwość właśnie się wyczerpała. Podobnie jak moja własna.
Bez sekundy wahania chwyciłam Sartha za kołnierz i nie zważając na jego zaskoczony okrzyk, popchnęłam go w stronę Ziemianki – tak, że omalże nie upadł na ziemię.
– Czy on naprawdę nie ma dla ciebie żadnej wartości? – warknęłam, podnosząc głos z każdym kolejnym krokiem, aż nie stanęłam z kobietą twarzą w twarz. – Czy tobie się wydaje, że jesteście w stanie tak po prostu uciec przed tym, co nadchodzi? Czy naprawdę jesteś aż tak zaślepiona, że skarzesz chłopca, którego wychowałaś, na śmierć, z powodu własnej nienawiści? Pozwolisz twojemu kolejnemu synowi umrzeć?
Nie wiedziałam, kto był bardziej zszokowany moimi słowami – stara Ziemianka czy ja sama. Przerażenie na twarzy Sartha wręcz krzyczało, żebym zamilkła; wiedziałam, że przekroczyłam granicę, ale byłam zbyt zdesperowana, by się teraz wycofać. Mogłam jedynie modlić się w duchu, żeby moim słowom udało się w skostniałym sercu kobiety obudzić coś więcej.
Podeszłam do niej jeszcze bliżej i spojrzałam jej prosto w oczy.
– Praimfaya nadchodzi. A nasza śmierć wraz z nią. I wobec niej wszyscy jesteśmy równi – zaczęłam cicho, wkładając w ton mojego głosu całą pewność i powagę, jaką w sobie miałam. – Owszem, Skaikru wyrządzili tej ziemi wiele złego. Ale nie wszyscy są tacy sami. Te krzywdy nie są winą tych, którzy chcą nam pomóc. Ani ich, ani Jamesa, który uciekł od swoich ludzi wiele miesięcy temu...
Wskazałam na zastygłego w bezruchu chłopaka, słuchającego mnie z szeroko otwartymi oczami.
– Ani też moją. Bo wszyscy chcemy jednego. Przetrwać. Przeżyć. I albo spróbujemy zrobić to razem... albo umrzemy całkiem sami. I chociaż nie znasz mnie prawie wcale i nie masz podstaw, by mi wierzyć, proszę... błagam cię, zrób to. Wybierz życie. – posłałam jej najpewniejsze i najbardziej błagalne spojrzenie, na jakie było mnie stać. – Jeśli nie dla siebie, to dla niego. Dla Sartha.
Kobieta patrzyła na mnie w milczeniu przez chwilę tak długą, że zdawała się trwać całą wieczność. Patrzyłam, jak jej pokryta zmarszczkami twarz drga od emocji, jak jej oczy – mimo wieku w pewien sposób piękne, z których niegdyś zapewne musiał bić blask – wypełniają się nagle łzami.
W końcu drgnęła i gwałtownie odwróciła się do mnie plecami, zaciskając pięści. Serce przestało mi bić na całą sekundę – zanim nie usłyszałam w odpowiedzi słów, które sprawiły, że byłam w stanie znów odetchnąć.
– Zgoda.
* * *
– ...A więc od tamtej pory jesteście w drodze? – spytałam, poprawiając się nieznacznie na siodle. Sarth skinął głową i popędził swojego osiołka, truchtającego obok mojego wierzchowca, który wlókł się z trudem za skrzypiącym wozem. Słońce właśnie zachodziło za linią horyzontu, a chłodny wiatr, rozwiewający mi raz po raz włosy, pachniał mokrą ziemią.
Zgodnie z mapą Ziemianki mieliśmy jeszcze kilka mil do przebycia, zanim będziemy mogli bezpiecznie rozbić obóz na noc, z dala od szlaków handlowych czy terenów kłusowników. Stara kobieta, jadąca z przodu na koniu, który ciągnął wóz przez całą drogę, ignorowała wszelkie moje pytania na temat naszego postoju – podobnie jak całą naszą obecność od momentu, w którym zgodziła się na wyruszenie z nami do Arkadii. Przynajmniej James nie usłyszał już z jej ust ani jednej obelgi, gdy zmienialiśmy się co postój; jedno prowadziło naszego konia, drugie odpoczywało w wozie, próbując zaznać choć odrobinę regenerującego snu. Jechałam w siodle już dobre dwie godziny i zaczynałam coraz bardziej tracić siły, więc odwracałam swoją uwagę od bólu i wyczerpania rozmową z Sarthem.
– Wyjechaliśmy nocą i wzięliśmy ze sobą tylko najważniejsze rzeczy, bo kiedy w lesie skończyła się zwierzyna, ludzie zaczęli głodować i źli geda mogli nas obrabować i zamordować w nocy – wyjaśnił cicho chłopiec. – Seda i ja umiemy się obronić, ale nie mogliśmy dalej ryzykować, bo ludzie w okolicznych wioskach zaczynali chorować.... widziałem, jak plują krwią.
Wzdrygnął się. Dotarło do mnie, że mówi o chorobie popromiennej, i poczułam ucisk w żołądku na myśl o Azairze i wszystkich wojownikach, którzy zginęli w ten sposób. Przez ułamek sekundy przed oczami zatańczyła mi twarz Theo pośród nich, ale natychmiast odgoniłam ten obraz od siebie i zaczęłam gorączkowo szukać innego tematu, by na nowo zająć myśli.
– Sarth, powiedz mi... – zaczęłam nieco ciszej, zerkając na starą Ziemiankę w oddali przed nami. – Jak właściwie twoja seda ma na imię? Nie wiem nawet, jak się do niej zwracać.
Chłopiec uśmiechnął się lekko, a jego oczy błysnęły rozbawieniem.
– Pani ma bardzo piękne imię – odpowiedział szeptem. – Amelia. Kiedyś podobno była najpiękniejszą kobietą w swojej wiosce.
Z trudem powstrzymałam się przed prychnięciem, bo ciężko było mi w to uwierzyć, ale po chwili spojrzałam na kobietę – o, jak się okazało, wyjątkowo wdzięcznym imieniu – mniej krytycznym okiem i uświadomiłam sobie, że mimo wieku jej rysy twarzy nadal miały w sobie pewną majestatyczność. Przed laty mogła być w zasadzie podobna do Risy, przemknęło mi przez myśl.
– Ailey? – głos Sartha wyrwał mnie z zamyślenia. Gdy znów przeniosłam na niego wzrok, zobaczyłam coś dziwnego w jego spojrzeniu – jakby intensywnie bił się z myślami. Uświadomiłam sobie, że po raz pierwszy użył mojego imienia bez tytułowania mnie.
– Tak?
– J-ja... – chłopak zaczerwienił się nagle i spuścił wzrok. – Ja tylko... cieszę się, że z nami jesteś – wykrztusił w końcu.
Poczułam, jak na mojej twarzy rozkwita szeroki, szczery uśmiech. Dobroć i pokora tego chłopca rozczuliły mnie już pierwszej nocy w kofgedzie; w jakiś sposób błysk w jego oczach sprawiał, że mimowolnie widziałam oczami wyobraźni Kaela – chociaż w przeciwieństwie do Sartha był odważny, butny i dość głośny. Na samą myśl o moim synu serce ścisnęło mi się boleśnie z tęsknoty, ale zdusiłam w sobie emocje i wesoło zmierzwiłam chłopcu włosy w odpowiedzi.
– Ja też bardzo się cieszę, Sarth.
* * *
– Przypomina mi go trochę, wiesz?
Zerknęłam na Jamesa, leżącego obok mnie przy trzaskającym wesoło ognisku. Skalna skarpa, pod którą ukryliśmy się na noc, skutecznie chroniła nas przed ewentualną burzą, ale w szczelinach bez trudu dało się dostrzec gwiazdy, zdobiące w ogromnej ilości nocne niebo; skutecznie odwracały naszą uwagę od płonącej nieustannie łuny na horyzoncie. Nie sposób jednak było nie zauważyć całkowitej ciszy dookoła nas – jakby wszystkie nocne owady nagle zniknęły.
– Sarth? – odszepnęłam, marszcząc brwi. James skinął głową, a na jego twarzy zamajaczył się blady uśmiech, kiedy spojrzał na śpiącego po drugiej stronie ogniska chłopca – tuż przy nogach Amelii, odsuniętej od nas najdalej, jak się dało. Doskonale wiedziałam, że nie śpi – i szczerze wątpiłam, czy kobieta w ogóle ma zamiar robić to w naszej obecności, mimo że technicznie nadal byliśmy bezbronni i zbyt wyczerpani, by w jakikolwiek sposób jej zagrozić.
– Potrafi „mówić" oczami. Zupełnie jak Azariah – usłyszałam cichy głos Jamesa. – To głupie, ale umiał przekonać mnie do praktycznie wszystkiego, nie mówiąc ani słowa.
– Skąd ja to znam – uśmiechnęłam się lekko i mimowolnym ruchem wrzuciłam leżącą przy mnie gałązkę do ogniska. – Kael i Shaelyn są w tym mistrzami. Theo zawsze dawał się na to nabrać.
Theo...
Mój uśmiech zniknął tak szybko, jak się pojawił. Wiedziałam, że James wyczuł tę zmianę, ale nic nie powiedział. Przemknęło mi przez myśl, czy chłopak nadal może się mnie bać. Ostatnie wstrząsające wydarzenia sprawiły, że rozmawialiśmy tak, jakby kilka poprzednich dni wcale nie miało miejsca – ale czułam wyraźnie, że dystans między nami wcale nie zniknął. Byłam po prostu zbyt wyczerpana i obolała, żeby zastanawiać się także i nad tym.
Widząc, że cisza między nami się przedłuża, jedynie westchnęłam cicho i położyłam się na swoim pledzie. Gdy usłyszałam, że James zrobił to samo, zamknęłam oczy, modląc się, by sen w końcu przyniósł ukojenie mojej poturbowanej głowie.
Ale nie byłam w stanie zasnąć. I chociaż za wszelką cenę próbowałam wyprzeć to ze swoich myśli, doskonale wiedziałam, dlaczego.
W końcu nie wytrzymałam.
– James?
Chłopak drgnął i otworzył swoje duże, szaroniebieskie oczy. Nie wiedziałam, czy to efekt światła ogniska, czy gwiazd nad nami, ale z jakiegoś powodu przemknęła mi przez głowę myśl, że w innym życiu mogłabym uznać te oczy za wyjątkowo ładne – zupełnie jak Amelii. Ale w przeciwieństwie do niej, spojrzenie Jamesa nie straciło jeszcze do końca swojego blasku.
I uświadomiłam sobie, że teraz – w samym środku tego cholernego końca świata, gdy tak naprawdę możemy umrzeć w każdej chwili – niezależnie od tego, co czuję, nie chcę więcej być tą, która ten blask w nim gasi.
Więc kiedy nasze spojrzenia się skrzyżowały, zdobyłam się na blady, ale szczery uśmiech.
– Ja... cieszę się, że żyjesz, James. I przepraszam. Za wszystko.
Nie mogłam nie zauważyć iskierek w jego oczach, gdy go odwzajemnił.
– Ja też, Ailey. Nie martw się. Znajdziemy go.
Znajdziemy go.
_______________________________________________
Tłumaczenie:
gapa – koń
natrein – czarny deszcz
frikdreinas – zmutowani Ziemianie (z fizycznymi defektami spowodowanymi promieniowaniem)
Joken fragas, joken feikau kru... – Pieprzeni mordercy, pieprzony fałszywy klan
seda – nauczycielka
geda – ludzie
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro