Chào các bạn! Vì nhiều lý do từ nay Truyen2U chính thức đổi tên là Truyen247.Pro. Mong các bạn tiếp tục ủng hộ truy cập tên miền mới này nhé! Mãi yêu... ♥

19 - Scars that remain

[Do czytelników nie zaznajomionych z fabułą The 100 - dla pełnego zrozumienia poprzedniego rozdziału radzę przeczytać The 100 Wiki na temat Miasta Światła, gdyż wyjaśniania jest za dużo, żeby wpleść je do fabuły i nie zanudzić; wątek nie jest bardzo istotny dla dalszego przebiegu akcji, jako że zakończył się w 3 sezonie serialu. Sorry for the inconvinience]


– Myślisz... myślisz, że wiedział? O tym wszystkim?

Drgnęłam i odwróciłam wzrok od trzaskających płomieni, żeby spojrzeć w głębię szaroniebieskich oczu Jamesa.

– Nie sądzę – odpowiedziałam powoli, z zamyśleniem. – To znaczy... on i Sarah mieli dużą wiedzę na temat tego, co naprawdę działo się na Arce, ale... – wzięłam głęboki oddech. – Czy wiedział, że symbol nieskończoności, który potrafił nawet wyrzeźbić w durnych zabawkach z drewna, oznacza tak naprawdę komputerowy program, który spowodował nuklearną katastrofę prawie sto lat temu i chciał przejąć kontrolę nad wszystkimi umysłami, żeby umieścić je w wirtualnym Mieście Światła? Nie sądzę.

Usłyszałam, jak Villienne wzdycha głośno przez sen, a Lucas przewraca się na bok na swoim posłaniu; pełen przerażających wydarzeń dzień i wyjątkowo ciężka rozmowa stały się wyraźnie ponad ich siły. Sama czułam się bardzo zmęczona, ale wszystko, co się dziś wydarzyło, cały czas kotłowało się w kółko i w kółko w mojej głowie, nie pozwalając ani na chwilę zmrużyć oczu.

James, który także nie wyglądał na sennego, uśmiechnął się pod nosem i znów zapatrzył się w płomienie. Jako jedyny po tym, jak opowiedziałam prawdziwą historię śmierci Ryana, nic nie powiedział. Żadnego „przepraszam, nie wiedziałam" jak Villienne, żadnego „to musiało być straszne" niczym Benjamin. Po prostu milczał – aż do tej chwili, kiedy zostaliśmy praktycznie sam na sam.

– W zasadzie, powinnaś się cieszyć – jego głos przerwał krótkie milczenie. – Jeżeli dotarlibyście do morza, a przez to do siedziby A.L.L.I.E., zamieniłabyś się w drugiego Jahę i prała ludziom mózgi... a to raczej gorsza sytuacja od tej, w której jesteś teraz.

Lekki uśmiech wkradł mi się na usta, ale zaraz zniknął, gdy kolejna myśl powiększyła ucisk w moim żołądku.

– To po prostu... Ten fakt, że on tak naprawdę cały czas miał rację... że wiedział. Robił to wszystko, bo w i e d z i a ł, rozumiesz? – wrzuciłam do ogniska jakąś drobną gałązkę, którą znalazłam pod stopami, i zaczęłam łamać w dłoniach następną. – Nie był szalony, nie miał jakichś obsesji czy nierealnych marzeń, nie chciał dla nas źle. Robił to, co uważał za słuszne – to, co powiedziała mu jego siostra, która prawdopodobnie wiedziała więcej, niż ktokolwiek z Arki. On... on tylko chciał znaleźć Polaris. Odkryć prawdę.

– Robiąc to wszystko, krzywdził cię. I okłamywał – odparł James, a spojrzenie jego szaroniebieskich oczu zdawało się przepalać mnie na wylot. – Przecież sama mówiłaś, że potem całkowicie zwariował. Zabił wielu Ziemian, niewinnych ludzi... chciał zabić Theo – dodał z naciskiem, unosząc brwi. – Był mordercą, a ty go bronisz?

– Nie bronię go – spuściłam wzrok, zaciskając palce na gałązce. – Jestem doskonale świadoma tego, co zrobił. Ale...

Urwałam, czując, jak nagle łzy zaczynają ściskać mnie w gardle. Zdrowy rozsądek w mojej głowie cały czas ostrzegał, że nie powinnam mu tego mówić – ale po tym wszystkim nie byłam w stanie dłużej się powstrzymywać.

– ...Ale tak naprawdę, James, co czyni mnie różnym od niego? – w moim głosie słychać było gorycz. – Czy nie zrobiłam dziś dokładnie tego samego? Dziś... i tamtego dnia w wąwozie – i wtedy, na tamtej polanie? Czy nie jestem taka, jak on? Nie jestem m o r d e r c ą?

Dopiero gdy wypowiedziałam te słowa na głos, poczułam, jak bardzo mnie palą, jak bardzo ta świadomość dosłownie niszczy mnie od środka. Tak samo jak przerażające obrazy wszystkiego, co zrobiłam, żeby przeżyć.

Gdy po policzku popłynęła mi łza, nieoczekiwanie poczułam dłoń Jamesa na swoim ramieniu.

– Może i znam cię krótko, Ailey Theen z Potamikru – powiedział zmienionym głosem, patrząc mi uporczywie prosto w oczy – Ale myślę, że sam fakt, że dziś zabiłaś tych ludzi tylko dlatego, żeby nas uratować nam życie, czyni cię bardzo różnym od człowieka, który zabijał z chorej nienawiści – jego spojrzenie zmiękło. – To dowód wielkiej siły i odwagi. Tak samo jak to, że mimo tego wszystkiego, co się wtedy stało, wolałaś wziąć na siebie jego śmierć, niż pozwolić mu cierpieć.

Patrzyłam na niego zszokowana przez dłuższą chwilę, nie będąc w stanie znaleźć jakiejkolwiek odpowiedzi na jego słowa, których całkowicie się nie spodziewałam. Ciepło jego dłoni zaczynało mnie wręcz palić, więc ostrożnie odsunęłam się i, próbując ukryć zmieszanie, przeniosłam wzrok z powrotem na ognisko. James zauważył to i również odwrócił wzrok, ale jego twarz pozostała nieprzenikniona.

Uświadomiłam sobie z niemałym zaskoczeniem, że to były prawdopodobnie pierwsze miłe słowa, jakie do mnie wypowiedział, odkąd się znamy.

I być może właśnie przez to przez jakiś dziwaczny ułamek sekundy przypomniał mi on Theo.

Zacisnęłam powieki, próbując zapanować nad szybkim biciem mojego serca.

– Zrobiłam to, co wtedy uważałam za najmniejsze zło. I muszę żyć z konsekwencjami swoich wyborów – powiedziałam po dłuższej chwili milczenia, otworzywszy oczy, a moje spojrzenie mimowolnie przeniosło się na sylwetkę śpiącej niespokojnie Villienne. – Bardzo mi jej szkoda... Tego, co musiała przejść. Pewnego dnia nauczy się sobie wybaczyć, podobnie jak ja musiałam, ale... – westchnęłam lekko. – To nigdy tak naprawdę do końca nie odchodzi.

– Rany się goją – odparł cicho James. – Po prostu potrzebuje czasu, jak każdy.

Spojrzałam na niego, czując, jak przypływ wspomnień, niczym lodowata ręka, zaciska się na moim żołądku.

– Owszem, rany się goją. Ale blizny nigdy nie znikają.

Szaroniebieskie oczy chłopaka mimowolnie przeniosły się na mój policzek, ale zaraz spuścił wzrok – odniosłam wrażenie, że się zmieszał.

Na ten widok uniosłam brodę wyżej, tak, by płomień dokładnie oświetlał całą długość blizny, przecinającej moją twarz.

– Nie wstydzę się tego – powiedziałam, patrząc mu z powagą w oczy. – Wojownik nie ukrywa blizn wojennych. To nie piętno, to... przypomnienie. – mój głos zadrżał lekko.

Przypomnienie piekła, przez które musiałam przejść, dopowiedziały moje myśli. Przypomnienie tego, co poświęciłam dla ludzi, których kochałam.

– Torturowali cię... żeby wyciągnąć informacje o Hedzie, prawda? – cichy głos Jamesa przerwał ciszę. Skinęłam głową, czując, jak ucisk w żołądku zaczyna narastać.

Nie mówiłam o tym od tak wielu lat. Mimo że każda sekunda tamtych przerażających dni nadal czaiła się gdzieś z tyłu mojej głowy, odpychałam od siebie myślenie o tym najdalej, jak się dało. Wiedziałam, że nigdy nie będę w stanie całkowicie o tym zapomnieć; że dręczące mnie wspomnienia i lęki mogą tak naprawdę nigdy nie zniknąć. Ale dzięki bezwarunkowej miłości Theo i pojawieniu się najcudowniejszych istot na Ziemi, jakimi byli Kael i Shaelyn, każdego dnia byłam w stanie z tym walczyć – i wygrywać tę nierówną walkę z samą sobą.

Jednak zdarzały się także momenty, które dobitnie uświadamiały mi, że nigdy nie będę całkowicie wolna od tego, co zrobił mi Shade.

Zacisnęłam powieki, gdy obrazy przeszłości na nowo wkradły się do mojej głowy. Jakaś część mnie chciała natychmiast wyprzeć je z pamięci, uciec od nich jak najdalej – ale ta, która tej nocy chciała wreszcie przestać nosić maskę i miała ochotę po prostu wyrzucić z siebie wszystko, nie pozwoliła jej na to.

Nie boję się, powiedziałam sobie w myślach z całą mocą. Jestem silniejsza od wszystkiego, co się wydarzyło. Jestem silniejsza, niż on kiedykolwiek był.

Nie boję się o tym mówić. Nie boję się o tym myśleć. Nie boję się jego imienia.

– Shade – wyszeptałam, uniósłszy głowę, by napotkać błyszczące w blasku ogniska szaroniebieskie oczy Jamesa. – Były władca Uaimkru. Spędziłam trzy dni na jego torturach. Byłam biczowana, podtapiana, przypiekana rozżarzonymi ostrzami... Robił dosłownie wszystko, żeby mnie złamać – mój głos brzmiał dziwnie bezbarwnie, jakby obco. – I nie udało mu się to.

Chłopak przez chwilę wyglądał, jakby chciał coś powiedzieć, ale nie potrafił znaleźć odpowiednich słów. Spojrzałam pustym wzrokiem w migoczące płomienie.

– Mimo wszystkiego, co się wydarzyło, przetrwałam. Przeżyłam – powiedziałam z mocą po chwili milczenia. – A on... On dostał dokładnie to, na co zasłużył. Blizny pozostały, pamięć także... Ale jego już nie ma.

„Jego już nie ma"...

Zaraz... Czy to nie właśnie te słowa usłyszałam tamtego dnia od Theo?...



* * *



Gyon op gon yo Heda!

Zgrabnym ruchem zeskoczyłam z konia, kiedy tłum ludzi klękających przed Theo rozstąpił się i zaczął wiwatować na cześć naszego pochodu. Podeszłam do Hedy, a ten ujął mnie pod rękę i ruszyliśmy w eskorcie wojowników Potamikru przez zatłoczone ulice wioski, witani przez donośny dźwięk bębnów i radosne okrzyki mieszkańców. Uśmiech mimowolnie wkradł mi się na usta na widok podskakujących wesoło na nasz widok dzieci, których bose stópki odciskały ślady w ziemi pomiędzy namiotami.

Czy to normalne, że wszyscy tak się cieszą? – szepnęłam cicho do Theo, nie przestając machać w stronę tłumu. Podenerwowanie raz po raz ściskało mnie za żołądek; nie zdążyłam jeszcze przywyknąć do występowania obok Hedy w tak oficjalny sposób, a ilość ludzi i donośnych głosów wokół mnie dodatkowo potęgowała mój niepokój.

Rozbawiony uśmiech mojego męża w odpowiedzi natychmiast dodał mi otuchy.

Oczywiście, że tak, Ailey. Po prostu nigdy w swoim życiu nie widzieli piękniejszej kobiety – odszepnął, a od jego ciepłego oddechu na moim karku natychmiast przeszedł mnie dreszcz.

Wojownicy przed nami zaczęli rozstępować się na dwie strony, gdy dotarliśmy do rozwidlenia prowadzącego w przeciwległe krańce wioski; przed nami widziałam stary, kamienny budynek, który musiał być siedzibą tutejszego wodza, oczekującego nas w środku. Zdawałam sobie sprawę, że dzisiejsza rozmowa pokojowa należała do jednej z ważniejszych, i na widok otwierających się przed nami wrót serce zaczęło mi bić zdecydowanie zbyt szybko – ale Theo, jak zwykle, nawet przez chwilę nie wydawał się tracić pewności siebie, co nieco podbudowało mnie na duchu.

Myślisz, że ten sojusz na pewno bę... zaczęłam, ale nagle przerwał mi czyjś rozdzierający krzyk.

Podskoczyłam i gwałtownie obróciłam się w stronę, z której dochodził. Tłum wokół nas zaczął kotłować się niespokojnie, próbując zobaczyć, co się dzieje; poczułam, jak Theo napina mięśnie i instynktownie przysuwa mnie do siebie, zasłaniając własnym ciałem. Gdy kolejny krzyk rozdarł powietrze, poczułam, jak strach zaczyna chwytać mnie za gardło. Theo, bezskutecznie próbując dojrzeć ponad tłumem, co się dzieje, skinął na naszych wojowników, którzy natychmiast zmusili Ziemian do rozstąpienia się na tyle, byśmy mogli dostrzec źródło wrzasku.

To, co zobaczyłam, całkowicie zmroziło mi krew w żyłach.

Młoda, ciemnowłosa dziewczyna – nie mogła być starsza ode mnie – przywiązana była z rękami w górze do drewnianego słupa. Jej twarz pokrywały wzorzyste tatuaże, z rozbieganych, ciemnych oczu płynęły łzy, mieszające się z brudem na policzkach. Jej brzuch był obnażony, widziałam czerwone pręgi, pojawiające się na jej skórze wraz ze strużkami krwi.

A Ziemiański wojownik, stojący przed nią, raz po raz traktował ją biczem.

I kiedy tylko powietrze ponownie przeszył jego świst, wszystko uderzyło mnie w jednej sekundzie.

Kamienna cela. Ciemność.

Dźwięk jego kroków. Znajomy świst.

Ból.

Nie...

Nie!

Odskoczyłam do tyłu, z mojej piersi wyrwał się zduszony okrzyk; na dźwięk kolejnego uderzenia i wrzasku dziewczyny zakryłam uszy rękami, czując, jak zaczynam trząść się niekontrolowanie. Przerażające obrazy, dotąd nękające mnie w snach, nagle na nowo odżyły w mojej głowie z całą swoją niszczycielską siłą.

Te oczy. Te bezlitosne oczy, jak dwa lodowe kryształy. Ten przerażający uśmiech.

Ten świst. I krzyk, m ó j krzyk.

Ból większy od czegokolwiek...

Zobaczyłam, jak czyjeś ręce wyciągają się w moją stronę, ale odepchnęłam je gwałtownie. Miałam wrażenie, jakby blizny na moim ciele zaczęły palić mnie żywym ogniem, a wszystko wokół zaczęło falować, tak, jakby grunt w każdej chwili mógł usunąć mi się spod nóg. Głosy otaczającego mnie tłumu przycichły, zastąpione jedynie przez przeszywający krzyk torturowanej dziewczyny.

Torturowanej dokładnie tak, jak ja tamtego dnia.

Przez n i e g o.

Moje ciało zdawało się zapomnieć, jak się oddycha. Straszne obrazy cały czas pojawiały się i znikały przed moimi oczami. Nie widziałam już przed sobą wojownika, wymierzającego karę jakiejś obcej dziewczynie. Każdy przeszywający świst sprawiał, że miałam wrażenie – że c z u ł a m jak bicz wbija się bezlitośnie w m o j e ciało, że to m n i e rozszarpuje na kawałki.

Jedynym, co płonęło, wyryte w mojej wyobraźni, był znajomy, zabójczy uśmiech i para przerażających, lodowatoniebieskich oczu.

Nie.

Nie nie nie nie.

N i e!

W jednej sekundzie cały świat pokryła czerwień – a w następnej moje ciało rzuciło się biegiem w stronę trzymającego bicz Ziemianina.

Zanim zdążył chociażby obrócić się w moją stronę, jednym ciosem posłałam go na ziemię.

Już nigdy. Nikogo. Tym. Nie dotkniesz! – wrzask, m ó j wrzask, ale brzmiący o wiele bardziej obco i przerażająco od mojego głosu, odbił się echem po całej wiosce. Już po chwili trzymałam śmiercionośne narzędzie w dłoni – i uderzałam wojownika raz za razem z taką furią, jakiej jeszcze nigdy w sobie nie odkryłam.

Zniszczyć go. Dobić go, wrzeszczały głosy w mojej głowie. Niech cierpi. Niech poczuje to, co ja...

Ailey!

Czyjeś silne ręce pociągnęły mnie gwałtownie do tyłu. Zaczęłam szarpać się jak dzika, wierzgając rozpaczliwie nogami i krzycząc ile sił w płucach na leżącego na ziemi człowieka, którego gotowa byłam rozszarpać na strzępy.

Nie człowieka. Potwora. To nie był człowiek. To potwór. Tylko potwory mogą robić coś takiego.

Nie pozwolę na to. Nie pozwolę na to.

Nie nie nie nie. Tylko potwory. On był potworem.

Shade.

Shade był potworem.

S h a d e b y ł p o t w o r e m.

Nie dostanie jej. Nie dostanie mnie. Nie skrzywdzi mnie. Nie...

Poczułam, jak bicz zostaje wyrwany z moich rąk, a gwałtownie szarpnięcie odciąga mnie do tyłu i czyjeś ramiona zakleszczają się wokół mnie z całej siły. Resztkami sił próbowałam się uwolnić, ale na darmo – unieruchomiona, zostałam brutalnie wypchnięta z placu i zanim zorientowałam się, co się stało, przyciśnięta do tylnej ściany jakiegoś budynku.

Sekundę później przez czerwień, która mnie ogarnęła, przebiło się płonące spojrzenie ciemnobrązowych oczu Theo.

Ailey, co ty, do cholery, zrobiłaś?! – jego głos brzmiał przerażająco obco, głucho, jakby nie należał do niego. Natychmiast wyrwałam się z jego uścisku i odskoczyłam najdalej, jak się dało, przyciskając w panice plecy do kamiennej ściany za sobą.

Nie dotykaj mnie! – mój wrzask przypominał wycie rannego zwierzęcia. Zobaczyłam, jak oczy Theo otwierają się szeroko w kompletnym szoku który sekundę później zamienia się w przerażenie.

Ailey...

Trzęsłam się tak bardzo, że nie byłam w stanie wykonać żadnego ruchu. Straszne obrazy nadal pojawiały się i znikały przed moimi oczami, czułam każdą bliznę na swoim ciele – nie patrzyłam w dół, bojąc się, że zobaczę krew na mojej sukni.

Trzask... Ciemność... Woda, wszędzie woda... Ogień i ból...

Ja... ja nie... dopiero po dłuższej chwili dotarło do mnie, że siedzę na ziemi, obejmując się desperacko ramionami, a moim ciałem co chwila wstrząsa spazmatyczny szloch. – On... on mi to... Ja nie chcia...łam... On był... Nie...

Jego furia... Jego krzyk... Mój krzyk...

Nie... Nie...

Ailey. Już dobrze. Już wszystko jest dobrze – znajomy, zaskakująco łagodny głos Theo nagle przebił się przez chaos w mojej głowie. – Musisz mnie posłuchać. Oddychaj. Oddychaj głęboko i powoli, słyszysz?

Przez kilka sekund nie docierało do mnie, o czym on mówi, bo obrazy i dźwięki nadal mieszały się niekontrolowanie przed moimi oczami. Gdy w końcu udało mi się na niego spojrzeć, zobaczyłam, jak klęka, zachowując bezpieczną odległość ode mnie.

Oddychaj. Powoli i spokojnie. – jego ciemnobrązowe oczy patrzyły prosto w moje, mówił tak spokojnie, jakby mój świat wcale nie właśnie się nie zawalił, jakby nic złego się nie wydarzyło. – Jesteś bezpieczna, Ailey. Jestem tutaj. Jestem obok ciebie.

Zacisnęłam powieki i wciągnęłam powietrze do płuc, by po chwili wypuścić je z trudem. Odniosłam wrażenie, że ręce trzęsą mi się odrobinę mniej.

Bardzo dobrze. Jeszcze raz. Spokojnie – powiedział miękko Theo. – Oddychaj, Ailey.

Jeden oddech. Drugi. Trzeci. Z początku jeszcze przerywany niekontrolowanym szlochem – potem coraz spokojniejszy, powolniejszy. Za dziesiątym poczułam, jak moje oszalałe serce zaczyna zwalniać, a ucisk w żołądku się rozluźnia. Za dwudziestym znów byłam w stanie otworzyć oczy.

I uświadomić sobie, co się przed chwilą stało.

O Boże. – ukryłam twarz w dłoniach, czując, jak łzy znów napływają mi do oczu.

Już lepiej? – dobiegł mnie zatroskany głos Theo. Poczułam, jak rumieńce wstydu rozkwitają na moich policzkach. Nie byłam w stanie spojrzeć mu w oczy. W nagłym przypływie świadomości spróbowałam wstać, ale nogi odmówiły mi posłuszeństwa – zdążyłam jedynie wyciągnąć rękę w jego stronę.

Już po chwili znalazłam się w jego ramionach, a gorące łzy płynęły strumieniami po mojej twarzy. Kołysał mnie lekko, spokojnie, nie przestając głaskać po włosach i szeptać do ucha słów w jego języku, których jeszcze nie rozumiałam – ale samo ich brzmienie mnie uspokajało. Płonące w moim umyśle przerażające obrazy powoli zaczynały blaknąć. Próbowałam go w jakikolwiek sposób przeprosić, ale z trudem wydobywałam z siebie dźwięk. W odpowiedzi jedynie przyciągnął mnie mocniej do siebie, ogarniając swoim cudownym, znajomym ciepłem.

Jego już nie ma, Ailey – dobiegł mnie jego szept, drżący, cichy, ale pełen niewysłowionych emocji. – Nie ma go. Jesteś bezpieczna. Już nigdy, przenigdy cię nie skrzywdzi. Ani on, ani nikt inny, słyszysz? Nie pozwolę na to.

Delikatnie uniósł moją twarz do góry, tak, żebym mogła spojrzeć w jego przepełnione uczuciem, ciemnobrązowe oczy jedyne, które były w stanie mnie uspokoić, wydobyć mnie z nawet najstraszniejszych ciemności. Jedyne, w które mogłabym patrzeć do końca swoich dni.

Zawsze będę z tobą, Ailey.

„Zawsze będę z tobą..."



* * *



– Okazało się, że tamta dziewczyna była miejscową złodziejką, która nieźle wkurzyła jednego z kapłanów. Najwyraźniej nie wszyscy zwracali uwagę na to, że wizyta Hedy to nie była najlepsza pora na publiczną chłostę. – skrzywiłam się lekko. – Na szczęście spotkanie z przywódcą tamtego kru przebiegło pomyślnie... Od tamtej pory Theo bardzo pilnował, żebym nie musiała już niczego takiego zobaczyć.

Zamilkłam i spojrzałam w ogień, po raz kolejny odtwarzając sobie w głowie bolesne wydarzenia tamtego dnia, które mimo upływu lat nadal tkwiły w mojej pamięci. Ale nie tylko one.

Pamiętałam każdy atak paniki, każde budzenie się z krzykiem z koszmarów, które okazywały się być prawdziwymi wspomnieniami, gdy otwierałam oczy. Pamiętałam, jak wiele czasu zajęło mi, by przestać trząść się na widok podłogi zalanej wodą czy rozżarzonego ostrza, używanego do wypalania ran przez fisas. Pamiętałam, jak wiele kosztowało mnie pozbycie się odbierającego rozum strachu przed ciemnością, donośnymi krokami w kamiennym korytarzu.

Tak... rany się goją. Ale blizny nigdy nie znikają.

James spojrzał w sufit jaskini z zamyśleniem. Przez cały czas, gdy wyrzucałam z siebie wspomnienia tamtych dni, nie odezwał się ani słowem – ale czułam, że buzuje w nim wiele emocji. Mimo że był pierwszą osobą od lat, z jaką o tym rozmawiałam, z jakiegoś powodu nie bałam się mu o tym opowiadać. Odnosiłam paradoksalne wrażenie, że jako jedyny z czwórki jest w stanie mnie nie tylko wysłuchać – ale i z r o z u m i e ć.

– Tęsknisz za nim, prawda? – jego zachrypnięty głos niespodziewanie przerwał ciszę. Zmarszczyłam brwi, by w ułamku sekundy uświadomić sobie, o kogo pyta.

– Bardziej, niż możesz sobie wyobrazić – odpowiedziałam cicho, czując, jak serce zaciska mi się na wspomnienie ciepła ciemnobrązowych oczu, które tak dobrze znałam. – Za Kaelem i Shae też, w każdej chwili.

James poprawił się na posłaniu, by spojrzeć w dogasające już ognisko – a jego wzrok nagle zaszedł mgłą.

– Cały czas myślę o tym, czy jest bezpieczny – wyszeptał dziwnie zmienionym głosem. – Zostawiłem go tam... tak samo, jak ty dzieci. I wrócę po niego. Choćbym miał zginąć – w jego szaroniebieskich oczach zatańczył cień.

Zamrugałam ze zdumieniem.

– O kim ty...

– Ma na imię Azariah – przerwał mi. – Nie poznałaś go, bo nie ufałem ci na tyle, by go narażać. Opiekuję się nim, odkąd trafiłem do Azylu... w zasadzie nie znalazłbym się tam, gdyby nie on. Znalazłem go tego samego dnia, w którym odszedłem z Arkadii... zaraz po tym, gdy dowiedziałem się, co zrobili w Mount Weather. Az ukrywał się przed drapieżnikami w jakimś przewalonym drzewie... był przerażony, przemarznięty i nie pamiętał, jak się tam znalazł, ani w jakim kru mieszkał. Jedyne, co znał, to swoje imię... i Znak.

Uśmiechnął się blado.

– Nie wiem, dlaczego mnie się nie wystraszył, skoro uciekał przed każdym innym wojownikiem przed dobre kilka miesięcy. Kiedy trafiliśmy do Azylu, nie pozwolił się mnie odebrać... I tak już zostało. Jest jak młodszy brat, którego nigdy nie mogłem mieć. – jego głos zadrżał lekko, spuścił wzrok; po raz pierwszy zobaczyłam, że łzy napływają mu do oczu. – A teraz jest tam... Deborah miała się nim zająć, ale... ale co, jeśli...

– Hej – przerwałam mu stanowczo. – Na pewno jest bezpieczny. Tak jak Deborah, Risa, Kael, Shae i wszyscy inni. Poradzą sobie – oświadczyłam z mocą. Nie dopuszczałam do siebie myśli, że mogłabym się mylić. Poradzą sobie, powtórzyłam w myślach. Muszą sobie poradzić.

James skinął z trudem głową, nadal na mnie nie patrząc. To, co opowiedział mi o Azariahu, i widok prawdziwych emocji na jego twarzy, gdy o nim mówił – nieskrywanych pod obojętną maską, którą zwykle przywdziewał – sprawiły, że chyba po raz pierwszy poczułam wobec chłopaka podziw.

– Azariah jest prawdziwym szczęściarzem, że cię ma – powiedziałam cicho, zanim zdążyłam ugryźć się w język. Gdy uśmiechnął się w odpowiedzi, przez kolejny dziwaczny ułamek sekundy przed moimi oczami stanęła twarz Theo.

Wstałam szybko i potrząsnęłam lekko głową, by pozbyć się dziwnego uczucia, które mnie ogarnęło.

– Pójdę zmienić Bena na warcie. I tak pewnie dziś nie zasnę – rzuciłam pospiesznie, nie patrząc na niego, i wciągnęłam kurtkę na ramiona. – Spróbuj się przespać. Musimy wyruszać najszybciej, jak to będzie możliwe.

James przez dłuższą chwilę wyglądał, jakby chciał coś powiedzieć, ale jedynie skinął głową. Wymamrotałam „dobranoc" i skierowałam się do wyjścia z jaskini – a w mojej głowie naraz kotłowało się setki myśli.

– Bądź ostrożna – odprowadził mnie jego cichy głos.

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro