16 - Escape
Słońce chyliło się już ku zachodowi, rzucając długie cienie na zdobione malowidłami ściany sypialni. Las szumiał delikatnie, a chłodny, wieczorny wiatr przysyłał w moją stronę zapach świeżych igieł sosen i jaśminu. Przymknęłam delikatnie oczy, wczuwając się w tę głęboką, błogą ciszę, przerywaną co kilka chwil jedynie świergotem budzących się do życia nocnych ptaków.
Gdy pomarańczowe promienie zachodzącego słońca dosięgły miejsca, w którym siedziałam, zawiniątko na moich rękach poruszyło się niespokojnie. Przytuliłam je delikatnie do piersi i zaczęłam kołysać się lekko wraz z bujanym krzesłem, w przód i w tył.
– Cśśś. Śpij dalej, kochanie – wyszeptałam, gdy dobiegło mnie ciche kwilenie. – Wszystko jest dobrze. Wszystko dobrze.
Na dźwięk mojego głosu maleńkie, jasne oczka otworzyły się i ta nieskończenie cudowna istota – m o j e dziecko – spojrzała na mnie, jakby z zaskoczeniem wymalowanym na lekko jeszcze różowej twarzy.
Mimo że jeszcze wczoraj o tej porze zwijałam się w niewyobrażalnych bólach, w tamtej chwili byłam pewna, że dla widoku tej przepięknej twarzyczki mogłabym przez to wszystko przejść jeszcze raz.
Nagle dobiegł mnie dźwięk kroków na korytarzu i drzwi otworzyły się powoli. Na moją twarz natychmiast wykwitł uśmiech, gdy zobaczyłam, kto właśnie wszedł do środka.
– Kochanie, jak się czujesz? – pełen troski głos Theo przerwał nieruchomą ciszę wieczora. Na dźwięk męskiego głosu mój synek drgnął i wykrzywił lekko buźkę, jakby się wystraszył. Pogłaskałam go uspokajająco po główce, nie przestając kołysać się delikatnie na krześle.
– Dużo lepiej – odszepnęłam, gdy Theo powolnym krokiem podszedł do nas i ukląkł przede mną, by móc przyjrzeć się chłopcu. W szeroko otwartych, ciemnobrązowych oczach mojego męża zobaczyłam tak ogromne i tak szczere uczucie, jak w momencie, gdy poprzedniego dnia zobaczył swojego syna po raz pierwszy.
– Jest silny. I zdrowy – wyszeptałam, uśmiechając się szeroko. – Fisas mówią, że nie ma żadnego zagrożenia.
Theo pokiwał głową, nie odrywając zachwyconego spojrzenia od poruszającego się co chwila niespokojnie malca. Gdy chłopiec zaczął wyciągać rączki w górę, przypadkowo dotknął brody Theo – i kiedy już myślałam, że wystraszy się i zacznie płakać, on otworzył szerzej oczy z zainteresowaniem i zaczął przeczesywać ją paluszkami. Nie wiedziałam, co bawi mnie bardziej – zachwycona mina mojego męża czy nowa zabawa synka.
– Theo... – zaczęłam i wzięłam głębszy oddech. – Jakie chcesz dać mu imię?
Wśród Potamikru od wielu pokoleń prawo stanowiło, że ojcowie wybierają imiona dla swoich synów, szczególnie pierworodnych. Nie zamierzałam się temu sprzeciwiać, mimo że momentalnie przypomniały mi się wszystkie imiona, które od dzieciństwa planowałam nadać swojemu przyszłemu dziecku. Ale odkąd spadłam na Ziemię, najważniejszymi z nich stały się imiona moich rodziców – szczególnie przez świadomość, że moim dzieciom nigdy nie będzie dane poznać ich dziadków.
Theo nie odpowiedział od razu; wstał, by przejść się po pokoju, a jego twarz wyrażała głębokie zamyślenie.
– Kiedy byłem mały, poznałem młodszego brata mojego ojca – powiedział, patrząc w stronę zachodzącego słońca – ale wiedziałam, że myślami był bardzo daleko stąd, w miejscu, którego nie mogłam zobaczyć. – Nie był Czarnokrwisty, więc nie musiał stawać z nim do walki na konklawe, a za zasługi na polu bitwy Heda uczynił go jednym z dowódców swojej armii. Był wyjątkowym wojownikiem, niezwykle odważnym i silnym. Pamiętam, jak podziwiałem go w walce jako mały chłopiec. Mówili o nim, że nigdy nie chybi, strzelając z łuku, i jest gotów gołymi rękami rozerwać drzewo na dwoje. – uśmiechnął się lekko, ale za chwilę posmutniał. – Zginął, zanim zostałem Hedą. Był bohaterem... do końca walczył u boku mojego ojca w wojnie z Ludźmi Północy.
– Jak miał na imię? – spytałam cicho, przytulając zawiniątko na moich rękach do piersi.
Theo odwrócił się i podszedł do nas powoli, a światło zachodzącego słońca nadało jego postaci pomarańczowozłotej poświaty.
– Kael – odpowiedział, pogłaskawszy swojego syna po główce. – Yuj gona.
– Kael – powtórzyłam w zamyśleniu, kołysząc delikatnie chłopca. Mimowolnie uśmiechnęłam się, próbując wyobrazić sobie to śliczne maleństwo jako potężnego, niezwyciężonego wojownika.
– Jeśli ci się nie podoba, nazwiemy go, jak będziesz chciała – rozległ się tuż przy moim uchu łagodny głos Theo. Serce zabiło mi mocniej, kiedy poczułam jego usta na swoim policzku.
– Nie, nie... Jest piękne, Theo. Naprawdę – odszepnęłam i spojrzałam w jego ciepłe, ciemnobrązowe oczy. – Ale pomyślałam sobie... czy może mieć drugie imię? Takie... tylko dla nas. Dla niego. Chcę... – poczułam, jak głos zaczyna mi drżeć. – chcę, żeby brzmiało Ethan.
Wzięłam głęboki oddech.
– Potamikru nie muszą wiedzieć, ale... Chcę, żeby dzięki temu pamiętał, Theo. Żeby zostało w nim coś, jakaś część... mnie. Tego, kim byłam kiedyś.
Obawiałam się przez chwilę, że Theo odmówi – ale ten jedynie skinął głową, a jego oczy wyrażały pełne zrozumienie.
– Oczywiście, ai niron. Pewnego dnia na pewno wszystko mu opowiesz. – jego cichy, głęboki głos sprawił, że chłopiec przestał poruszać się niespokojnie i spojrzał na niego swoimi szeroko otwartymi, jasnymi oczami. Heda nachylił się nad nim i zaczął głaskać go delikatnie po policzku. – Mamusia o wszystkim ci opowie, mały. O wielkim statku na niebie, o niesamowitych maszynach, o setkach gwiazd i galaktyk. O twojej rodzinie tam, wysoko.
Poczułam, jak mimowolnie łzy zaczynają napływać mi do oczu, i uśmiechnęłam się lekko.
– Szkoda, że nigdy nie będzie mógł tego wszystkiego zobaczyć. – ujęłam Theo za rękę i ścisnęłam delikatnie. – A poza tym... To t y jesteś moją rodziną, Theo. Ty... i on – przeniosłam z powrotem wzrok na prześliczną twarzyczkę mojego synka, nie mogąc ukryć czułości w moim głosie. – Nasz mały wojownik.
Uśmiech mojego męża rozświetlił pokój jaśniej, niż wpadające przez okna promienie zachodzącego słońca.
– Kael Ethan – powiedział z namaszczeniem, głaskając go po głowie. – Nasz mały wojownik.
* * *
– Ben do Ailey. Piętnaście minut do startu. Odbiór.
Uniosłam drżącymi dłońmi krótkofalówkę do ust.
– Przyjęłam. Za chwilę ruszamy w stronę stanowisk – mój głos brzmiał spokojnie, mimo że wszystkie moje wnętrzności dosłownie skręcały się ze zdenerwowania. – Bez odbioru.
Zamknęłam oczy i wzięłam głęboki oddech. Już czas.
Nie masz wyboru, Ailey. To jedyny sposób.
– No, gotowi na obiad? Kael, buty już założone? – dobiegł mnie dziarski głos Risy, która poprawiała właśnie odpięty guzik na koszulce Shaelyn. Ignorując ściskanie w gardle, wstałam i podeszłam do nich, zmuszając się do uśmiechu.
– Jak myślicie, co dziś będzie? Może sarnina? – spytałam, pochylając się nad Kaelem, by odgarnąć mu niesforny kosmyk włosów z twarzy. Chłopiec kiwnął głową i uśmiechnął się do mnie promiennie.
– Tak, tak, byłoby super! Albo znowu ten pyszny gulasz – w jego głosie rozbrzmiało rozmarzenie. Risa rzuciła mi znaczące spojrzenie i postawiła Shae na podłodze obok, a ja kucnęłam przed nią, udając, że poprawiam zapięcia jej butów – a tak naprawdę próbowałam po prostu odwlec moment, którego najbardziej chciałam uniknąć.
Już czas, Ailey. Nie możesz dłużej zwlekać. krzyknął głos w mojej głowie. Weź się wreszcie w garść.
Odetchnęłam głęboko i chwyciłam Kaela i Shaelyn za rączki, zmuszając, by spojrzeli w moją stronę.
– Dzieci... – głos załamał mi się lekko, gdy spojrzałam na ich piękne twarzyczki, takie radosne, pełne spokoju i nieświadome niczego, co wydarzy się za dosłownie kilka chwil – nie mające pojęcia o tym, co będę zmuszona zrobić, by zapewnić im przetrwanie.
– Dzieci, mamusia będzie musiała na kilka dni... wyjechać. To sekret, więc z nikim nie można o tym rozmawiać. Zostaniecie tutaj z ciocią Risą i będziecie jej słuchać we wszystkim, w porządku? – ścisnęłam delikatnie ich drobne rączki, czując, jak łzy niekontrolowanie napływają mi do oczu. – Obiecuję, że to nie będzie długo. Wrócę, zanim się obejrzycie, ale musicie mi obiecać, że będziecie na siebie uważać, dobrze?
Kael i Shaelyn skinęli w milczeniu głowami; zauważyłam, że ich twarze w jednej chwili spoważniały, jakby zrozumieli, że chodzi o coś wyjątkowo ważnego.
Z całej siły przytuliłam Shae, a potem nachyliłam się w stronę Kaela.
– Synku, będziesz się opiekować swoją siostrą, choćby nie wiem co. Masz jej pilnować i strzec, zrozumiano? – powiedziałam najbardziej stanowczym tonem, na jaki mogłam się zdobyć.
– Dobrze, mamusiu. Będę dobrym bratem – odpowiedział chłopiec, patrząc na mnie z rozbrajającą szczerością w jego szarozielonych oczach, tak bliźniaczo podobnych do moich. W jednej chwili przypomniałam sobie moment, w którym te właśnie przepiękne oczy wypełniły się łzami z mojej winy; tamtej nocy, gdy przez jego ucieczkę w mroki lasu odnaleźliśmy Azyl.
Już nigdy go nie skrzywdzę, postanowiłam sobie w myślach, z trudem walcząc z narastającym bólem w miejscu serca. Już nigdy nie dopuszczę, żeby przeze mnie płakał.
Zrobię wszystko, żeby moje dzieci były bezpieczne. Wrócę po nie, znajdę Theo i w końcu wszystko będzie dobrze.
M u s i być dobrze.
– Ailey, już czas – dobiegł mnie stanowczy głos Risy. Wzięłam Kaela w ramiona i pocałowałam go w czoło, chłonąc jego znajome, dziecięce ciepło, którego będzie mi tak brakowało.
– Obyśmy spotkali się ponownie, Kaelu Ethanie.
Nie powiedziałam tego po ziemiańsku, lecz w moim ojczystym języku. Nie musiałam na niego patrzeć, żeby wiedzieć, że zrozumiał.
Mój śliczny chłopiec. Mój mały wojownik...
Wstałam i otarłam pospiesznie oczy, by dzieci nie mogły zobaczyć moich łez. Risa bez słowa wcisnęła mi w ręce miecz Theo i torbę z potrzebnymi rzeczami, które potajemnie spakowałyśmy wcześniej.
– Ben i Villienne są już na stanowiskach. Masz jakieś dziesięć minut, żeby dostać się na swój poziom. Nie biegnij, omijaj główne korytarze – poinstruowała mnie, pomagając mi założyć naramienniki. – Nie wszystkie pułapki są dezaktywowane, więc musicie bardzo uważać. James dostał jedną fiolkę serum... niestety więcej nie byłam w stanie zdobyć, żeby nie wzbudzić podejrzeń. A, i zabierz moją krótkofalówkę, nie mogę mieć przy sobie żadnych śladów.
– Okej. A plan B? – spytałam, zakładając pospiesznie torbę na ramię.
– W gotowości. Lucas wie, co robić. – podała mi niewielki sztylet, a ja jednym ruchem wsunęłam go do rękawa. Adrenalina już zaczynała buzować w moich żyłach, a w głowie odtwarzałam po kolei wszystkie treningi, które odbyłam z Theo.
Wiedziałam, jak się ukryć. Wiedziałam, jak zadawać ciosy. Wiedziałam, jak wygrać walkę.
Teraz wystarczyło jedynie nie dać się złapać.
– Nie spieprzcie tego, proszę, albo będzie po nas – wyszeptała mi do ucha Risa, gdy razem z dziećmi stanęłyśmy przed drzwiami, gotowe do wyjścia. Skinęłam głową, zdobywszy się na blady uśmiech, i objęłam ją mocno. Odwzajemniła uścisk, pozwalając sobie na ciche westchnięcie.
– Damy sobie radę. Ty też dasz – odszepnęłam. – Dziękuję za wszystko. Kocham cię.
– Ja ciebie też, Ailey – jej głos zadrżał lekko, gdy odsunęła się, by spojrzeć mi w oczy z tą samą intensywnością, którą zawsze widziałam w oczach Theo. – Wróć najszybciej, jak się da. Wiem, że wrócisz.
Skinęłam głową, z trudem dusząc w sobie łzy.
– Do zobaczenia.
Po czym otworzyłyśmy drzwi i, ze sztucznymi uśmiechami na twarzach, ruszyłyśmy razem z dziećmi korytarzem w dół – by rozdzielić się kilkanaście sekund później, gdy ostatni mijający nas Ziemianin na dobre zniknął nam z oczu.
* * *
Dziesięć. Dziewięć. Osiem.
Zacisnęłam powieki, wciskając swoje ciało we wnękę w ścianie tak mocno, jakbym chciała stopić się z jej powierzchnią. Kroki wojownika niosącego wiadra z wodą, który z każdą sekundą zbliżał się w moją stronę, zagłuszane były przez rżenie koni i beczenie owiec w zagrodach obok. Znajomy zapach zwierząt zupełnie nie pasował mi do metalowych korytarzy bunkra – sprawiało to dziwną iluzję, jakby ktoś magicznym sposobem przeniósł wioskę Ziemian na pokład Arki.
Tyle że to nie była Arka. To była podziemna klatka. Klatka, której otworzenie graniczyło z cudem.
I jeśli chcieliśmy przeżyć, ten cud musiał się dziś wydarzyć.
Siedem. Sześć. Pięć.
Echo kroków Ziemianina nasiliło się, był już niemalże obok miejsca, w którym się ukrywałam. Spojrzałam na zegarek w krótkofalówce, czując, jak cała zaczynam się pocić. Oby ci się udało, Ben. Jeśli nie zdążymy, jeśli Risa nie dotrze tam na czas, a bomba dymna odpali za wcześnie...
Cztery. Trzy. Dwa.
Dawaj, Ben, wrzeszczały moje myśli. Teraz. T e r a z...
Jeden.
Przez kilka przerażająco długich sekund nic się nie działo, ale po chwili rozległ się donośny trzask i wszystkie światła natychmiast zgasły, pogrążając korytarz w całkowitej ciemności.
Nie miałam jednak nawet chwili na odetchnięcie z ulgą.
Zanim zdezorientowany ciemnością wojownik zdążył chociażby krzyknąć, wyskoczyłam z wnęki i jednym sprawnym ruchem powaliłam go na ziemię. Wiadra z brzękiem potoczyły się po podłodze, zalewając całą posadzkę – a ja bez wahania uderzyłam jego głową o podłogę. Wydał z siebie cichy jęk i znieruchomiał, a ja, uważając, by nie poślizgnąć się na wodzie, rzuciłam się w stronę zagród.
Zaskoczone i przestraszone zwierzęta już zaczynały tłuc się niespokojnie po swoich boksach. W prawie że kompletnej ciemności bardzo trudno mi było cokolwiek dojrzeć i w zasadzie tylko dzięki temu, że idąc tu zapamiętałam, w której przegrodzie znajdował się mój koń, udało mi się tak szybko go odnaleźć. Zwierzę zarżało radośnie na dźwięk mojego głosu – a ja najszybciej, jak potrafiłam, wypuściłam go z zagrody i wsiadłam na jego grzbiet, jednocześnie krzykiem zmuszając resztę koni do ucieczki. Wierzchowce, zgodnie z moim przeczuciem, pobiegły prosto w stronę wyjścia; wiedziałam, że były głównym środkiem transportu zwiadowców, więc na pewno znały drogę na powierzchnię na pamięć.
– James, odbiór – wyszeptałam do krótkofalówki, kierując powoli konia Theo w stronę ciemnego korytarza. – Mój etap za mną, zmierzam do kolejnego stanowiska.
– Przyjąłem. U nas pomyślnie. Światło wraca za dwie minuty według umówionego czasu – dobiegła mnie odpowiedź chłopaka. Odetchnęłam z ulgą. A więc plan działa.
– Spokojnie, gapa – pogłaskałam delikatnie przestraszonego konia, który stąpał coraz to bardziej niepewnie po metalowej podłodze. – Już niedaleko. Zaraz znowu będzie jas...
Przerwał mi donośny brzęk za moimi plecami i czyjeś siarczyste przekleństwo. Serce podjechało mi do gardła, gdy po chwili dobiegły mnie kolejne głosy.
Cholera. Przecież piętro miało być puste. Jeśli światła się teraz włączą...
– Szybciej, gapa, szybciej – popędziłam szeptem wierzchowca, który jedynie zarżał głośno w odpowiedzi; nie był tak pewny drogi w otaczającej nas ciemności, jak mieszkające tu od dawna konie. Głosy za moimi plecami z każdą sekundą stawały się coraz donośniejsze – a sądząc po ilości przekleństw, wojownicy już zdążyli zorientować się, że wypuściłam zwierzęta. Moją jedyną przewagą było to, że w ciemności nie mogli zobaczyć, gdzie jestem.
Ale najdalej za minutę będą już dokładnie widzieli, kogo ścigać.
Serce biło mi jak szalone, kiedy zeskoczyłam z konia i jedną ręką próbując wyczuć po omacku drogę, zaczęłam prowadzić go za uzdę przez ciemny korytarz. Zwierzę rżało głośno i zatrzymywało się co chwila, próbując mi się wyrwać, a tętent jego kopyt zagłuszały odległe krzyki i kroki, odbijające się echem od metalowych ścian. Wiedziałam, że przede mną jeszcze długa droga, zanim znajdę się w zasięgu bomby dymnej – a jeśli miało nam się udać, nikt z czwórki nie mógł na mnie czekać.
Cholera. Cholera, cholera, cholera.
Dokładnie w momencie, w którym korytarz wreszcie skręcił w prawo tak, że wojownicy z poziomu hodowlanego nie mogli nas zobaczyć, gdzieś nade mną znów rozległ się trzask i wszystkie światła wróciły.
O Boże. Risie się udało. Udało się.
Mimo że przez dobre kilka sekund nic nie widziałam, oślepiona jarzeniówkami, bez zastanowienia wskoczyłam na konia i ruszyłam galopem prosto przed siebie, w żyłach buzowała mi czysta adrenalina. Korytarz zaczął na nowo się rozwidlać i przez kilka przerażających chwil miałam wrażenie, że zabłądziłam – ale kiedy zobaczyłam znajome oznakowania i kilka koni, biegnących w tę samą stronę, wróciła mi otucha. Z odgałęzień korytarzy docierało do mnie dalekie echo pełnych zaskoczenia i strachu okrzyków mieszkańców Azylu; wiedziałam, że mam dosłownie kilka minut, zanim podniosą alarm.
Oby wszyscy już tam byli. Oby wszystko było gotowe...
Gdy dotarłam do punktu, w korytarz zaczął wieść nas pod górę w stronę drzwi wyjściowych, kilkanaście metrów przede mną zamajaczyły się dwie szamoczące się postacie. Kiedy znalazłam się bliżej i mogłam zobaczyć, kim są, serce podjechało mi do gardła.
To był Hiram i...
– James! – mój krzyk zlał się w jedno z donośnym tętentem kopyt mojego konia, gdy bez zastanowienia pogalopowałam w ich stronę. Przywódca na mój widok otworzył szeroko oczy, co błyskawicznie wykorzystał James i z całej siły kopnął go w brzuch, a potem uderzył pięścią w twarz. Hiram zatoczył się na ścianę, a blondyn, nie czekając na odwet, rzucił się w stronę mojego konia. Natychmiast wciągnęłam go na siodło, z przerażeniem zauważając, że po jego twarzy spływa krew.
– Jedź! – krzyknął, widząc, jak wciągam gwałtownie powietrze. – Nie ma czasu, jedź!
Zobaczyłam kątem oka, jak rozwścieczony Hiram zaczyna biec w naszą stronę, i natychmiast popędziłam konia, czując, jak panika przejmuje kontrolę nad moim ciałem. Gdzieś w oddali za nami rozległ się donośny tętent kopyt i dobiegł mnie znajomy świst. James wydał zduszony okrzyk i ścisnął mnie mocniej w pasie.
– Strzały! – usłyszałam w momencie, w którym jedna z nich śmignęła tuż nad moją głową. – Jedź, szybko! Wiedzą, że to zasadzka!
Przywarłam do grzywy mojego wierzchowca i zaczęłam popędzać go raz za razem, starając się prowadzić go zygzakiem przez korytarz – a strzały świstały tuż obok nas, raz za razem, z każdą sekundą coraz bliżej, podobnie jak echo wojennych okrzyków goniących nas wojowników. Serce biło mi tak przerażająco szybko, że byłam pewna, że zaraz wyskoczy mi z piersi, a w ustach czułam smak krwi.
Zginiemy, wrzeszczały w panice moje myśli. Zginiemy tutaj. Zabiją nas. Zabiją...
– Już prawie jesteśmy! – krzyknął James, kiedy korytarz skręcił gwałtownie w lewo. – Jeśli V uda się aktywować...
W sekundzie, w której to powiedział, dobiegł mnie przenikliwy syk, a potem trzask – i zewsząd zaczął wydobywać się dym. Usłyszałam, jak mój koń rży głośno ze strachu, ale zmusiłam go do dalszego biegu; grad strzał wokół nas wcale nie słabł.
– Za wcześnie. Zrobiła to za wcześnie! – odwróciłam się do Jamesa, próbując przekrzyczeć syk dymu. – Nie zdążymy znaleźć drzwi!
– Musimy! – jego głos był pewny, ale w szaroniebieskich oczach zobaczyłam taki sam strach, jak mój. – Po prostu jedź!
Zacisnęłam powieki i pospieszyłam konia, czując, jak wnętrzności skręcają się we mnie na wszystkie strony. Usłyszałam, jak krzyki za nami zaczynają słabnąć – wojownicy nie spodziewali się zasłony dymnej. Wiedziałam jednak doskonale, że nie zaprzestaną pościgu, więc nie pozwoliłam sobie zwolnić nawet na chwilę, prowadząc wystraszonego konia wśród pokrytych dymem korytarzy najszybciej, jak się dało.
– To tutaj, Ailey, już prawie – dobiegł mnie przytłumiony głos Jamesa. – Musimy tylko znaleźć... Ach!
Jego nagły krzyk sprawił, że omal nie spadliśmy z konia. Chłopak ścisnął mnie mocniej – poczułam, jak jego ciało zaczyna drżeć.
– James?! – nie mogłam się odwrócić, bo mleczny dym zasnuwał wszystko dookoła mnie.
– Je... jedź – jego głos wydał mi się o wiele słabszy, niż wcześniej. – Skręć w lewo...
Czując, jak przerażenie chwyta mnie za gardło, pospiesznie zawróciłam konia w boczny korytarz – i już po chwili ujrzałam w oddali zarys znajomych wrót. Kiedy mgła nieco się przerzedziła, zobaczyłam Benjamina i Villienne na białym wierzchowcu i Lucasa, przesuwającego na bok ciało nieprzytomnego wojownika. Przyspieszyłam konia z szerokim uśmiechem na twarzy – dawno nie poczułam takiej ulgi, jak na ich widok.
– Spóźniliście się i całkowicie straciliśmy łączność, co się stało? – Ben i V wyjechali nam naprzeciw.
– Były... komplikacje. Hiram dowiedział się o planie – odparłam szybko, oglądając się niespokojnie na powoli rzednące kłęby dymu w korytarzu za nami. – Poradziliście sobie z wartownikami?
– Miejmy nadzieję, że Lucas nie uszkodził im trwale mózgu – dobiegł mnie kąśliwy głos Villienne. Przeniosłam wzrok na Bena.
– Risa? – głos mi zadrżał. Chłopak skinął głową.
– Bezpieczna. Widziałem ją po włączeniu świateł. Twoje dzieci, Azariah i Deborah także w bezpiecznym miejscu, nikt nie będzie ich podejrzewał.
Odetchnęłam z ulgą. To było wszystko, co chciałam usłyszeć. Nikomu nic się nie stało, nikogo nie skrzywdziliśmy naszym szalonym planem ucieczki.
Teraz pozostało tylko się stąd wydostać.
– Gotowe – dobiegł mnie krzyk Lucasa, który właśnie skończył majstrować przy wrotach i chwycił za uzdę śniadego konia – jednego z wielu kręcących się przy wyjściu, jakby czekających, aż wypuścimy je na kolejną przejażdżkę.
– Korytarzem prosto, potem w prawo, musicie znaleźć ukryty wyjazd dla koni – poinstruował nas Benjamin. – Ja zamknę za nami...
– Tutaj są!
Odwróciłam się z przerażeniem. W oddali przez mgłę zaczęły majaczyć się ciemne sylwetki na koniach, po raz kolejny dobiegł mnie świst strzał.
Nie było czasu do stracenia.
– Haya! – koń Lucasa wypadł przez drzwi, a ja i nadal trzymający się mnie kurczowo James natychmiast za nim. Już po chwili pędziliśmy przez znajomy, oświetlany pochodniami korytarz, a wilgoć i zapach ziemi sprawiły, że serce zabiło mi mocniej. Już prawie jesteśmy. To już prawie powierzchnia.
Usłyszałam za sobą donośny trzask i pojedynczy tętent kopyt – Benjaminowi udało się zabezpieczyć wrota. Wiedziałam, że kupiło nam to jedynie trochę czasu, zanim pościg wojowników znów za nami ruszy, ale dopóki nie dostaniemy się do lasu, musiało nam to wystarczyć.
– Ailey... – dobiegł mnie cichy głos Jamesa. Dopiero w tej chwili dotarło do mnie, że nie odezwał się ani słowem od momentu, w którym dotarliśmy do wrót, tylko nadal trzymał mnie wyjątkowo mocno – ale ten uścisk właśnie zaczynał słabnąć.
Tak samo niepokojąco, jak jego głos.
– James, co się... – zaczęłam dokładnie w tym samym momencie, w którym wraz ze zbliżającym się tętentem kopyt dobiegł mnie przerażony krzyk Villienne.
– Ailey, on jest ranny! – usłyszałam w głosie Benjamina autentyczny strach. Spróbowałam zahamować nieco konia i obrócić się do Jamesa, by zobaczyć, co się dzieje, ale ten odepchnął mnie ręką.
– Jedź – pokręcił z trudem głową. – Nie możemy... się zatrzymać...
– Ale ty...
– On ma rację – przerwał mi Benjamin, obracając się co chwila nerwowo na drzwi w oddali. – Zostało tylko kilkaset metrów. Jeśli wyważą drzwi, będzie po nas. Szybko, Ailey, pomożemy mu na powierzchni.
Przez chwilę biłam się z myślami, ale w końcu skinęłam głową. Nie mogliśmy się zatrzymać, jeszcze nie teraz. To zbyt ryzykowne.
– Wytrzymaj, James, proszę – poprawiłam jego rękę tak, by mocniej się mnie złapał, i pospieszyłam konia, by dogonić oddalającego się Lucasa. Już po chwili zaczęłam czuć powiew wiatru na twarzy, a na końcu wypełnionego pochodniami tunelu zamajaczyło się jasne światło, które sprawiło, że moje serce niemalże eksplodowało szczęściem.
Słońce.
Prawdziwe słońce.
Nie potrafię opisać uczucia, które mnie ogarnęło, kiedy wypadliśmy na powierzchnię. Widok zielonego lasu wokół mnie, cudowny zapach ciepłego wiatru i blask słońca na bezchmurnym niebie wydały mi się najpiękniejszymi rzeczami na świecie. Nawet mój koń wyraźnie odetchnął, znów czując się bezpiecznie wśród tętniącej życiem natury.
Ale moja radość trwała dosłownie krótką chwilę – bo w momencie, w którym poczułam, jak James puszcza mnie i zsuwa się bezładnie z konia na ziemię, a z jego pleców i uda wystają dwie strzały, w tunelu pod nami rozległ się donośny huk wyważanych drzwi i przerażające, wojenne okrzyki.
A przed nami roztaczał się las pełen pułapek.
_______________________________________________
Tłumaczenie:
Yuj gona – silny wojownik (Kael po celtycku to "mighty warrior")
Ai niron – moje kochanie („my love")
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro