89
Jeszcze ten jeden raz o tym, co mnie tak wurwiło w A4.
Relacja Bucky'ego i Steve'a w Endgame została zaprezentowana w sposób, który w żaden sposób nie współgra z tym, co widzieliśmy w poprzednich filmach, podważający nie tylko jedną z kluczowych relacji i fabuł w MCU, ale i charakterystykę Steve'a Rogersa, którą znamy z poprzednich produkcji.
Endgame jest produkcją, w której pojawiają się dziesiątki różnych relacji. Mamy wystarczająco czasu ekranowego na to, żeby Nicky Fury znów zobaczył Carol, Thor spotkał swoją matkę, Rocket niemal poświęcił życie w obronie Groota, Wanda opłakiwała Visiona, Scott spotkał Hope, a Peter w końcu przytulił Starka jak trzeba. Nawet Korg i Miek mieli swoje pięć sekund, żeby pokazać, że mimo upływu czasu, wciąż są obok siebie, wspierając Thora i Walkirię. Nawet Star-Lord miał okazję spotkać Gamorę, która nawet go nie znała. Mieliśmy okazję zobaczyć na ekranie wszystkie te interakcje, ale za to nie mieliśmy okazji zobaczyć, żeby poświęcono choć sekundę czasu ekranowego na ponowne spotkanie się Steve'a i Bucky'ego. Nawet najmniejszego kontaktu wzrokowego. Nawet krótkiej sceny, która sugerowałaby, że Steve próbuje wyłapać spojrzeniem Bucky'ego w tłumie. Nie mamy nic, ponieważ ta relacja nie wpisuję się w schemat synowsko-ojcowski, nie jest spotkaniem herosa i jego ukochanej, a niebezpiecznie próbuje przekroczyć granicę przyjaźni, kierując się w stronę tego, co uważane jest przecież za tabu.
Endgame tak naprawdę można podzielić na dwie części - na to, jak nasi bohaterowie opłakują poległych, i na to, jak ruszają do działania. I choć jedna z tych części powinna zawierać wspomnienie o Bucky'm Barnesie, które wykraczałoby poza "Bucky żyje" użyte jako tani chwyt na odwrócenie uwagi.
W pierwszej części wszyscy bohaterowie opłakują tych, którzy obrócili się w pył albo zginęli za sprawą Thanosa. Nebula opłakuje Gamorę, Rocket Strażników, Natasha rodzinę Clinta, która przyjęła ją jak własną, Clint próbuje szukać ukojenia po ich stracie w zemście. Tony nie może pogodzić się ze śmiercią Petera. Thor nie może wybaczyć sobie tego, co się wydarzyło. Bruce nie potrafi pogodzić się z porażką. Wszyscy cierpią przez to, co się wydarzyło w IW.
Poza Steve'm.
Steve nie wspomina o Bucky'm, nie wspomina nawet o Samie. Nie używa nawet określenia "przyjaciele". Steve wspomina jedynie Peggy, która zmarła siedem lat temu i w żaden sposób nie była związana ze pstryknięciem. Steve patrzy na zdjęcie Peggy, kiedy mówi, że "jeśli to nie zadziała, to nie wie, co zrobi". Ale nawet jeśli to zadziała, Peggy, która nie ma nic wspólnego z tym narracyjnym momentem, nie wróci. Ale Bucky wróci. Sam wróci. Ale to tabu, o którym na ekranie się nie mówi.
Peggy nie ma nic wspólnego z tym narracyjnym momentem, a mimo to zostaje ustawiona na równi w miejscu, w którym dla każdego innego bohatera stoi osoba, która poniosła śmierć podczas pstryknięcia, albo która jest z nim powiązana. Na przykład kiedy Tony wraca z kosmosu, mówi Steve'owi, że stracił Parkera. Cholera, Tony Stark bardziej żałuje śmierci Strange'a i częściej mówi o nim w tej produkcji, niż Steve o swoich przyjaciołach. Tony Stark znał Strange'a kilka godzin. Steve Rogers znał Bucky'ego Barnesa przez dwadzieścia lat swojego życia i jeszcze kilka filmów temu mówił, że czasem nie miał niczego poza nim. Ale Bucky Barnes jest usuwany z narracji, ustępując miejsca kobiecie, która jeszcze niedawno była określana przez jednego z głównych scenarzystów wszystkich filmów reżyserowanych przez braci Russo i serialu Agentka Carter, Christophera Markusa, jako "a woman Steve once kissed". Peggy Carter w żadnym innym filmie poza Endgame nie była przedstawiona jako miłość życia Steve'a, a jedynie jako personifikacja tego, co utracił.
Peggy Carter nigdy też nie mówiła o tym, że żałowała swojego życia i tego, że nie było w nim Steve'a. Opłakiwała jego śmierć tak, jak opłakiwali go Komandosi, ale doskonale wiemy, że pogodziła się z nią już w 1946 roku, a potem poszła naprzód . I tego właśnie chciała dla Steve'a, tego, żeby ruszył dalej. Peggy Carter nie żałowała tego, że Steve nie przeżył z nią swojego życia. Żałowała tylko tego, że nie mógł przeżyć swojego tak, jak ona, bo ona była ze swojego zadowolona i dumna. Peggy Carter, mimo mojej niezbyt wielkiej sympatii do tej postaci, była bohaterką, która pokazywała, że kobieta nie potrzebuje u swojego boku bohatera, że sama może stać się bohaterem dla swojego mężczyzny, że może o niego walczyć, a potem ułożyć z nim dokładnie takie życie, jakie zechce mieć.
A Endgame w dziesięć sekund sprowadza ją do niczego innego, jak pustego obiektu westchnień bohatera, który mimo upływu lat wciąż jedynie tęskno zerka za swoim bohaterem, zapominając o tym, że w 1970 roku Peggy była nie tylko dyrektorem SHIELD, ale też szczęśliwą żoną i matką. Ale na jej biurku nie widzimy zdjęć rodziny. Nie. Widzimy tylko wielkie zdjęcie świadczące o tym, że nawet jeśli kobieta będzie pozowała na silną i pogodzoną ze stratą trólovera, to wewnątrz wciąż będzie go opłakiwać, a jedynym, czego tak naprawdę będzie pragnęła, będzie sprowadzenie jej do roli bezdialogowej, bezcharakternej kobiety, którą Steve kiedyś pocałował, a która później została jego żoną. I to wszystko, czym powinna być, bo przecież to wystarczy, żeby zamknąć usta tym, którzy dopatrują się tego, co uchodzi za tabu. Do tego nie potrzeba prawdziwej postaci, a Peggy Carter w Endgame nie jest prawdziwą bohaterką. Jest tylko niemym obiektem, który Steve ma trzymać w ramionach, budując fantazję, której żadne z nich nie zdawało się pragnąć w poprzednich filmach.
A co do Bucky'ego.
Bucky pojawia się w Endgame nawet nie na minutę. I choć w jego ostatniej, jedynej dłuższej scenie w całym filmie, widzimy go uśmiechniętego, to przecież łatwo zorientować, że uśmiecha się tylko i wyłącznie wtedy, kiedy ktoś na niego patrzy. Kiedy orientuje się, że znika z zasięgu wzroku Steve'a albo sama, tak samo znika jego uśmiech. W ciągu tych dziesięciu sekund jakichkolwiek interakcji, jakie ma ze Steve'm, widzimy Bucky'ego smutnego, zmęczonego, niechętnego, a nawet zdenerwowanego. I choć mówi Steve'owi, że będzie za nim tęsknił, ledwo nawiązuje z nim kontakt wzrokowy, szybko się oddala i znów przyjmuje typowo zamkniętą pozycję, o której świadczy jego postawa i dłonie w kieszeniach. Ręce schowane głęboko w kieszeniach spodni oznaczają, że osoba z którą rozmawiamy nie chce zdradzić swojej reakcji i skrywa własne uczucia, a to właśnie tak naprawdę jedyna postawa, jaką Bucky przyjmuje w tym filmie. A Steve zupełnie się tym nie przejmuje.
Tak naprawdę wydaje się, że Steve Rogers świadomie i z premedytacją, bez chwili większych moralnych rozterek skazuje Bucky'ego na swój własny najgorszy koszmar. Bycie samotnym w przyszłości, bez nikogo, kto potrafiłby go zrozumieć, bez nikogo, kto mógłby mu pomóc i podzielić się z nim własnymi przeżyciami. Bo w odróżnieniu do Steve'a, Bucky nie miał ani szans ani czasu na nawiązanie głębszej relacji z jakimikolwiek innymi bohaterami, większość widząc na oczy zaledwie kilka razy.
A to pragnienie dzielenia się doświadczeniem jest przecież jednym z głównych powodów, dla których Steve tak desperacko chciał odzyskać Bucky'ego - kogoś, kto tak, jak on został wyrwany ze swoich czasów, kogoś bliskiego, kogoś, dla kogo będzie mógł być oparciem i kto będzie oparciem dla niego. Steve tak desperacko tego pragnął, a kiedy tego dokonał, nagle zdawał się zapomnieć, że istnieje ktoś taki, jak Bucky Barnes. Ponoć omawia z nim swój plan, ale nie widzimy tego na ekranie, jakby scenarzyści uświadomili sobie, że nie potrafią poradzić sobie z ukazaniem bólu, jaki odczuwa Bucky, a także z pokazaniem na ekranie ich zjednoczenia i rozstania.
Ból Bucky'ego jest im obcy i tak naprawdę jedyne momenty, w których widzimy na ekranie targające nim emocje, zawdzięczamy w głównej mierze aktorstwie Sebastiana Stana, bo gdyby jego miejsce zajął aktor, który nie potrafi tak doskonale radzić sobie ze scenami, w których nawet nie ma żadnych dialogów i po prostu stoi gdzieś w tle, filmowy Bucky stałby się znacznie płytszy. Twórcy nie potrafią pokazać na ekranie bólu Bucky'ego, ponieważ nie można zmienić go w sarkastyczne komentarze Tony'ego Starka ani w żarty rzucane przez Thora. Ból Bucky'ego, jego trauma zdają się być znacznie bardziej autentyczne, wciąż czające się gdzieś w jego oczach, starannie ukryte za uśmiechem. Do tego sama postać Bucky'ego od samego początku kreowana była w dużej mierze w sposób, w który zazwyczaj przedstawiane są na ekranie kobiece bohaterki - Bucky Barnes w każdym filmie przedstawiany był jako dama w opałach, którą musiał ratować Steve, jako katalizator dla bohatera, jako widocznie wrażliwa postać, która pozwala sobie na łzy i wywołuje łzy u bohatera. Głęboka, emocjonalna zażyłość i więź, która wytworzyła się na ekranie między Steve'm i Bucky'm sprawiła, że cały ten ból i miłość, bez względu na jej rodzaj, cała ta intensywność tej straty musiała być między nimi odpowiednio pokazana na ekranie, a to przecież niebezpiecznie zahaczałoby o tabu. Dlatego nie dostrzegamy na ekranie ani ich ponownego spotkania, ani rozmowy o tym, co ma się wydarzyć, nie dostrzegamy żadnych głębszych interakcji, a nawet już w IW nie widzimy, żeby Steve naprawdę przejął się śmiercią Bucky'ego. Nie płacze po nim tak, jak pozwolił mu na to Joe Johnston. Widzimy jedynie zaskoczenie, które równie dobrze mógłby okazać po straci każdej innej postaci, i to właśnie tego typu neutralność i płytkość obserwujemy dalej w A4.
Bo Marvel dobrze wie, że ta relacja wymknęła im się spod kontroli. I uważa, że jedyną opcją na to, żeby nie zabrnęło to dalej, jest skupienie cierpienia Steve'a na kobiecie, usunięcie Bucky'ego tak bardzo, jak tylko się da, i rozdzielenie tej dwójki. Tak, żeby nikt nie zarzucił im promowania tabu.
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro