Chào các bạn! Vì nhiều lý do từ nay Truyen2U chính thức đổi tên là Truyen247.Pro. Mong các bạn tiếp tục ủng hộ truy cập tên miền mới này nhé! Mãi yêu... ♥

12 - One of you

[UWAGA – OD TEGO ROZDZIAŁU BĘDĄ WYSTĘPOWAĆ SPOILERY DOTYCZĄCE PRZEBIEGU AKCJI W SERIALU THE 100]



Cofnęłam się gwałtownie, czując, jak zaczyna mi się robić ciemno przed oczami. Serce biło mi tak szybko, że miałam wrażenie, że zaraz wyskoczy mi z piersi.

Skaikru. Ludzie z Arki.

To przecież...

To przecież zupełnie niemożliwe...

– Poznajcie Ailey, moją zaufaną przyjaciółkę – dobiegł mnie skierowany do czwórki głos Risy, która momentalnie przeszła na angielski. – Spadła z nieba jakieś pięć wiosen przed wami.

Patrzyłam, sparaliżowana szokiem, jak cztery pary oczu w milczeniu taksują mnie wzrokiem od góry do dołu. Stało przede mną trzech mężczyzn, wyglądających na dość młodych, i wyraźnie niższa od nich dziewczyna o długich blond włosach, z wygolonym bokiem – która jako pierwsza zabrała głos.

– Co? Jesteś tego pewna, Ri? Wygląda całkowicie jak jedna z was – nie zdumiał mnie jej powątpiewający ton, lecz pozbawiona jakiegokolwiek ziemiańskiego akcentu angielszczyzna, której nie dane mi było słyszeć od lat. Risa skinęła potakująco głową i posłała mi spojrzenie krzyczące „no powiedz coś".

Czując, jak cała zaczynam się trząść, postąpiłam o krok w ich stronę.

– Czy wy... czy wy naprawdę... jesteście...? – głos mi się załamał. Im dłużej wodziłam wzrokiem po ich pełnych niedowierzania twarzach, tym silniej uświadamiałam sobie, że to prawda – ale nadal nie byłam w stanie tego pojąć.

Jakim cudem... Jak...?

– Z tego, co kojarzę, w Azylu nie pyta się o przeszłość, ale tak, jesteśmy z Arki – odpowiedział mi szorstko jeden z mężczyzn, wysunąwszy się przed pozostałą trójkę. Był wysokim blondynem o wyrazistych rysach twarzy, a jego szaroniebieskie oczy wpatrywały się we mnie wyjątkowo przenikliwie. – A właściwie byliśmy. A ty, kim niby jesteś?

Poczułam, jak w jednej chwili łzy napływają mi do oczu. Drżące nogi same poprowadziły mnie w ich stronę – i gdy udało mi się wziąć głęboki oddech, wypowiedziałam słowa, których nigdy dotąd nie sądziłam, że jeszcze kiedykolwiek będzie mi dane wypowiedzieć.

– Nazywam się... nazywam się Ailey Theen. Jestem ze stacji Mecha, pracowałam jako inżynier. Moi rodzice to Ethan i Suzanne Theen. – pojedyncza łza spłynęła mi po policzku. – Spadłam na Ziemię wiosną 2143 roku.


Cisza, która zapadła po moich słowach, wręcz dzwoniła mi w uszach. Cztery pary oczu patrzyły na mnie z zupełnym niedowierzaniem – a ja czułam, jak buzujące we mnie emocje wręcz rozrywają moje serce od środka, a przez głowę przebiega setki myśli na sekundę. W jednej chwili zobaczyłam w twarzach tych ludzi każdą osobę, jaką znałam na Arce, każde miejsce, które pamiętałam na statku – każdy dźwięk, każdy zapach, każdy moment, który tam przeżyłam przez dwadzieścia lat mojego życia.

I zobaczyłam chwilę, która od miesięcy nie dawała mi spokoju. Gdy stałam na balkonie i patrzyłam, jak statek w słupie ognia spada po nocnym niebie prosto na Ziemię.

To byli oni. Są tutaj od tamtej pory, przez cały ten czas.

Są tutaj. Przeżyli.


– Zaraz, zaraz... ta Ailey Theen? – kolejny z mężczyzn, w okularach o okrągłych oprawkach i włosach przystrzyżonych przy samej głowie, postąpił o krok w moją stronę. Instynkt nakazywał mi się cofnąć, ale stałam nieruchomo, czując, jakby wszystkie moje kończyny były sparaliżowane. Przyjrzał się uważnie mojej twarzy, a potem obrócił się do swoich towarzyszy. – Pamiętacie? To było jakieś cztery czy pięć lat temu... Zamiast lekcji mieliśmy memoriał poświęcony dwóm inżynierom, którzy zginęli w jakiejś eksplozji. Czy to nie jej twarz była na tamtym portrecie? Obok tamtego chłopaka?

Poczułam, jak w ciągu sekundy żołądek zamienia mi się w lód. Z trudem panowałam nad oddechem, kiedy blondwłosa dziewczyna również podeszła bliżej, by przyjrzeć mi się spod przymrużonych powiek.

– Czy ja wiem – mruknęła, zakładając ręce na piersi. – Jakoś tego nie kojarzę.

– Bo jesteś ze Stacji Rolniczej, geniuszu. Czy wam takie rzeczy w ogóle wyświetlają na telebimach? O ile w ogóle stać was na telebimy – chłopak o oliwkowej cerze i czarnych włosach trącił ją ramieniem z szerokim uśmiechem, a ta natychmiast odepchnęła go w odpowiedzi, posyłając mu mordercze spojrzenie.

– Wyświetlają, geniuszu – przedrzeźniła ton jego głosu. – Jesteś dosłownie żałosny, Luke. Nie dziwię się, że cię zamknęli.

– Przestańcie – syknął do nich ten w okularach. – Próbujemy tutaj coś ustalić, tak? – chłopak nazwany Lukiem wzruszył ramionami, nie przestając się uśmiechać, a dziewczyna przewróciła oczami.

Stałam przed nimi nieruchomo, słuchając tej szokującej wymiany zdań i nie mając pojęcia, jak się zachować. Pożerałam wzrokiem każde ich spojrzenie, każdy ruch, każdy wyraz twarzy – by z każdą sekundą coraz silniej uświadamiać sobie, że to naprawdę oni. Że naprawdę, naprawdę są ludźmi z Arki.

Są m o i m i ludźmi.

Blondyn, który odezwał się do mnie jako pierwszy, nadal mierzył mnie nieufnym spojrzeniem.

– A więc to ty jesteś tą Ailey Theen, która rzekomo zginęła w eksplozji pięć lat temu? – spytał, podchodząc bliżej i zakładając ręce na piersi. – Wyjaśnisz nam, jakim cudem to może być możliwe?

– Jeśli tylko wy wyjaśnicie mi, jakim cudem jesteście na Ziemi – wypaliłam w odpowiedzi. Szok zaczął powoli odpuszczać – na tyle, że gdy tylko wypowiedziałam te słowa, wszystkie emocje zalały mnie jednocześnie. Ukryłam twarz w dłoniach i wydałam z siebie dźwięk pomiędzy śmiechem a szlochem.

– Jesteście na Ziemi – powtórzyłam, czując, jak usta rozszerzają mi się w uśmiechu, a łzy zaczynają niekontrolowanie płynąć po moich policzkach. – O Boże. Jesteście na Ziemi. Naprawdę tu jesteście.

– Albo to naprawdę ona, albo jest szurnięta – dobiegł mnie teatralny szept chłopaka o oliwkowej skórze. Blondynka dała mu kuksańca w bok, na co miałam wręcz ochotę się roześmiać – ale nagle dotarło do mnie coś jeszcze, coś, przez co mój uśmiech natychmiast zrzedł.

Spojrzałam szeroko otwartymi oczami po ich skonsternowanych twarzach.

– Arka... Arka spadła na Ziemię – wykrztusiłam, robiąc krok w ich stronę. – Czy to znaczy, że w s z y s c y tu jesteście? Wszystkie stacje? Czy każdy przeżył lądowanie? – mój głos z każdym kolejnym słowem nabierał na sile. – Moi rodzice... Suzanne i Ethan Theen... Czy oni tutaj są? Czy Camille Barrow tutaj jest? Albo David Salway i John Eyberg z inżynierki?

Odpowiedziała mi niezręczna cisza – wszyscy spojrzeli po sobie, niepewni, jak mają się zachować. Poczułam, jak naraz niespodziewanie mój szok zamienia się w złość.

– Odpowiedzcie mi, do cholery! Musieliście coś słyszeć! – krzyknęłam, nie zważając na to, że mój głos odbił się donośnym echem od ścian metalowego korytarza. Zauważyłam kątem oka, że blondyn drgnął dziwnie i spuścił głowę, jakby się zmieszał.

Zanim zdążyłam pomyśleć, co robię, rzuciłam się w jego stronę i przycisnęłam go z impetem do ściany.

– Ty coś wiesz. Musisz coś wiedzieć – patrzyłam mu prosto w oczy, a mój głos brzmiał jednocześnie wściekle i rozpaczliwie. Usłyszałam za plecami zduszony okrzyk chłopaka w okularach i kilka przekleństw przestraszonej blondynki; wszyscy poruszyli się niespokojnie, ale nikt nie spróbował odciągać mnie od chłopaka. Nie zwróciłam na nich najmniejszej uwagi. Strach z każdą sekundą coraz mocniej zacieśniał pętlę na moim gardle, gdy czekałam na jego odpowiedź – i gdzieś w głębi siebie mimowolnie czułam, że nie będzie ona tą, którą chciałabym usłyszeć.

– Nie... nie wiem wiele – odparł chłopak przez zaciśnięte zęby, próbując się wyrwać, ale trzymałam go mocno. – Przecież nie znamy wszystkich na Arce, do cholery. I nie, nie wszyscy przeżyli lądowanie. – jego oczy pociemniały nieco. – Ale twoich rodziców na pewno nie było w czasie startu statku.

Poczułam, jak moje serce się zatrzymuje. Puściłam blondyna i cofnęłam się o kilka kroków.

– Co? Ale dla... dlaczego? – nie poznawałam własnego głosu. Blondyn wahał się przez chwilę, a potem, zerknąwszy na pozostałych, spojrzał mi w oczy.

– Pięć lat temu, po eksplozji, podczas twojego memoriału wybuchły zamieszki... zaczynałem wtedy pracę jako strażnik, więc widziałem to. Twój ojciec zaatakował jednego z szefów inżynierki, a potem strażnika, który chciał go powstrzymać. – spuścił wzrok. – Został ekspulsowany. Twoja matka też, bo złamała prawo, próbując go uwolnić. Przykro mi.

Otworzyłam usta, ale nie wydobył się z nich żaden dźwięk. Poczułam, jak nagle robi mi się gorąco, i musiałam oprzeć się o ścianę korytarza, żeby nie upaść.

Moi rodzice nie żyją. Nie żyją, odkąd spadłam na Ziemię.

Nigdy tutaj nie dotarli.

Nigdy nie zobaczyli chmur i słońca. Nigdy nie poczuli zapachu wiatru.

– Tak mi przykro, Ailey – dobiegł mnie szept Risy, o której obecności w korytarzu zdążyłam zupełnie zapomnieć. Zacisnęłam powieki, czując, jak zaczynam tracić oddech. Nie mogłam w to uwierzyć. Nie chciałam w to uwierzyć.

Moi rodzice. Ludzie, którzy poświęcili mi całe swoje życie, umarli ze świadomością, że nie żyję.

Umarli przeze mnie.

– Nie wiemy nic o innych, których wymieniłaś. Żadne z nas ich nie zna, pochodziliśmy z innych stacji. Jest szansa, że nadal są w Arkadii – głos blondyna przebił się przez szum w moich uszach. Zamrugałam nieprzytomnie, próbując zrozumieć, co przed chwilą usłyszałam.

– Są w Ar... gdzie? – nadal nie rozpoznawałam swojego głosu, wyjątkowo słabego i niepewnego.

– Hej, nie tak szybko. Przecież ona nie ma pojęcia, co to jest – rzucił do reszty chłopak w okularach. – Nie wiedziała nawet, że tu jesteśmy, a co dopiero...

– A więc czas wszystko sobie poopowiadać – zarządził ciemnowłosy wesołym tonem. – Nie wiem jak wy, ale ja jestem szalenie ciekawy fascynującej historii ślicznotki, która przeżyła pięć lat w tym pięknym koszmarze zwanym Ziemią – puścił do mnie oczko, jakbym wcale nie dowiedziała się przed chwilą o śmierci swoich rodziców – i, nie zważając na kompletny szok malujący się na mojej twarzy, wskoczył na środek korytarza. – To może przestaniemy tu wszyscy tak stać jak te kołki i pójdziemy, na przykład, do kabiny J-ya?

– Dlaczego akurat do mojej, a nie do twojej? – prychnął blondyn, który przeciwnie do chłopaka o oliwkowej cerze wcale nie wyglądał na rozbawionego. – Zwalacie mi się na łeb za każdym razem, mimo że wiecie, że Azariah...

– Az to co innego niż śpiąca nago w łóżku piękna Ziemianka – odparł mu tamten, ruszając znacząco brwiami.

– Jesteś dosłownie niemożliwy, Lucas – jęknęła blondynka, a blondyn, nazwany J-yem, prychnął głośno.

Nie zorientowałam się, że mam otwarte usta, dopóki Risa ze śmiechem nie pstryknęła mnie w brodę.

– Idź z nimi. Na pewno macie sobie dużo do wyjaśnienia. Ja położę dzieci spać – powiedziała, a w jej ciemnobrązowych oczach widziałam radosne iskierki, jakby zachwycała ją cała ta sytuacja.

Ja natomiast byłam w tak kompletnym szoku, że nie miałam pojęcia, jak się zachować. Od nadmiaru nowych, szalonych i przerażających informacji zaczynało kręcić mi się w głowie. Patrzyłam na tych zupełnie nierealnych ludzi, przekomarzających ze sobą na korytarzu podziemnego bunkra, do złudzenia przypominającym Arkę – i zupełnie nie mogłam uwierzyć, że to, na co patrzę, jest prawdziwe. Miałam ochotę uszczypać się tak mocno, jak się da, żeby w końcu wyrwać się z tego chorego, niemożliwego snu.

Ale wiedziałam, że to nie był sen. To była najbardziej szokująca i najbardziej nieprawdopodobna, ale najprawdziwsza rzeczywistość.

I uświadamiało mi to każde, najdrobniejsze ukłucie w żołądku, gdy w mojej głowie na nowo odtwarzało się to, czego dowiedziałam się o swoich rodzicach. Każde uderzenie mojego skołatanego serca, gdy patrzyłam na ludzi stojących przede mną – na Skaikru, Ludzi Nieba. Tych, których przecież miałam już nigdy w życiu nie zobaczyć.

„Nigdy" chyba właśnie na dobre przestało funkcjonować w moim słowniku.

– Mamo... czy ci ludzie też są z nieba, tak jak ty? – usłyszałam zdumiony głosik Kaela. Dopiero teraz dotarło do mnie, że dzieci były tutaj przez cały czas – a w ich oczach również widniało niemałe zaskoczenie. Przytuliłam chłopca i już miałam mu odpowiedzieć, kiedy nagle spośród dyskutujących w oddali Skaikru dobiegł mnie przytłumiony głos blondynki.

– Czy wy na pewno chcecie jej zaufać?

Stała w pewnej odległości ode mnie i Risy, pochylona do chłopaka w okularach, i co chwila rzucała ostre spojrzenia w moją stronę.

– W sensie... no spójrz na nią, Benjamin – w jej głosie zabrzmiał cień pogardy; nawet nie próbowała ściszyć głosu, wiedząc, że wszystko słyszę. – Może i była kiedyś z Arki, ale... przecież nie mamy pojęcia, kim jest tutaj.

– Jeśli komuś mam tutaj ufać, to Elisei – odparł z naciskiem tamten. – Elisea ufa Risie, a Risa ufa jej. Proste. Jeśli się tutaj znalazła, ma taki sam kredyt zaufania, jak i ty, więc daruj sobie póki co – dodał tonem kończącym rozmowę.

Blondynka spuściła wzrok, a ja poczułam, że robi mi się zimno i gorąco jednocześnie. Spojrzałam wymownie na Risę, a ta jedynie ścisnęła mnie pokrzepiająco za ramię.

– To normalne, że są nieufni. Villienne jest tutaj dopiero od kilku dni – wyjaśniła przepraszającym szeptem, a już po chwili jej oczy znów zabłysły. – Nie bój się, Ailey. Mimo wszystko... to twoi ludzie. Przecież czekałaś na to tyle lat.

– Ale Risa, ja... – słowa utknęły mi w gardle. Nie miałam pojęcia, jak ubrać w słowa moje myśli i uczucia, które stanowiły w tamtej chwili jedną wielką plątaninę.

Risa położyła palec na swoich ustach na znak, żebym zamilkła.

– Idź z nimi, bez dyskusji. Wszystko będzie dobrze. Obiecuję, że dopilnuję, żeby Kael i Shae poszli grzecznie spać – posłała mi uspokajający uśmiech i zanim zdążyłam znów zaprotestować, popchnęła mnie delikatnie w stronę Skaikru. Przez chwilę próbowałam się opierać, ale przestałam na widok wpatrujących się we mnie czterech par oczu.

– Idziesz z nami czy nie, ślicznotko? – ciemnowłosy chłopak, nazywany przez blondynkę Lucasem, podszedł do mnie z krzywym uśmiechem. – Po krótkiej namowie zdecydowaliśmy, że poimprezujemy w kabinie Benjamina, bo ten tu James chyba nie ma ochoty na posiadówkę. – nachylił się do mnie i wyszeptał teatralnie: – Jak dla mnie jest trochę nudziarski, ale wkrótce sama się o tym przekonasz.

Mimowolnie poczułam, jak moje usta zaczynają się rozciągać w uśmiechu. Dotarło do mnie, jak przerażająco wiele lat świetlnych minęło od czasu, kiedy ostatni raz słyszałam słowa „poimprezujemy" czy „posiadówka". Albo odkąd ktokolwiek nazwał mnie ślicznotką. To wszystko brzmiało tak nierealnie – i jednocześnie było tak c u d o w n i e znajome – że nawet nie próbowałam z tym ani walczyć, ani ogarnąć rozumem.

– Przymknąłbyś się czasem, Luke – burknął blondyn, przewróciwszy oczami. – Po prostu chodźmy.

Luke westchnął, robiąc do mnie minę w stylu „sama widzisz", a potem pokręcił z rozbawieniem głową i ruszył za resztą w głąb korytarza.

Zawahałam się przez chwilę, zerknąwszy przez ramię na odchodzących w stronę schodów Risę, Kaela i Shaelyn – a potem, walcząc z rosnącym uciskiem w miejscu serca, wzięłam głęboki oddech i zmusiłam swoje nogi, by ruszyły za oddalającymi się Skaikru.

Skaikru. To słowo wciąż rozbrzmiewało mi w głowie w kółko i w kółko, gdy patrzyłam na cztery postacie przede mną. W tamtej chwili nabrało dla mnie całkowicie innego znaczenia, niż dotychczas.

Skaikru. Ludzie, którzy spadli z nieba.

Ludzie tacy jak ja.



* * *



Kabina chłopaka nazwanego Benjaminem bardzo przypominała tę, w której spałam z dziećmi; najwyraźniej wszystkie zabudowania w bunkrze były robione według tego samego wzoru. Różniła się jedynie rozmiarami – była nieco mniejsza – i brakiem drugiego łóżka; chłopak najwyraźniej mieszkał sam.

– Zaklepuję wyrko! – rozległ się głos Lucasa, gdy tylko weszliśmy do środka. Zanim zdążyłam się nawet rozejrzeć, chłopak już leżał wygodnie na materacu.

– Zdejmuj, kurwa, buty – warknął na niego Benjamin, bezceremonialnie zrzucając jego stopy z pościeli. – Nie będę po tobie sprzątał.

– Jak dzieci, dosłownie – westchnęła blondynka i usiadła lekko na brzegu stolika. Niebieskooki chłopak, którego imię prawdopodobnie brzmiało James, oparł się o blat obok niej w milczeniu i założył ręce na piersi.

Zostałam więc sama na środku pokoju, nie wiedząc, co ze sobą zrobić. Benjamin widząc, że nadal walczę wewnętrznie z chęcią ucieczki z tego pokoju, podsunął mi uprzejmie krzesło, a sam usiadł na podłodze w nogach łóżka. Zawahawszy się przez chwilę, usiadłam niepewnie na jego brzegu. Gdy oczy wszystkich znów zwróciły się na mnie, poczułam, jak robi mi się jednocześnie gorąco i zimno.

– No więc... – zaczął Benjamin, poprawiwszy okulary na nosie.

– Nie zaczyna się zdania od „no więc", Hudson – przerwała mu blondynka, machając leniwie nogami zwisającymi z blatu stołu.

– To jak niby się mówi, panno poprawna gramatycznie? – prychnął w odpowiedzi chłopak.

– Jak dzieeeci, dosłownieee – przedrzeźnił wysokim głosem blondynkę Lucas, przewracając się na brzuch na łóżku. Dziewczyna rzuciła im mordercze spojrzenie i już otworzyła usta, by się odgryźć, gdy przerwał jej ostry głos blondyna.

– Czy wy nie możecie być poważni chociaż przez chwilę, do cholery? – chłopak odepchnął się od blatu i spojrzał po ich twarzach z wściekłym spojrzeniem, zaciskając pięści. – Chyba mamy tu dość n i e c o d z i e n n ą sytuację, więc może jak raz potrafilibyście się zamknąć?

Blondynka prychnęła cicho i odwróciła wzrok, a pozostali chłopcy umilkli. James pokręcił z westchnieniem głową i wrócił z powrotem na swoje miejsce. Milczałam, śledząc uważnie sytuację i co chwila zerkając na drzwi, by upewnić się, że zdążę uciec, jeśli jego złość zostałaby skierowana w moją stronę – w końcu kilka chwil temu dość bezpodstawnie rzuciłam nim o ścianę.

Kątem oka zauważyłam lekki uśmieszek na twarzy Lucasa, który, gdy blondyn nie patrzył, rzucił do mnie bezgłośnie „a nie mówiłem? nudziarz". Przewróciłam oczami w odpowiedzi, ale na widok jego przyjaznego nastawienia do mnie mimowolnie poczułam się odrobinę mniej spięta.

Benjamin podniósł się z westchnieniem i odchrząknąwszy, znów zabrał głos.

– No więc... na początku chcemy przeprosić za to całe zamieszanie, Ailey. Po prostu jesteśmy równie zaskoczeni całą sytuacją, jak ty, uwierz nam – podszedł do mnie, a jego głos brzmiał o wiele bardziej sympatycznie, niż poprzednio. – Właściwie, na samym początku powinniśmy byli ci się przedstawić. – wyciągnął do mnie rękę. – Benjamin Hudson, niegdyś ze stacji Tesla.

Wstałam, skinąwszy głową, i uścisnęłam jego dłoń. Była szorstka, jak osoby, która dużo czasu spędza na fizycznej pracy – co nieco mnie zaskoczyło, bo chłopak nie wyglądał raczej na jednego z silniejszych.

Benjamin widząc, że reszta nie kwapi się, by do mnie podejść, stanął obok mnie i zaczął wskazywać kolejno na swoich towarzyszy.

– To jest Luke, jak zapewne już zdążyłaś usłyszeć – pokazał na rozciągniętego na łóżku chłopaka o oliwkowej cerze, który natychmiast posłał mi szeroki uśmiech. – A konkretniej Lucas Boerio ze stacji Hydra.

– Spędziłem w niej zaledwie czternaście lat życia, więc nie warto wspominać – sprostował tamten. – Wolę nazywać się jednym z Setki.

– Setki? – zmarszczyłam brwi; dopiero po chwili dotarło do mnie, że udało mi się wydobyć z siebie głos po raz pierwszy, odkąd weszłam do pokoju.

– Wow, ona naprawdę kompletnie nic nie wie – westchnęła z zadumą blondynka, nadal na mnie nie patrząc. – Naprawdę wierzycie w to, że jest z Arki? Może i mówi nawet do rzeczy, ale te tatuaże jakoś mnie nie przekonują.

Benjamin zgromił ją wzrokiem.

– Możesz przestać, V? Skąd niby ma wiedzieć, skoro wylądowała tu tyle czasu temu? Poza tym, podała ci nawet pieprzony rok swojego przylotu...

– Mogli ją tego nauczyć – odparła dziewczyna, nagle gwałtownie zeskakując ze stolika. Spojrzenie jej orzechowych oczu ciskało gromy w moją stronę, tak, że cofnęłam się instynktownie. – Podobnie jak wszystkiego innego, co nam dziś naopowiadała. Może być przekupionym szpiegiem Arkadian, którzy wpuścili ją tu, by nas znalazła i wyznaczyła karę za dezercję...

Podeszła tak blisko, że aż czułam bijącą od niej wściekłość, ale mimo chwytającego mnie za gardło strachu zdołałam odwzajemnić jej spojrzenie.

– Albo za inne rzeczy, które każde z nas zrobiło.

– Znowu masz paranoję, V – rzucił leniwie Lucas. – To, że miałaś popieprzony okres w życiu, nie znaczy, że...

– Zamknij się! – wrzasnęła do niego dziewczyna tak głośno, że aż odskoczyłam, niemalże potykając się o krzesło. – Gówno o mnie wiesz, Lucas!

Zanim zdążyła ruszyć w jego stronę, powstrzymał ją silny uścisk dłoni Jamesa. Gdy spróbowała się szarpnąć, blondyn zmusił ją, żeby spojrzała mu w oczy.

– Villienne, przestań – powiedział z naciskiem. – Wiesz dobrze, że to do niczego nie prowadzi.

– Puść mnie – głos dziewczyny zadrżał, jakby zaraz miała się rozpłakać. Nie miałam najmniejszego pojęcia, co się właśnie stało i skąd w dziewczynie tyle wściekłości, ale domyślałam się, że chodzi o coś o wiele poważniejszego i głębszego niż zwykłe docinki Lucasa. W oczach blondynki wyraźnie widziałam ból – mimo że z całej siły starała się go ukrywać.

Gdy dziewczyna znów zaczęła się szarpać, poczułam, jak naraz wraca mi pewność siebie. Postąpiłam o krok w jej stronę, sprawiając, że cztery pary oczu ponownie zwróciły się na mnie.

– Dawno temu, gdy Ziemia stała w ogniu, dwanaście stacji unosiło się samotnie w kosmicznej przestrzeni – zaczęłam cicho, z ledwością panując nad drżeniem swojego głosu. – I potem, pewnego dnia, Mir przypłynęło bliżej Shenzen, i zrozumieli, że ich życie...

– ...Byłoby lepsze razem – dokończył za mnie blondyn. Gdy spojrzałam na niego, zobaczyłam szok, malujący się na jego twarzy. Chyba do tej pory również mi nie wierzył, przemknęło mi przez myśl.

– W czasie Dnia Jedności zawsze nosiłam flagę Brazylii – podeszłam jeszcze bliżej niego i Villienne, czując, jak serce zaczyna mi bić coraz szybciej. – Mieszkałam w sekcji numer M-21. Mój pokój był mały i wiecznie psuła się jedna z lampek nad moim łóżkiem. Powietrze zawsze czuć było obróbką metalu, którą sama zaczęłam się zajmować, odkąd skończyłam szesnaście lat.

Mówiłam coraz pewniej, z coraz szczerszym uśmiechem na twarzy i silniejszym uciskiem w sercu, gdy przed moimi oczami znów pojawiały się obrazy z mojej przeszłości.

– Ukończyłam kurs na inżyniera w wieku dwudziestu lat i dwóch miesięcy. Uzyskałam osiemdziesiąt dziewięć procent na egzaminie sprawnościowym. Tata był ze mnie tak dumny, że... – głos załamał mi się lekko. – Że zamienił swoją rację żywnościową na cały następny dzień, żeby móc przynieść mi ciasto. Oczywiście, takie z alg morskich, ale i tak pamiętam, że było przepyszne.

Lucas i Benjamin uśmiechnęli się lekko na moje słowa. Postąpiłam kolejny krok do przodu i spojrzałam Villienne prosto w oczy – z których nagle zniknęła cała wrogość i pewność siebie.

– Nadal mi nie wierzysz? Nie wierzysz, że byłam jedną z was, że wżerałam te same durne algi morskie, co wy, przez dwadzieścia lat swojego życia? – poczułam, jak piekące łzy zaczynają napływać mi do oczu. – Właśnie dowiedziałam się o tym, że moi rodzice z g i n ę l i, bo byli zbyt zrozpaczeni myślą, że umarłam w tej pieprzonej eksplozji, która mnie tu zesłała, a ty nadal myślisz, że jestem jakimś szpiegiem?!

Dopiero gdy wypowiedziałam te słowa na głos, dotarło do mnie, jak bardzo mnie bolą. Z jakim trudem udaje mi się tłumić w sobie rozpacz na tyle, by nie rozlecieć się na kawałki.

Bo doskonale zdawałam sobie sprawę, że rodzice naprawdę mnie kochali. Kochali tak bardzo, że nie potrafili poradzić sobie z tym, że mnie stracili. Ja kochałam ich tak samo i kto wie, czy na ich miejscu również nie spróbowałabym zabić kogokolwiek, kto przyczyniłby się do ich śmierci.

Ale najgorsze było to, że mój tata zaatakował wtedy niewłaściwą osobę. Bo w przeciwieństwie do wszystkich doskonale znałam tego, kogo można było obarczyć odpowiedzialnością za moje lądowanie na Ziemi.

Chłopaka, który spadł tu razem ze mną.

Blondynka spuściła wzrok, jakby kurcząc się w sobie na moje słowa. James zauważył to i puścił ją, a potem znów oparł się o blat, nie przestając się we mnie wpatrywać. Benjamin znów wskazał mi krzesło, a ja usiadłam z powrotem, tym razem dużo pewniej.

– A więc... Tak się tutaj dostałaś? Przez tamten wypadek, tamtą eksplozję? – przerwał ciszę Lucas.

– To nie był wypadek – odparłam bez zastanowienia, mimo rosnącego z każdą chwilą ucisku w żołądku. – Wszystko zostało zaplanowane przez... przez osobę, którą zapewne pamiętacie z memoriału. Kabina, w której pracowałam, została wysadzona w powietrze.

– Zaraz... ten chłopak, który spadł tutaj z tobą? On to zrobił? – Benjamin zmarszczył brwi. – Gdzie on teraz jest?

Milczałam przez dłuższą chwilę, zanim zdobyłam się na odpowiedź.

– Nie żyje.

Poczułam, jak atmosfera w pokoju gęstnieje. Wszyscy patrzyli po sobie, nie wiedząc, co powinni zrobić lub powiedzieć.

– Zginął... w czasie lądowania? Czy... – głos Benjamina stracił swoją pewność.

– Zginął w wyniku wyborów, które dokonał – odparłam bezbarwnym głosem, wpatrując się w swoje lekko drżące dłonie. – Niedługo po naszym przylocie. Miał na imię C... – urwałam i wzięłam głęboki oddech. – Miał na imię Ryan.

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro