Chào các bạn! Vì nhiều lý do từ nay Truyen2U chính thức đổi tên là Truyen247.Pro. Mong các bạn tiếp tục ủng hộ truy cập tên miền mới này nhé! Mãi yêu... ♥

NADESŁANE PRACE

Anna_Sand


Kojarzycie to uczucie, gdy zostajecie przeniesieni do zupełnie innego świata? Raczej nie. Stałam przy stole bilardowym, czarna kula trafiła do ostatniej łuzy. Wykonałam taniec zwycięzcy.

– Widzisz tak się gra – dobiłam mojego przyjaciela. Nie mogłam się powstrzymać przed tą uwagą.

– Chociaż raz mogłaś dać mi wygrać – mruknął.

– Wiesz, że jestem zołzą – powiedziałam. Ten nie zamierzał zaprzeczać.

– Kiedyś trafisz na lepszą od siebie w złośliwościach – stwierdził.

Po jego słowach zrobiło mi się słabo, a świat zakręcił się wokół mnie. Poczułam, jakbym spadała w dół. Serce biło mi jak szalone. Widziałam setki kolorów, wszystko wirowało.

Lot skończył się równie nagle, jak się zaczął. Upadłam na jakieś zielsko. Krzak z różowymi kwiatami. Gałęzie wbijały się w moje ciało. Nie wątpiłam, że będę miała ślady po tym zbyt bliskim spotkaniu.

– Złaź z rododendronu – usłyszałam za sobą. W pierwszej chwili nie zrozumiałam, o co chodzi. – Głucha jesteś, czy co? – warknęła.

Wstałam z krzaka. Spojrzałam na moją rozmówczynię. Ta była ubrana w podarte spodnie, w nosie miała kolczyk. Jej zbyt mocny makijaż postarzał ją, tak że wyglądała na jakieś dwadzieścia pięć lat.

– Gdzie ja jestem? – zapytałam, rozglądając się dookoła.

– Z choinki się urwałaś, czy co? Ogrodu Zołz, nie rozpoznajesz?

– Nie łaska normalnie odpowiedzieć? – warknęłam. Ta kiwnęła głową.

– Faktycznie jesteś zołzą. Faceci się ucieszą.

Nie rozumiałam, o co jej chodzi. Wolałam jednak nie pytać. Nie chciałam, by uważała mnie za głupią dziewuchę. Ta bez słowa ruszyła do... wigwamu. Moje oczy rozszerzyły się ze zdziwienia. Namiot uszyty z kolorowych materiałów z słupem po środku był naprawdę obszerny.

W środku kręciło się mnóstwo ludzi. Podszedł do mnie jakiś koleś. Położył rękę na moim ramieniu.

– Spadaj! – Strzepnęłam jego dłoń.

– Zołza, takie lubię – odpowiedział.

– Jest nowa – powiedziała nieznana mi kobieta. Wyglądała na jakąś szefową. Wzięła mnie za ramię i poprowadziła w bardziej ustronne miejsce. – Skoro tu trafiłaś, musisz być zołzą. W tym świecie jesteśmy elitą. Możesz mieć każdego.

– Ale ja chcę wrócić do domu – odpowiedziałam.

– To niemożliwe. Naucz się żyć tutaj. Oni – wskazała na gości wokół – chcą zołzy, jednostki samodzielnej, ty taką jesteś. Wykorzystaj to. Niezależność ich pociąga.

Na samą myśl o podrywaniu, któregoś z tych facetów, dostawałam mdłości. Po raz pierwszy żałowałam, że nie byłam milsza. Ten świat był okropny. Wydawał się pełny negatywnych emocji, które unosiły się w powietrzu.

– Idź – pogoniła mnie. – Nie chcesz, żebym stała się nie miła – szepnęła, gdy nie ruszyłam się z miejsca.

– Nie! – niemal krzyknęłam.

Poczułam uderzenie. Zapadła ciemność. W którym świecie się obudzę? 


vFlyingButterflyv

Zapakowuje kolejną choinkę dla klienta, ale myślami jestem w pubie i gram przy stole bilardowym. Święta Boże Narodzenia, choć klimatyczne to należą do tych najmniej lubianych przeze mnie. Ludzie biegają, gonią za czymś, tylko po to, żeby razem potem opychać się jedzeniem i wysłuchiwać okropnych żartów pijanego wujka.

– Poproszę najpiękniejszą choinkę, jaką macie. – Stoi przede mną elegancik, trzymający w ręku bukiet rododendronu.

– Zostało tylko to, co pan widzi – odpowiadam, wiążąc kokardkę na choince. Jestem zirytowana, widząc jego rezygnacje. Przecież dzisiaj jest wigilia, wszystkie najlepsze świerki zostały sprzedane. Na co on liczy?

Brunet stoi i się zastanawia, nucąc świąteczną melodię pod nosem.

– Zdecyduje się pan czy nie? – Unoszę brew do góry, a on patrzy się na mnie z zaciekawieniem.

– Pani Mileno – odczytuje z mojej plakietki. Normalnie nie podzieliłabym się ze swoim imieniem z obcą osobą po takim krótkim czasie, co potęguje we mnie jeszcze większą złość do tej pracy. – Chyba nie lubi pani tej pracy, co? – pyta, a ja prawie prycham.

– A pan co? Jakiś psycholog? – Przewracam oczami, marząc, aby już sobie poszedł.

– Nie, architekt wigwamów – odpowiada, zbywając mnie z tropu.

– Widzi pan te choinki? – Pokazuje na prawie łyse świerki. – Gdy są ścinane, są piękne, robią wrażenie i każdy chcę je mieć, ale gdy już trochę postoją i zniszczeją, zostają, a my musimy wrzucać je do niszczarki, bo nikt ich nie chcę. Tysiące drzew na święta są kradzione z lasów, tylko po to, żeby postać chwilę na straganie, bo i tak ich nigdy nikt nie kupi. Przychodzą ludzie tacy jak pan i proszą o piękny świerk, a te biedulki zostają, nie mając szansy spędzić swój ostatni czas w rodzinnym gronie. Czy nie lubię tej pracy? O nie, ja jej nienawidzę! – prawie krzyczę. Wymachuje tak mocno rękoma, że aż brunet się odsuwa. Przez chwilę jest zamyślony, a ja mam nadzieję, że go zniechęciłam i że sobie już pójdzie, ale on się uśmiecha.

– Poproszę najbrzydszą, najsmutniejszą i najbardziej łysą choinkę, jaką tu macie i do tego pani numer – mówi, a ja prawie wybucham śmiechem. W normalnych okolicznościach nie dałabym mu go, ale jakoś ten jego uśmiech i piegi zdobiące policzki, sprawiają, że nie potrafię odmówić. Moja mama zawsze mi powtarzała, żebym nie była taką zołzą, bo już każde święta będę spędzać sama. Kto by się spodziewała, że tak bardzo się myliła.

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro