Chào các bạn! Vì nhiều lý do từ nay Truyen2U chính thức đổi tên là Truyen247.Pro. Mong các bạn tiếp tục ủng hộ truy cập tên miền mới này nhé! Mãi yêu... ♥

22 - Gyon op nodotaim

Heda!

Przerwałam traktowanie ostrzami słomianej kukły i wyprostowałam się, z trudem łapiąc oddech. Azair, dotychczas stojący tuż przy mnie, by co chwila poprawiać moją postawę czy nieprecyzyjne ruchy, ruszył pospiesznie w stronę linii drzew, otaczających polanę. Odgarnęłam włosy z czoła i spojrzałam w tamtym kierunku – a gdy moje oczy napotkały znajomą postać, zmierzającą ku nas od strony ogrodzenia, moje serce momentalnie podskoczyło.

Ha yun, Heda. Właśnie trenujemy atak – Azair skłonił usłużnie głowę przed Theo i uśmiechnął się nieznacznie, wskazując na mnie. – Pani robi zdecydowane postępy każdego dnia.

Theo skinął do niego głową w odpowiedzi, a w jego oczach koloru ziemi zatańczyły znajome iskierki, kiedy przeniósł na mnie wzrok. Zmarszczyłam lekko brwi na widok tego, co miał na sobie; zamiast zwykłego, ciemnego stroju Hedy było to ubranie zwyczajne, wręcz ćwiczebne. Rzuciłam ostrza na ziemię i już otwierałam usta, żeby spytać, dlaczego tu przyszedł sam, w środku dnia, kiedy przecież powinien, jak zwykle, być w siedzibie – ale Heda ubiegł mnie, zwracając się do Azaira:

Na dziś wystarczy, wojowniku. Możesz odejść.

Ziemianin, mimo widocznego zaskoczenia, które odmalowało się na jego twarzy, skłonił się ponownie i posłusznie odszedł w stronę zabudowań. Otworzyłam usta, gdy Theo jakby nigdy nic podniósł jedno z ostrzy, które służyły mi do treningu, i podszedł do mnie, obracając je zgrabnie w dłoniach.

Byliśmy dopiero w połowie treningu – założyłam ręce na piersi, patrząc na niego z lekkim wyrzutem. Heda uniósł brew i wyciągnął broń w moją stronę.

Nie masz w takim razie ochoty go dokończyć?

Otworzyłam szerzej oczy na widok szelmowskiego uśmiechu na twarzy mojego męża. Nie ćwiczyliśmy razem od... w zasadzie od czasu, kiedy po raz pierwszy trafiłam do jego wioski, przemknęło mi przez myśl. Moment, w którym walczyłam z nim na polanie obok wioski Potamikru, w jednej chwili wydał mi się tak przeraźliwie odległy, jakby od tamtego czasu minęły całe dekady, a nie zaledwie kilka miesięcy.

Ale... jesteś tego pewien? – zająknęłam się lekko, chwytając rękojeść ostrza. Nigdy dotąd nie pomyślałam nawet, żeby go o to poprosić – teraz, gdy mieszkaliśmy w stolicy, miał o wiele więcej obowiązków, więc przywykłam do tego, że większość dnia spędzałam nie z nim, a z jego wojownikami, ucząc się technik walki i języka, a także łowiectwa czy wyprawiania skór. Ta propozycja, nagła i nieoczekiwana, zupełnie zbiła mnie z pantałyku.

Dlaczego miałbym nie być? – odparł Theo z rozbawieniem w głosie, podchodząc bliżej. Serce zabiło mi w nieregularnym rytmie, gdy niespodziewanie wyciągnął rękę, by dotknąć końcówek moich włosów.

Są takie krótkie – westchnął cicho, jakby z nagłym zamyśleniem, nawijając sobie kosmyk na palec. – Nadal nie mogę się przyzwyczaić. Lubiłem, jak je upinałaś.

Przecież odrosną – odparłam lekkim tonem, ale nie mogłam nic poradzić na rumieniec, który wykwitł na mojej twarzy na jego słowa. – Poza tym, to tradycja po zaślubinach. Ludzie muszą widzieć, że jestem teraz Ailey kom Potamikru, prawda?

Theo uśmiechnął się tym cudownym uśmiechem, który był zarezerwowany tylko i wyłącznie dla mnie. Jego dłoń przeniosła się na mój policzek, a ja zadrżałam lekko pod ciepłem jego dotyku.

– Nie ma osoby w tej stolicy, która nie wiedziałaby, kim jesteś – odparł miękko. – I nie musisz niczego im udowadniać, Ailey. Szanują cię, wiesz o tym.

Szanują mnie, bo nie pozostawiasz im w tej kwestii wiele wyboru – prychnęłam w odpowiedzi i odsunęłam się lekko. – Dobrze wiesz, że chcę być czymś więcej, niż Ziemianką z tytułu, Theo.

Wiem. – Heda znów postąpił o krok w moją stronę, a w jego oczach nie przestawały tańczyć znajome iskierki. – I uwierz mi, same te słowa wskazują na to, że już od dawna nią jesteś.

Poczułam, jak robi mi się gorąco. Znajdował się tak niebezpiecznie blisko, że myślenie przychodziło mi z dużo większym trudem – niezależnie od tego, od jak dawna do siebie należeliśmy, jego bliskość za każdym razem działała na mnie tak samo intensywnie. Poczułam, że jeszcze chwila, a zatonę całkowicie w głębi jego ciemnobrązowych oczu, więc ostatkiem sił odsunęłam się od niego i położyłam dłonie na jego klatce piersiowej przypominając mu tym samym, że w jednej z nich nadal ściskam ostrze.

Skoro mowa o powodach – rzuciłam mu znaczące spojrzenie – To dlaczego właściwie tu jesteś? Przecież powinieneś być z radnymi albo szkolić Natblidy, albo...

...Albo sprawdzić, czy jesteś w stanie mnie pokonać? – przerwał mi, również unosząc swoje ostrze z szerokim uśmiechem na twarzy, po czym nagle odsunął się ode mnie i w jednej chwili przyjął pozycję do walki. Przez moment patrzyłam na niego z niedowierzaniem – a potem dotarło do mnie, co to oznacza, i poczułam, jak kąciki moich ust mimowolnie unoszą się w uśmiechu.

Mój własny mąż chce ze mną walczyć.

Rozumiem, że rzucasz mi wyzwanie, H e d a? – odparłam, akcentując każde słowo, i także cofnęłam się o kilka kroków, na co jego oczy rozbłysły znajomym światłem.

Być może – odparł pozornie niewzruszonym tonem, ale jego uśmiech nie gasł nawet na moment. – To zależy od tego, czy je podejmiesz, A i l e y k o m P o t a m i k r u.

Zaczęliśmy powoli okrążać się nawzajem po pustej polanie, bacznie obserwując każdy, nawet najmniejszy nasz ruch. Próbowałam zachować nieprzeniknioną minę, ale z każdą sekundą wzrastała we mnie ekscytacja. Dokładnie pamiętałam ten odległy dzień, wtedy, w wiosce, kiedy powiedział mi, że to raczej niemożliwe, żebym go pokonała.

Chyba pora się o tym wreszcie przekonać.

Zaatakowałam, zanim zdążył to przewidzieć. Metaliczny dźwięk naszych zderzających się ostrzy odbił się przenikliwym echem po lesie. Zaczęliśmy wirować w walce niczym w szalonym, brutalnym tańcu, próbując prześcignąć każdy krok, ubiec każdy ruch przeciwnika.

Oczy Theo płonęły, gdy unikał mojego ostrza, raz po raz odparowując moje ciosy. Spróbowałam podciąć mu nogi, ale był szybszy – odepchnął mnie z taką siłą, że omalże nie straciłam równowagi. Błyskawicznie odskoczyłam w bok i poturlałam się po trawie, unikając jego ostrza w ostatniej chwili. Poderwałam się, zanim zdążył do mnie dobiec, i zablokowałam jego atak – a zanim zdążył znów mnie odepchnąć, kopnęłam go z całej siły w kolano. Wydał zduszony okrzyk i zachwiał się.

Tyle mi wystarczyło.

Sekundę później z pełnym satysfakcji uśmiechem przyciskałam go z całej siły do drzewa, z ostrzem milimetry od jego twarzy.

I co teraz?

Kiedy ciemnobrązowe oczy Theo rozszerzyły się na dźwięk moich słów – tych samych, które wypowiedziałam wtedy, podczas naszej pierwszej walki, przyciskając go do ziemi – zrozumiałam, że pamięta to wszystko dokładnie tak samo wyraźnie, jak ja.

A gdy wypuścił ostrze z ręki, a szok w jego spojrzeniu ustąpił miejsca zachwytowi i dumie, poczułam, jak każdy skrawek mnie wypełnia się niewysłowionym uczuciem do niego. Uczuciem tak silnym i tak prawdziwym, że nie byłabym w stanie wyrazić go żadnymi słowami.

Moje ostrze z głuchym brzękiem odbiło się od ziemi, kiedy jego usta odnalazły moje w pocałunku tak namiętnym i czułym, że cały świat dookoła nas zniknął w jednej chwili.

I wtedy – dobiegł mnie jego głęboki szept szept, którego mogłabym słuchać do końca mojego życia. – Właśnie wtedy całkowicie się w tobie zakochałem, Ailey.



* * *



– Przestań tak na mnie patrzeć.

Mój zachrypnięty głos zabrzmiał obco, jakby nie należał do mnie. Dostrzegłam kątem oka, że James poruszył się niespokojnie, ale nawet na chwilę nie oderwałam się od ostrzenia miecza Theo.

– Ailey...

– Przestań patrzeć na mnie, jakbym miała zaraz stąd wybiec albo cię tym przebić – przerwałam mu, kopiąc leżący przy mojej stopie kamyk w stronę prowizorycznego ogniska, które nas dzieliło.

Chłopak spuścił wzrok i zamilkł na dłuższą chwilę.

– Nie uwierzyłaś mu.

To nie było pytanie, tylko stwierdzenie faktu. Moja dłoń zatrzymała się na połyskującej klindze miecza, gdy uniosłam na niego lodowaty wzrok.

– Nie.

Chciałabym, żeby moje słowa były prawdą – ale tak naprawdę nie miałam najmniejszego pojęcia, w co wierzę, a w co nie. Słowa Azaira i wszystkie przerażające obrazy wydarzeń sprzed kilku godzin cały czas odbijały się echem w mojej głowie, bezlitośnie odbierając mi jakąkolwiek nadzieję.

I tak naprawdę tylko to przeczucie, to cholernie silne przeczucie, które kazało mi wtedy tak desperacko brnąć przez śnieg przed siebie, trzymało mnie jeszcze przy zdrowych zmysłach.

Przeczucie, że Theo żyje.

Nawet jeśli to praktycznie niemożliwe.

Widziałam, co promieniowanie zrobiło z jego armią. Widziałam przerażającą łunę na horyzoncie, języki ognia, które trawiły bezlitośnie tereny Koalicji, mój dawny dom. Widziałam, jak Azair umierał w strasznych cierpieniach, wydusiwszy z siebie ostatkiem sił, że nikt się nie ostał – że n i k t nie przeżył.

I mimo tego, mimo paraliżującego przerażenia i całkowitej rozpaczy, która ogarnęła mnie wtedy, nadal nie byłam w stanie uwierzyć, że Theo już nie ma.

Czułabym to. Wiedziałabym, gdyby zginął, powtarzałam sobie uporczywie w myślach. Jego serce jest moim domem. Moje serce jest jego domem. Nie mogłabym żyć dalej, gdyby jego już nie było.

Ale strach, że mogę całkowicie się mylić, był we mnie równie silny. W mojej wypełnionej rozpaczą i chaosem głowie nieustannie krążyły coraz to bardziej przerażające scenariusze tego, co mogło się wydarzyć – tego, co może się dziać nawet teraz – i wobec czego jestem całkowicie, kompletnie bezsilna.

Nawet jeśli udało mu się uciec na czas... co, jeśli teraz umiera gdzieś na śniegu, jak Azair?...

Zacisnęłam usta i odłożyłam miecz, po czym, uważając na ranne ramię, położyłam się plecami do ognia na moim, wilgotnym jeszcze od śniegu, płaszczu. Byłam bardziej wyczerpana, niż kiedykolwiek wcześniej, i bolało mnie dosłownie wszystko. Tępym wzrokiem zaczęłam śledzić powolne ruchy naszego konia, skubiącego kępki mchu przy kamiennej ścianie.

To w zasadzie cud, że Jamesowi udało się znaleźć tę jaskinię i mnie do niej zaciągnąć, zanim oboje zamarzliśmy na śmierć w tej zamieci. Gdyby nie wypełniała mnie tak przeraźliwa pustka, może poczułabym się źle za to, ile razy kopnęłam go i uderzyłam, zanim się tutaj dostaliśmy – i zanim w końcu zrezygnowałam z prób wybiegnięcia z powrotem w śnieg, przed czym był zmuszony powstrzymywać mnie siłą.

Ale nic nie miało już dla mnie najmniejszego znaczenia.

Przez cichy trzask ogniska przebił się szelest kroków – i niespodziewanie poczułam na swoich nagich ramionach ciepły, miękki materiał.

Wzdrygnęłam się i poderwałam tak gwałtownie, że James aż odskoczył.

– Myślałem, że śpisz – wymamrotał przepraszająco, gdy jednym ruchem ściągnęłam z siebie jego kurtkę i natychmiast rzuciłam mu ją z powrotem.

– Nie. Potrzebuję. Twojej. Pomocy.

Lodowatość mojego tonu zaskoczyła nawet mnie samą. Oczy Jamesa, w których do tej pory widziałam jedynie troskę, wyraźnie pociemniały – ale nie zwróciłam na to najmniejszej uwagi, ogarnięta zupełnym szokiem.

Bo właśnie w tamtej chwili uświadomiłam sobie, że ponad pięć lat temu pewien Skaikru również ofiarował mi swoją kurtkę – nocą, przy ognisku, w dniu, w którym całe nasze życie przewróciło się do góry nogami.

A więc... to znów tylko ja i obcy chłopak z Nieba. Sami kontra wielki, niebezpieczny świat.

Jak to, do cholery, możliwe, że historia tak okrutnie ironicznie zatoczyła koło?

To wszystko brzmiało tak niedorzecznie, że aż miałam ochotę się roześmiać. Albo rozpłakać – ale dzisiejszej nocy zdążyłam wypłakać już wszystkie łzy. Zauważyłam, że James zmarszczył brwi na widok wyrazu mojej twarzy, ale zanim zdążył cokolwiek powiedzieć, jedynie pokręciłam głową i położyłam się z powrotem, próbując opanować drżenie całego ciała.

Nie, Ailey. Stop. Wcale tak nie jest, powiedziałam sobie stanowczo w myślach. Nie jesteś już tamtą dziewczyną. Jesteś żoną Hedy. Masz rodzinę. Masz dzieci, które na ciebie czekają. A James nie jest nim.

James nie jest nim. I nigdy nie będzie.

I nie miał racji. Theo nie zginął. N i e m ó g ł zginąć. Nie mógł cię zostawić. Znajdziesz go. Pojedziesz do Polis i znajdziesz go, choćbyś miała poświęcić wszystko.

Wzięłam głęboki oddech i zamknęłam oczy, czując, jak ucisk w sercu odrobinę się zmniejsza.

Znajdę go, powtarzałam sobie bezgłośnie, aż nie zasnęłam. Znajdę go.



* * *



Im bliżej Polis się znajdowaliśmy, tym robiło się cieplej. Śnieg przestał padać równie szybko, jak zaczął – a przez jego nieustanne topnienie podniósł się poziom wszystkich rzek, przez co z coraz większym trudem udawało nam się znaleźć suchy kawałek ziemi na postój czy nocleg. Unikaliśmy stałych szlaków, by nie napotkać wrogich nam kru. Rzecz jasna, w pierwszym odruchu chcieliśmy ostrzec każdą wioskę w naszym zasięgu przed niebezpieczeństwem, ale mimo że ja sama cieszyłam się autorytetem Ziemianki, James nadal pozostawał w oczach wojowników Skaikru, znienawidzonym z samej racji swojego pochodzenia; nie było więc zbyt wielu szans, by tak po prostu nam uwierzyli, a czasu było coraz mniej.

Nie jestem pewna, ile dni byliśmy w drodze – wkrótce przestały się dla mnie liczyć wschody i zachody słońca. Jedynym, na co patrzyliśmy nieustannie, z rosnącym przerażeniem w sercach, była jasna łuna na horyzoncie za nami, rozświetlająca swoim radioaktywnym ogniem każdą noc. I nie wiedziałam, czy to złudzenie, czy moja paranoja, ale zdawała się przybliżać za każdym razem, gdy zwracałam na nią wzrok.

Od czasu nocy w jaskini nie rozmawialiśmy ze sobą prawie wcale. James, najwyraźniej świadomy tego, co stało się ze mną po tym, co wtedy zobaczyliśmy, ze sporą ulgą przyjął fakt, że chciałam jak najszybciej dostać się do Arkadii, zamiast znów rzucać się biegiem przez śnieg wśród zamarzających trupów armii Theo.

Mimo że nadal musieliśmy pomagać sobie nawzajem, trzymaliśmy od siebie wyraźny dystans, głównie z mojej inicjatywy. Byłam świadoma tego, że nie możemy się rozdzielić, ale wiedziałam, że jeśli chociaż nie spróbuję się od niego odizolować, w końcu stanie się obiektem całej wściekłości i rozpaczy, które targały mną od środka – chociaż ukrywałam to cały czas pod lodowatą obojętnością. Zdawałam sobie sprawę, że było to okrutne i niewdzięczne, biorąc pod uwagę, ile James dla mnie zrobił, ale po wydarzeniach tamtej nocy przestało mieć to dla mnie jakiekolwiek znaczenie.

Jego twarz jak zwykle maskowała jego prawdziwe emocje – ale mogłam z łatwością wyczuć, że ta podróż jest dla niego równie męcząca i bolesna, jak dla mnie. Czasem, nocami, gdy myślał, że już dawno zasnęłam, mogłam zobaczyć, jak siedzi i przez długie godziny patrzy pustym wzrokiem w przestrzeń. Zastanawiałam się wtedy, czy żałował, że wybrał pójście za mną zamiast wyruszenia z Azylem do Arkadii. Wiedziałam, że bez niego zapewne byłabym już martwa, ale także i to zupełnie mnie nie obchodziło – podobnie jak cisza, która wisiała nieustannie między nami. Zachowywaliśmy się, jakbyśmy praktycznie się nie znali – i momentami było to dla mnie wręcz nie do pomyślenia, że ja sprzed dosłownie kilku dni, z czasów, kiedy byliśmy razem z czwórką, potrafiła być wobec niego taka otwarta.

Ale tamta Ailey umarła. Umarła tamtej nocy, w zaplamionym krwią śniegu, razem z Azairem i dziesiątkami Potamikru, których nie potrafiła uratować. Umarła w momencie, w którym ten przerażająco okrutny świat kilkoma słowami zniszczył wszystko, czego tak desperacko się trzymała, by przetrwać.

Ale została w niej iskra. Maleńka, pojedyncza iskierka. Na tyle słaba, że każdy podmuch wiatru mógłby ją unicestwić – ale na tyle silna, by kazać jej budzić się każdego ranka i iść dalej. Na tyle gorąca, by nadal utrzymywać ją przy życiu. By rozpalać w niej resztki wiary, które jej pozostały.

Muszę wrócić do moich dzieci, powtarzałam sobie jak mantrę każdego dnia, z nieprzerwanym uporem przedzierając się wraz Jamesem przez gęste, niebezpieczne lasy, lodowate wiatry i skaliste kotliny. Muszę znaleźć sposób, żeby powstrzymać ten radioaktywny ogień, tą przerażającą falę śmierci. Muszę ocalić tych, których kocham. Muszę dowiedzieć się, co tak naprawdę stało się z Theo. Muszę go znaleźć.

Bo moja walka jeszcze się nie zakończyła.

I wiem, że jego też nie.



* * *



– Ailey.

Z początku nawet go nie usłyszałam, zajęta starannym skórowaniem świeżo upolowanego królika – uważając, by nie uszkodzić jego wyjątkowych, podwójnych uszu, które można w kofgedzie przehandlować na niejedną maść leczniczą.

– Ailey, chodź tu – syknął głośniej James, a w jego głosie wychwyciłam dziwną nutę. Sam fakt, że tak nagle się do mnie odezwał, w zasadzie mnie zaskoczył, więc z rozdrażnionym westchnieniem odłożyłam zakrwawiony nóż i, schylając się, by nie uderzyć głową w przewalony pień nad naszym prowizorycznym schronieniem, wyszłam na zewnątrz. Słońce zaszło już dawno i było zbyt ciemno, żebym mogła zobaczyć cokolwiek w otaczającej nas gęstwinie lasu; nawet łuna promieniowania nie przebijała się przez sylwetki drzew przed nami. Podeszłam do Jamesa, zakładając ręce na piersi w obronnym geście.

– Czego, do cholery, chce...

– Słyszysz to? – przerwał mi, przykładając mi rękę do ust. Odskoczyłam jak oparzona, z trudem powstrzymując się przed odwinięciem mu w twarz. Ale, ku mojemu zaskoczeniu, James zupełnie nie przejął się moją reakcją – i z wyraźnym zniecierpliwieniem wskazał ręką, żebym zaczęła nasłuchiwać. Rzuciwszy mu mordercze spojrzenie, znieruchomiałam i spojrzałam w nieprzeniknione ciemności lasu.

Już po krótkiej chwili zrozumiałam, o co mu chodziło.

– Ptaki – wyszeptałam.

Gdzieś wysoko ponad otaczającym nas lasem słychać było trzepot dziesiątek – nie, setek – skrzydeł ptaków, lecących w wyraźnym pośpiechu na północ, w stronę szczytów gór, w których dolnych partiach właśnie się znajdowaliśmy. W pierwszej chwili nie zauważyłam w tej migracji niczego dziwnego – ale kiedy kilka jeży przebiegło tuż obok moich nóg i nawet świetliki, które do tej pory kłębiły się wokół pobliskich drzew, również zaczęły umykać w tamtym kierunku, a gdzieś nad nami nagle przetoczył się grzmot, w końcu do mnie dotarło.

O nie.

– Czarny deszcz – poczułam, jak serce we mnie zamiera. – James, czarny deszcz!

Od tamtej chwili wszystko potoczyło się bardzo szybko.

Jeszcze nigdy nie zebraliśmy się do drogi w tak krótkim czasie. Kiedy ogromna, zielonkawa błyskawica rozświetliła nocne niebo, my już pędziliśmy przed siebie na naszym wierzchowcu, zakrywając głowy płaszczami. Serce biło mi jak oszalałe, kiedy przeskakiwaliśmy przez kolejne powalone drzewa i przebijaliśmy się przez zarośla, desperacko próbując zdążyć uciec z zasięgu kłębiących się nad nami, kruczoczarnych chmur.

– Musimy znaleźć jakąś jaskinię! – dobiegł mnie przytłumiony głos Jamesa za sobą. Pokręciłam gwałtownie głową.

– Jest zbyt ciemno, nie widzę nawet drogi przed sobą – odkrzyknęłam, popędzając konia. – Musimy po prostu zdążyć, zanim...

Nie było mi dane dokończyć tego zdania – mój głos został całkowicie zagłuszony przez przeraźliwie donośny grzmot nad nami. Okrzyk przestrachu wyrwał się z mojej piersi, kiedy instynktownie przycisnęłam się do szyi konia, a James, by nie spaść, chwycił mnie mocno za talię. W mojej głowie natychmiast skrystalizował się tamten – przerażająco wręcz podobny – moment, w którym przyciśnięta do Theo uciekałam wraz z dziećmi przed radioaktywną burzą. Zacisnęłam zęby, z całej siły powstrzymując się przed odepchnięciem Jamesa od siebie w niekontrolowanym przypływie emocji.

– Ailey, nie damy rady! – usłyszałam jego przerażony głos tuż obok swojego ucha, gdy kolejna błyskawica rozdarła niebo. – W górach ta pierdolona burza będzie jeszcze gorsza!

– Nie mamy wyboru! – odkrzyknęłam, czując, jak od prędkości osiąganej przez naszego przerażonego wierzchowca żołądek zaczyna podjeżdżać mi do gardła. – W górach... w górach możemy się ukryć! Musimy tylko...

– Nie! Nie rozumiesz tego?! – szarpnął mnie za łokieć, jakby chciał wyrwać mi lejce z dłoni. – Ailey, do cholery, zabijesz nas, jeśli tam wjedziemy! Przestań być tak uparta i zrób, co mówię!

Poczułam, jak mój strach ustępuje miejsca oślepiającej wręcz wściekłości. Jak on śmie mi, kurwa, rozkazywać?!

– Jeżeli przez kogoś zginiemy, to przez ciebie! – popędziłam konia jeszcze gwałtowniej, tak, że James omal nie spadł z jego grzbietu – ale nie poczułam się przez to ani trochę winna, bo strach przed moją nieobliczalnością wreszcie nakazał mu zamilknąć.

Nie wiedział, że tak naprawdę napędzała mnie tylko moja własna panika.

Obraz co chwila rozmazywał się i wyostrzał, gdy lodowaty wiatr smagał moją twarz; czułam drżenie wszystkich mięśni naszego wierzchowca, każdy wstrząs, gdy jego kopyta odbijały się od skalistej ziemi. Serce biło mi jak oszalałe, krew dosłownie płonęła w moich żyłach, a moje wnętrzności wypełniało wibrowanie grzmotu, który zdawał się narastać z każdą sekundą – nie tylko nad nami, ale i gdzieś w ziemi, jak budzący się do życia wulkan.

Wiedziałam tylko jedno. Jeśli nie wydostaniemy się z epicentrum tego potwora, zginiemy.

Las zaczął się przerzedzać i w jednej chwili znaleźliśmy się w znajomych okolicach – przez tę samą przełęcz przedostawałam się z czwórką kilka dni temu, gdy próbowaliśmy dostać się do Arkadii, zanim dopadnie nas armia Azylu. Z trudem rozpoznawałam to miejsce teraz, gdy śmiercionośny żywioł szalał nad naszymi głowami, a drogę oświetlały jedynie przerażające, radioaktywne błyskawice.

W momencie, w którym dostrzegłam znajomy przesmyk pomiędzy skalnymi ścianami i skierowałam konia w tamtą stronę, wycie wiatru przerodziło się w szum.

Szum, który sekundę później spadł kaskadą radioaktywnego deszczu na nasze głowy.

– Ach!

Znajomy, parzący ból zaatakował bezlitośnie skórę moich dłoni, wystawionych spoza chroniącego nas płaszcza. Koń zarżał głośno i zaczął gwałtownie trzepać łbem, parskając głośno i rzucając się do przodu i do tyłu, zaślepiony bólem.

Zdążyłam jedynie krzyknąć – bo w czasie krótszym niż sekunda jego grzywa wyślizgnęła mi się z palców.

Następną rzeczą, którą pamiętam, był parzący kwas na mojej twarzy.

Zerwałam się gwałtownie z ziemi, krztusząc się i nie będąc w stanie złapać oddechu od siły uderzenia. Przez szum krwi w moich uszach przebił się odległy, pełen bólu wrzask Jamesa – i kiedy otworzyłam oczy i zobaczyłam go pod przeciwległą skalną ścianą, dotarło do mnie, że koń właśnie zrzucił nas oboje.

I właśnie wtedy radioaktywna ulewa uderzyła w nas z całą swoją zabójczą mocą.

W tamtej chwili zostałam praktycznie pozbawiona zmysłów. Uszy wypełnił mi mój własny, nieludzki wręcz krzyk, nic nie widziałam poza błyskawicami, rozświetlającymi na zielono świat pod moimi powiekami – a wszelkie myśli i uczucia zagłuszył we mnie ten płonący, przeraźliwy ból, rozlewający się po każdym centymetrze mojej skóry, gorszy niż cokolwiek, czego dotąd doświadczyłam.

Ostatkiem sił rzuciłam się w stronę Jamesa, wijącego się na ziemi w konwulsjach. Chciałam krzyczeć, błagać, by wstał, znalazł jakąkolwiek szczelinę w ścianie, ratował się – ale przez moje gardło przechodziło tylko pełne bólu wycie. Nie udało mi się nawet do niego dobiec – potknęłam się o wystającą skałę i wpadłam prosto w błoto, resztką świadomości amortyzując upadek rękami. Kwas wżerał się w moją twarz, czułam, jak bezlitośnie wypala dziury w mojej skórze – jak mnie z a b i j a, jak umieram, z każdą sekundą coraz bardziej, ale ja nie mogę zrobić nic, by to powstrzymać, nic, by się uratować.

A zanim zdążyłam wyciągnąć rękę, by dosięgnąć Jamesa, w jednej sekundzie gwałtowne uderzenie z całej siły cisnęło moim ciałem prosto na kamienną ścianę.

I zapadła całkowita ciemność.

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro