Chào các bạn! Vì nhiều lý do từ nay Truyen2U chính thức đổi tên là Truyen247.Pro. Mong các bạn tiếp tục ủng hộ truy cập tên miền mới này nhé! Mãi yêu... ♥

20 - The waves to come

– Którędy teraz?

Zatrzymałam konia i zeskoczyłam na ziemię, by lepiej przyjrzeć się gruzowisku, tarasującemu naszą dalszą drogę.

Po całym dniu wędrówki w gęstej mgle po zupełnie nieznanych mi szlakach – wypełnionej ciągłym strachem przed pościgiem z Azylu, zbaczaniem z tras i ukrywaniem się – wreszcie znaleźliśmy się u podnóża gór, których łańcuch dzielił nas od Polis i Arkadii. W pierwszej chwili wszyscy odczuliśmy ulgę i dumę z Benjamina, który doprowadził nas tu dzięki swojej niezawodnej pamięci – ale okazało się, że nie przewidział tego, że znana mu trasa może być całkowicie zablokowana przez obsuwisko.

– Cholera. – chłopak również zeskoczył ze swojego konia, a wraz z nim Villienne. – To była najszybsza trasa. Znam inną przełęcz, ale... to może zająć o wiele więcej czasu.

– „O wiele więcej", czyli...? – blondynka z irytacją kopnęła spory kamień obok jej stopy. Noc w jaskini zdecydowanie nie wyszła jej na dobre – wyraźnie zbladła, miała podkrążone oczy, a jej jasne włosy były widocznie brudne i rozwiane przez wiatr na wszystkie strony. Patrząc na nią mimowolnie zastanawiałam się, jak źle ja sama muszę wyglądać po całej dobie bez sekundy snu.

– Czyli co najmniej dwa dodatkowe dni – odparł z westchnieniem Benjamin, poprawiając nerwowo okulary. – A jeśli Azyl wysłał za nami pościg...

– Na pewno to zrobili – dobiegł nas cichy głos Jamesa. Chłopak, podtrzymywany całą drogę na koniu przez Lucasa, wyglądał na jeszcze bardziej wyczerpanego, niż my wszyscy. Wiedziałam, jak bardzo musi męczyć go droga, a niezabliźnione rany po strzałach na pewno dawały o sobie znać – ale nie okazał tego nawet przez chwilę, w milczeniu znosząc ból i zmęczenie. Przez brak odpowiednich ziół i maści leczniczych nie byłam w stanie mu pomóc; miałam jedynie nadzieję, że w rany nie wda się zakażenie, zanim nie dotrzemy do Arkadii.

– Wiedzą, dokąd jedziemy, mają przewagę. Mogli już od dawna zastawić pułapki w górach i na nas czekać – dodał ponuro i skrzywił się lekko, poprawiając się z trudem na siodle.

Zacisnęłam usta i oderwałam wzrok od zasypanej gruzem drogi przede mną, by odwrócić się w stronę czwórki.

– Dość. To, że jeszcze nas nie dogonili, oznacza, że to m y mamy przewagę – powiedziałam pewnym głosem, patrząc po ich twarzach. Byłam wyczerpana i przerażona tak samo, jak oni, ale jeśli miało nam się udać, nie mogłam w żadnym razie pozwolić, by teraz zwątpili w nasze możliwości.

– Mgła utrudnia widoczność nie tylko nam, ale także i pościgowi – założyłam ręce na piersi i zaczęłam przechodzić się w tę i z powrotem, a drobne kamienie chrzęściły pod moimi butami. – Ominęliśmy główny szlak, a z pewnością część z nich czatuje właśnie tam, więc nadal mamy tak samo duże szanse. Poza tym, niedługo zacznie się robić ciemno i będzie im o wiele trudniej się poruszać.

– Tak samo, jak nam – prychnęła pod nosem V.

– Dlatego też – odparłam z naciskiem – Musimy się pospieszyć. Ben, jesteś pewien, że nie ma szybszej drogi?

– Z końmi to niemożliwe – chłopak pokręcił ze smutkiem głową. – Musimy zawrócić. Spróbuję poprowadzić nas inną trasą, w której ciężej będzie nas zaatakować, ale...

– Dobrze – ucięłam krótko, wskakując z powrotem na konia. Nie mieliśmy czasu do stracenia. – Ruszamy.



Kamienne wąwozy, przesmyki i kamieniste drogi zdawały się ciągnąć w nieskończoność. Cały czas uporczywie parliśmy ku górze, próbując ignorować coraz to dotkliwsze zimno, zmęczenie i gęstą mgłę, która wcale nie opadała wraz z wysokością. Niejednokrotnie Benjamin pomylił drogę i musieliśmy wybierać dłuższe trasy lub całkowicie zawracać; czas naglił, a ja miałam wrażenie, jakbyśmy błądzili w kółko – każda kolejna skalna ściana czy krzew wyglądały prawie że identycznie.

Brak snu wyostrzył moje zmysły tak, że każdy ruch w zasięgu mojego wzroku traktowałam jak zagrożenie; niejednokrotnie wystraszyłam wszystkich swoją gwałtowną reakcją na dźwięk obsuwających się kamieni czy tupotu gdzieś za sobą, nawet jeśli były to jedynie górskie lisy.

Jeszcze tylko trochę, powtarzałam sobie bezustannie w myślach, próbując skupić się na jakimkolwiek odległym punkcie przed sobą – dużej skale, rozwidleniu przesmyku czy spadku terenu – który wyznaczałam sobie za cel, by przetrwać kolejne godziny monotonnego kołysania się na grzbiecie wierzchowca. Jeszcze tylko kilkanaście metrów. I kolejne kilka. Jeszcze tylko jedno wzniesienie. Jeden skalny korytarz. I kolejny. I kolejny...

– W zasadzie... Jak sobie wyobrażacie to wszystko? – cichy głos Lucasa nagle przerwał głęboką ciszę między nami. Świat dookoła powoli zaczynał szarzeć; nawet mimo gęstej mgły wiedziałam, że słońce skłania się już ku zachodowi. – To znaczy, wiecie, kiedy dostaniemy się do Arkadii.

J e ś l i się dostaniemy, sprostowałam ponuro w myślach.

– Cóż, na pewno wiele się tam zmieniło – mruknął Ben. – Jestem ciekawy, jak poradzili sobie z tym całym chaosem po A.L.L.I.E.... I kto teraz rządzi, szczególnie w Polis.

– Założę się, że Azgeda. O ile Roan nadal żyje – odparł mu James; nie umknęło mojej uwadze, że jego głos jest wyraźnie słabszy i coraz częściej krzywi się, próbując wytrzymać kolejne wstrząsy na skalistym podłożu. – Chociaż z tego, co mówiła V, nie mają już Czarnokrwistych, więc kto wie, kogo mianują Hedą.

Heda... Poczułam ucisk w żołądku na dźwięk tytułu, który dotąd przypisywałam jedynie Theo. Fakt, że jestem właśnie na terenach, które mu nie podlegają, nadal był dla mnie dość nierealny.

Ale słowa Jamesa nagle coś mi uświadomiły.

– Zaraz. Jeżeli tutaj nie ma już Czarnokrwistych... – serce zabiło mi mocniej, gdy spojrzałam na czwórkę szeroko otwartymi oczami. – To jeżeli Theo udało się dotrzeć do stolicy... może zabiegać o władzę, prawda? Może zostać kolejnym Przywódcą Polis?

Ben, James, Lucas i V spojrzeli po sobie z wyraźnym zaskoczeniem na twarzach.

– W zasadzie... chyba tak – odpowiedział powoli Benjamin. – Co prawda musiałby to wywalczyć od Azgedy i Trikru, ale... Jeżeli Ontari zabiła wszystkich Natblidas, to teoretycznie...

– Ailey, nie zapominaj, że te części kontynentu nie były połączone jednym władcą od czasu Bekki Pramhedy – zauważył James, patrząc na mnie z powagą. – Biorąc pod uwagę wojnę Azgedy z Koalicją, wątpię, że tak szybko dopuszczą do władzy kogoś z zewnątrz. – zawahał się przez chwilę i odwrócił wzrok. – O ile w ogóle udało mu się tam dotrzeć.

– Na pewno mu się udało – odparłam zimno, czując, jak ucisk w moim brzuchu znów rośnie, podobnie jak złość, która mimowolnie ogarnęła mnie na jego słowa. Nie miałam nawet najmniejszej pewności, że Theo dotarł do stolicy – ale nie mogłam pozwolić niczyim słowom zgasić nadziei, która we mnie pozostała. Była jedynym, co dawało mi siłę do dalszej walki.

– Naprawdę nie chcę tam wracać – dobiegł nas nagle cichy głos Villienne. Dotarło do mnie, że przez milczała przez całą naszą rozmowę, ze wzrokiem wbitym w ziemię.

– V, przecież wiesz, że wszyscy pod działaniem czipu zostali ułaskawieni... – zaczął Benjamin cicho.

– Naprawdę myślisz, że o to chodzi? – prychnęła dziewczyna pogardliwie, kręcąc głową – ale już po chwili jej oczy wypełniły się łzami. – Nie. Nie zrozumiesz tego. Te wszystkie twarze... Ci wszyscy ludzie, którzy widzieli, jak robiłam to, co robiłam... – głos jej się załamał, zacisnęła powieki. – Ich rodziny... Te wszystkie miejsca, w których ja...

Urwała, a na widok wyrazu jej twarzy poczułam ukłucie w sercu. Zobaczyłam wyraźnie, jak bardzo wydarzenia poprzedniej nocy ją zmieniły; nie ukrywała już swoich uczuć pod cyniczną maską, do której wszyscy zdążyli przywyknąć. Przemknęło mi przez myśl, czy odkrywa swoją prawdziwą twarz, bo tego chce – czy raczej bo nie ma już siły dłużej udawać.

– Uciekłam stamtąd, żeby tego wszystkiego nie widzieć. Nie chcę tam wrócić. Nie mogę – wyszeptała po chwili ciężkiego milczenia. – Chcę wam pomóc, i zrobię to, ale... zostawcie mnie gdzieś przed Arkadią. Po prostu... Nie każcie mi tam wchodzić. – uniosła głowę, by spojrzeć na mnie ze łzami w oczach. – Proszę.

Z trudem odwzajemniłam jej spojrzenie. W jednej chwili w tej złamanej dziewczynie zobaczyłam osobę łudząco podobną do mnie samej sprzed lat – podobnie jak wczoraj, w jaskini. Wtedy byłam zbyt zszokowana, by potrafić znaleźć jakiekolwiek słowa pocieszenia, które nie brzmiałyby pusto i bezwartościowo.

Ale teraz czułam, że V potrzebuje tego o wiele bardziej, niż poprzedniej nocy. I wiedziałam dokładnie, co powinnam jej powiedzieć.

– Władze Arkadii wcale cię nie ułaskawiły, Villienne – mój bezbarwny głos przeszył powietrze.

Dziewczyna spojrzała na mnie szeroko otwartymi oczami, a Benjamin zmarszczył z zaskoczeniem brwi. Popędziłam lekko konia i podjechałam bliżej, by spojrzeć Villienne z powagą prosto w oczy.

– Nie zrobiły tego, bo ze wszystkich ludzi na świecie tylko t y możesz naprawdę siebie ułaskawić – powiedziałam z mocą. – I musisz zdążyć to zrobić, zanim całkiem cię to zabije. – głos zadrżał mi lekko. – Wiem o tym za dobrze.

Villienne potrząsnęła głową.

– Nie rozumiesz tego, Ailey. Nie rozumiesz, że ja...

– To t y nie rozumiesz, że nie jesteś niczemu winna – przerwałam jej stanowczo, patrząc jej w oczy z niezachwianą pewnością. – Że to nie byłaś ty. Oni wszyscy doskonale o tym wiedzieli, V. I na pewno już dawno ci wybaczyli. Także Charlie, i Lisa... i Cole.

Dziewczyna zacisnęła gwałtownie powieki na dźwięk ich imion, ale niezrażona chwyciłam ją za rękę i zmusiłam, by na mnie spojrzała.

– Wiem, że to zrobili, Villienne – powtórzyłam. – Tak samo jak wiem, że Ryan wybaczył mnie. Bo ja wybaczyłam sobie wtedy, chociaż była to najtrudniejsza rzecz w moim całym życiu. – uśmiechnęłam się lekko, przypominając sobie słowa Theo sprzed lat. – Ale dopóki chociaż próbujesz pozwolić temu odejść, jesteś na dobrej drodze.

Villienne otworzyła usta, ale nie była w stanie nic odpowiedzieć. Wszyscy pozostali zamilkli – najwyraźniej nie spodziewali się usłyszeć ode mnie takich słów. Jedyną osobą, która patrzyła na mnie z podziwem w oczach, był James. Gdy nasze spojrzenia się skrzyżowały, oczyma wyobraźni zobaczyłam naszą wczorajszą rozmowę przy ognisku i poczułam, że muszę odwrócić wzrok.

W tej samej chwili nieoczekiwanie zerwał się ostry, zimny wiatr, a gdzieś w oddali za nami usłyszałam znajomy dźwięk – i poczułam, jak moje serce w jednej sekundzie się zatrzymuje.

Tętent kopyt.

Bardzo wielu kopyt.

I okrzyki wojenne.

O nie.

– Znaleźli nas! – dobiegł mnie jak spod wody krzyk Lucasa. Poczułam, jak obraz zaczyna mi się zamazywać z przerażenia, a serce bić tak szybko, jakby miało wyskoczyć mi z piersi.

Azyl. Pościg. Znaleźli nas. Dopadną nas.

Zabiją nas.

– Szybko! – natychmiast zmusiłam konia do biegu i puściłam się pędem pomiędzy skały, a reszta natychmiast ruszyła za mną. Odległy dźwięk rogu wojennego odbił się strasznym echem od kamiennych ścian wokół nas, przenikając mnie przerażeniem aż do kości.

Musimy ich zgubić, wrzeszczały moje myśli. Musimy zdążyć. Musimy uciec.

Galopowaliśmy jak szaleni przed siebie, z trudem przeskakując skalne odłamki i klucząc pomiędzy coraz ciaśniejszymi ścianami przesmyku. Gdy dobiegły nas pierwsze świsty strzał i przerażony krzyk Vilienne, mój koń szarpnął się z przerażeniem, tak, że z trudem utrzymałam się na jego grzbiecie. Jeśli on spanikuje, będzie po mnie, przemknęło mi przez głowę.

– Tędy! – Ben wskazał na rozwidlenie po prawej stronie, które prowadziło stromo pod górę.

– Zwariowałeś?! Będziemy w zasięgu strzał! – odkrzyknęłam, ale chłopak jedynie pokręcił głową.

– To jedyna droga! Dalej jest przepaść i...

Ai em op!

Obróciłam gwałtownie głowę. Moje serce zatrzymało się na dziesiątek widok uzbrojonych po zęby jeźdźców, pędzących w naszą stronę pomiędzy skałami.

Cała armia. Ściga nas cała armia.

Zawróciłam gwałtownie konia i ruszyłam za Benjaminem. Droga była kręta, nieustannie pięła się w górę; drobne kamienie obsuwały się spod kopyt naszych wierzchowców, które ślizgały się na niestabilnej powierzchni. Popędzałam konia Theo do granic możliwości – a przerażające wrzaski wojowników zdawały się być z każdą sekundą coraz głośniejsze, coraz bliższe.

Jeszcze trochę. Zaraz będziemy na górze. Jeszcze tylko...

– Ach!

W jednej sekundzie gwałtowny ból przeszył moje ramię. Usłyszałam zduszone okrzyki czwórki, świat zamazał mi się przed oczami. Przycisnęłam się mocniej do grzbietu konia, by z niego nie spaść.

– Ailey! – Benjamin i Villienne w jednej chwili znaleźli się obok mnie, ich oczy rozszerzyły się z przerażenia na widok strzały, tkwiącej w moim ramieniu. Potrząsnęłam jedynie głową, zaciskając zęby z bólu.

– Jedźcie! – odkrzyknęłam, z trudem odganiając go drugą ręką. Jeśli teraz się zatrzymamy, to będzie nasz koniec. – Poradzę sobie!

Ben posłuchał dopiero, gdy strzała minęła jego głowę o centymetry. Wszyscy przyspieszyli swoje konie, a ja skuliłam się najniżej, jak mogłam i, przyciśnięta desperacko do szyi konia Theo, zaczęłam kluczyć między skałami tuż za nimi. Tętent dziesiątek kopyt z każdą chwilą się przybliżał, prawie że zagłuszając szum krwi w moich uszach. Nieustannie parliśmy w górę, cudem unikając ścigających nas śmiercionośnych pocisków. Ściskałam grzywę konia z całych sił, próbując znieść promieniujący na całe ciało ból – a każda świstająca mi nad głową strzała była jak zwiastun wiszącej nad nami śmierci.

Nie możemy zginąć. Nie możemy tutaj zginąć. Nie tak. Nie teraz...

– Uwaga! – przerażony krzyk Lucasa przebił się przez echo wojennych okrzyków. Uniosłam z trudem głowę, by zobaczyć dwa ogromne odłamki skalne, pędzące z zawrotną prędkością w dół.

W moją stronę.

Świat dookoła na ułamek sekundy zalała czerwień, poczułam gwałtowny wstrząs – a gdy znów otworzyłam oczy, dotarły do mnie pełne bólu wrzaski wojowników pod nami.

Kamienie minęły mnie dosłownie o centymetry.

Spojrzałam zszokowana na mojego konia, który dyszał ciężko pode mną, trzęsąc się z szoku i strachu. Dopiero wtedy zobaczyłam, że oboje jesteśmy przyciśnięci do kamiennej ściany, w stronę której mój wierzchowiec skoczył w ostatniej chwili. Uratował nas. Uratował nas oboje.

– Ailey, szybko! – dobiegł mnie głos Benjamina. Uniosłam wzrok – byli już prawie na szczycie, a tempo pogoni za nami nieco osłabło przez pędzące głazy. Zacisnęłam zęby i nie zważając niemiłosierny ból ramienia, z całej siły popędziłam konia.

Szczyt. Już prawie szczyt.

Świat wokół mnie co chwila zamazywał się i nabierał barw. Adrenalina buzowała w moich żyłach, pobudzając moje mięśnie do granic możliwości. Huk w moich uszach zamienił się w dzwoniącą ciszę. Nie wiedziałam, czy jadę kilka sekund, czy kilka godzin. Nie wiedziałam, czy jestem żywa, czy umieram.

Już prawie. Jeszcze trochę. Jeszcze chwila...

Obraz przed moimi oczami nagle zniknął – i następną rzeczą, która do mnie dotarła, był uścisk silnych rąk Benjamina.

– Trzymam ją. Ruszamy, szybko, szybko!

Poczułam, jak chłopak wskakuje na mojego konia i trzymając mnie tak, bym nie zsunęła się w dół, natychmiast rusza przed siebie. Gwałtowny wiatr rozwiał mi włosy. Z trudem nabierałam powietrza, dźwięki dochodziły do mnie jak spod wody, czułam wstrząsy pędzącego wierzchowca pod sobą. Przez zamknięte powieki zaczęło docierać do moich oczu jakieś ciepłe światło. Dopiero po chwili dotarło do mnie, co to jest.

Słońce.

Zamrugałam. Mgła zniknęła, a złotopomarańczowy kolor zachodzącego słońca oświetlał przestrzeń wokół nas. Znajdowaliśmy się na szczycie, z którego było widać ogromne połacie terenu – niezliczone zielone lasy, łąki, skaliste pustkowia i wzniesienia, pustynie, wstęgi rzek i ogromne plamy jezior. Mimo niepozwalającego mi się skupić bólu byłam w stanie dostrzec wysoką wieżę w oddali, górującą nad czymś wyglądającym jak rozległe miasto.

A nieco dalej od niej to, czego przez ostatnie pięć lat w najśmielszych snach nigdy nie spodziewałam się zobaczyć ponownie.

Arka. Arka na Ziemi.

Mój dawny dom.

Jednak dane mi było cieszyć się tym widokiem jedynie przez sekundę.

W następnej strzała przeszyła powietrze tuż obok mojej głowy.

Ale gdy obróciłam się gwałtownie, by zobaczyć, że wojownicy dostali się na sam szczyt, to nie ich widok sprawił, że krew zakrzepła mi w żyłach.

Bo moje oczy odnalazły coś o wiele bardziej przerażającego, niż ścigająca nas armia.

– STOP!

Mój wrzask odbił się echem na kamiennym pustkowiu. Poczułam, jak odzyskuję władzę w kończynach, i wyrwawszy lejce Benjaminowi, gwałtownie zatrzymałam konia.

– Ailey, co ty wyrabiasz?! – Ben szarpnął mnie za zdrowe ramię, ale ja zignorowałam go i mimo oślepiającego bólu, resztką sił zwlekłam się z konia.

– Stop! Zatrzymajcie się! Stójcie! – zaczęłam machać w stronę pędzących na nas wojowników. Jakaś część mnie wrzeszczała właśnie w mojej głowie, że to samobójstwo – ale adrenalina w moich żyłach dzielnie utrzymywała mnie na nogach.

– Ailey, wracaj tu, do cholery! Zabiją cię! Ailey! – przerażone krzyki czwórki ledwo do mnie docierały, gdy szłam, utykając, naprzeciw armii. Zobaczyłam, jak pędzący na ich czele wojownik powoli zatrzymuje swojego konia, trzymając broń w gotowości – rozpoznałam w nim Nasha, strażnika, który próbował nas zabić w dniu, w którym trafiliśmy do Azylu.

Uniosłam zdrową rękę do góry na znak, że się poddaję. Wojownicy błyskawicznie zeskoczyli z koni i otoczyli mnie, a reszta ruszyła w stronę czwórki.

– Nie! Stop! Nie krzywdźcie ich! – postąpiłam do przodu, nie zważając na wyciągnięte w moją stronę ostrza. – Nash, wysłuchaj mnie!

– Związać ich – dobiegł mnie wypełniony jadem głos Nasha. Potrząsnęłam gwałtownie głową i cofnęłam się na widok zmierzającego w moją stronę wojownika z liną w rękach. Panika omalże nie rozerwała mojej klatki piersiowej, gdy wyciągnęłam drżący palec przed siebie.

Nie wskazywałam jednak na armię.

– Spójrzcie za siebie! Patrzcie!

Następnym dźwiękiem, jaki wydałam z siebie, był okrzyk bólu, gdy wojownik bez wahania podciął mi nogi i wykręcił ręce. Moje żyły zapłonęły żywym ogniem, miałam wrażenie, jakby moje przestrzelone ramię rozerwało się aż do mięsa. Mroczki zatańczyły mi przed oczami, gdy zobaczyłam ostrze przy swojej szyi. Zaraz zginę. Zaraz umrę...

Ale właśnie wtedy wśród armii Azylu dało się słyszeć okrzyki przerażenia. Wojownicy zaczęła obracać się i pokazywać palcami za siebie. Mężczyźni, którzy brutalnie ściągnęli czwórkę z koni i popchnęli na kolana obok mnie, unieśli wzrok i nagle zamarli z rękami w powietrzu. W końcu nawet Nash obrócił się w kierunku, który wskazałam.

Bo gdy mgła w końcu zniknęła, a krwistoczerwone słońce oświetliło świat dookoła, zobaczyliśmy, że linia horyzontu za nami stoi w ogniu.

Nigdy dotąd nie widziałam niczego podobnego. Języki żółtego ognia zdawały się chłonąć ciemniejące niebo w oddali, rozbłyskując pojedynczymi wybuchami i migocząc niczym żarzące się węgle. Nie wyglądało to jak pożar – tylko jakby ten przerażający, zmutowany ogień w jednej chwili pochłonął całą linię horyzontu.

Praimfaya – dobiegł mnie drżący szept trzymającego mnie wojownika. Spojrzałam na Benjamina, klęczącego obok mnie, i zobaczyłam, że jego twarz jest szara jak popiół – podobnie jak zastygłych w przerażeniu Lucasa, Villienne i Jamesa.

Bo wiedzieliśmy doskonale, co to oznacza.

To wszystko prawda.

Promieniowanie. Fala promieniowania.

Nadchodzi.

– Uciekliśmy z Azylu, żeby dowiedzieć się, czy to prawda – drżący głos Jamesa przebił się przez rozgorączkowane, przerażone szepty wojowników. – Chcieliśmy dostać się do Skaikru, żeby dowiedzieć się, jak to zatrzymać. A wy chcecie nas za to zabić?

Wszyscy wojownicy skierowali na niego wzrok – a w ich oczach nie widziałam już żądzy krwi, ale czyste przerażenie. To samo, które popchnęło mnie do zeskoczenia z konia i stanięcia samotnie przed całą armią, by ich zatrzymać.

Zadziałało także i teraz. Bo w jednej chwili do wszystkich dotarło, że nadchodzi koniec, z którym nie da się walczyć.


A gdy Nash skinął głową na swoich wojowników i puścili nas, do mnie samej dotarło coś innego.

Coś, co sprawiło, że moje serce w jednej chwili przestało bić.

Świat za linią horyzontu... Tam, gdzie teraz szaleje ten śmiercionośny, nuklearny ogień...

To stamtąd przyszłam.

To tereny Potamikru. Tereny moich ludzi. Mój dom.


Theo.

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro