♰PROLOG♰
Drodzy czytelnicy, poniższy tekst, który zaraz poznacie jest mixem gatunków (fantasy, historyczna powieść oraz kryminał). Miłośnicy wątków mitologii słowiańskiej mam nadzieję, że również będą zadowoleni.
Opublikowane rozdziały są fragmentem książki, która zostanie wydana. Fragmenty są surowym tekstem przed redakcją.
Enjoy! ~ Camille O'Naill (Alpha)
1308 rok, Wybrzeże Bałtyckie na Terenie Królestwa Polskiego
Flaimir wspiął się po ostatnich stopniach i wszedł na pokład. Zaciągnął się głęboko powietrzem przesiąkniętym solą, po czym wypuścił je ze świstem. Żeglowali dopiero parę dni, a jemu już brakowało lądu. Kiedyś sam popukałby się w czoło, gdyby ktoś powiedział mu, że będzie tęsknił za domem niczym jakiś szczur lądowy. A teraz...
Uśmiechnął się sam do siebie, kręcąc głową z niedowierzaniem.
Kiedy zasypiał, ułożony w niewygodnej pozycji na koi, miał przed oczami obraz żegnającej go żony wraz z córkami. Jeśli wystarczająco się skoncentrował, czuł ciepło kochanego ciała, które uściskał na pożegnanie, na wargach zaś zamiast słonych morskich kropli, słodki smak pełnych ust, zupełnie jakby przed chwilą przerwał pocałunek. Na ręce natomiast nadal odczuwał delikatne kopnięcie nienarodzonego jeszcze dziecka.
Tak. Zdecydowanie tęsknił za lądem i na wszystkich bogów, których wyznawał, nie obchodziło go, co mogli pomyśleć o nim towarzysze. Pragnął, żeby rejs oraz wymiana towaru trwały jak najkrócej, aby mógł czym prędzej wrócić do swoich bliskich.
Skrzypienie lin wypełniało ponurą ciszę, która panowała na pokładzie Skoczka. Otaczająca statek gęsta mgła działała przygnębiająco na ludzi, pozbawiając ich dobrych humorów, którymi kipieli, wypływając z Cerantu. Po wesołych szantach, wyśpiewywanych na cały głos, pozostało jedynie wspomnienie. Milcząc, przeszedł obok marynarzy, pamiętając o tym, żeby przestać się uśmiechać. Różnie mogli to odebrać, a nie miał ochoty na bezcelowe awantury.
Większość załogi miała podłe humory.
Flamir podszedł do relingu i zamyślony oparł się o niego. Skoczek sprawnie przecinał fale, wpływając w kolejne kłęby mgły. Powoli powinni dopływać, lecz nie dostrzegali ani miasta, ani światła latarni. Z bocianiego gniazda również nie dochodziły żadne nowiny. Gierant nienaturalnie milczał, zapewne wyglądając chociażby nikłego blasku.
Próbując dostrzec cokolwiek w mglistej zasłonie, Flamir zmrużył oczy. Nie podobało mu się to. Brakowało mu zachrypniętego głosu bosmana, wykrzykującego rozkazy. Czuł się skrępowany przez oczekiwanie.
Stłumił przekleństwo cisnące mu się na usta i pociągając nosem, spojrzał w kierunku kapitana. Mężczyzna stał obok steru, wymieniając cicho uwagi ze sternikiem. Wierzył, że ci dwaj ludzie doprowadzą ich bezpiecznie do portu. Dotrą tam cali i zdrowi. Zakosztują uroku miasta, dobiją targu i wrócą do domu. Do jego dziewczynek.
– Ląd! Ląd na horyzoncie!
Głośny krzyk dobiegający z góry przerwał jego rozmyślania. Nagłe uczucie ulgi, które napłynęło i obmyło go niczym kojąca fala, zniknęło po następnych słowach:
– Widzę blask latarni! – krzyczał podekscytowany Gierant.
Trzymając się olinowania, Flamir wychylił się, aby dostrzec płomień, który miał nakierować ich na właściwą drogę. Kiedy dostrzegł łunę, lodowate szpony strachu zacisnęły się na jego wnętrznościach. To nie był blask latarni.
Gierant nagle ucichł. Zapewne również zorientował się, że to miasto płonie, lecz było już za późno.
Nagle w burtę Skoczka coś uderzyło. Flamir chwycił się mocniej lin, aby nie zlecieć do morskiej toni. Wiatr targał jego koszulą i kosmykami brązowych włosów. Nie tracąc czasu, zeskoczył szybko na pokład i wymijając rozglądających się z przerażeniem członków załogi, pobiegł do ładowni. Schodząc pod pokład, usłyszał, jak powietrze przeszywa mrożący krew w żyłach, śpiewny krzyk.
Bardziej doświadczeni marynarze, doskoczyli do harpunów i dział. Nie minęło parę minut, a na pokładzie leniwie kołyszącego się Skoczka zawrzało. Kapitan wraz z bosmanem wykrzykiwali rozkazy.
Czując, jak ogarnia go coraz większy strach, wspiął się ponownie po schodach, zaciskając nerwowo dłonie na harpunie. Ostrza wykonane z bursztynu błyskały w świetle lamp na złoto.
Powietrze przeszył kolejny ryk magicae, uciszając wszystkich na statku. Kiedy był mały, nieraz słyszał legendy o wodnych demonach. O stworach, które wabiły żeglarzy. O syrenach i czetliacach. Wiele razy pływał na morzu i miał tyle szczęścia, że żadnej z nich nie spotkał, aż do teraz. Poprawiając uchwyt, zamknął oczy, przywołując obrazy bliskich. Zadrżał w środku. Wiedział, że już nie wróci do domu. Ten rejs będzie jego ostatnim, a rodzinę zobaczy dopiero w Nawii.
Nagle serce mu stanęło. Przerażenie sparaliżowało jego ciało, gdy w tył przemoczonej koszuli wbiły się szpony i szarpnęły nim, ciągnąc w górę. Nie wiedział, czy w uszach słyszy szum wiatru, czy krwi pompowanej przez oszalałe serce. Nie zdawał sobie również sprawy z tego, że krzyczy. Uświadomił to sobie dopiero, kiedy zabrakło mu tchu w piersi, a gardło miał zdarte.
Statek stawał się coraz mniejszy, a on próbując zranić czetlicę, zaczął wymachiwać harpunem, który nadal ściskał w dłoni. Zaczął błagać każdego boga po kolei, aby poprowadził jego rękę. Bezskutecznie szarpał się, aż znaleźli się tak wysoko, że zobaczył najgorszy koszmar, jaki mógł sobie wyobrazić.
Miasto płonęło, a w nim czczony z pokolenia na pokolenie święty dąb. Nie zwracał uwagi na łzy, które pociekły mu po policzkach. Ich święte miejsce zostało zbezczeszczone, a miasto spalone i zajęte.
Nim magicae runęła z nim, dostrzegł powiewający nad miastem biały sztandar z czarnym krzyżem.
Wszystko straciło znaczenie. Wiedział, że to koniec, i nawet nie poczuł, kiedy jego ciało uderzyło o wodę.
Fale wzburzone, po przepłynięciu Skoczka, zakryły go. Jakby z daleka dotarł do niego kolejny skrzek demonów, ale jego to już nie obchodziło. Opadał. Z ran na jego ciele wypływała bursztynowa krew, która pod wpływem wody od razu twardniała.
Targane morskimi prądami różnokolorowe glony unosiły się z charakterystyczną delikatnością. Względnie spokojną toń poruszył ogromny rybi ogon o matowym kolorze indygo, należący do kobiety z orlimi skrzydłami przylegającymi ciasno do pleców. Rozkoszując się nadchodzącym posiłkiem, powoli przepłynęła między unoszącymi się ciałami, zbliżając się do niego. Przesunęła spojrzeniem po trupiobladych twarzach topielców i przekrzywiła głowę, zatrzymując wzrok na nim. Nie krzyczał, nie próbował uciekać. Nie miał jak, jego ciało było zdruzgotane. Czetlica zasyczała, ukazując ostre zęby w przerażającej imitacji uśmiechu i ruszyła w jego stronę.
Śmierć przyszła szybko.
Nastała cisza, a unoszące się wokół nieruchome ciała topielców również ogarnął spokój. Martwe oczy nieruchomo wpatrywały się w nieprzeniknioną dal. Do głuchych uszu nie dochodził bulgot wody zmąconej przez mityczną istotę i jej ofiarę.
Miały zostać głuche i ślepe. Nigdy już niczego nie miały usłyszeć ani zobaczyć, pochłonięte przez morską toń i zapomniane.
Tego dnia kolebka Bursztynowego Szlaku spłonęła, a Tajemnica zatonęła wraz z jej strażnikami.
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro