„Przepraszam, że zabiłem waszego syna"
Jeżeli był okres, w którym szczególnie darzyłem się nienawiścią i to taką odrobinę mocniejszą niż zwykle, musiały być to święta. Dotychczas próbowałem unikać tematu spędzenia ich, bo nie potrafiłem wyobrazić sobie odwiedzenia rodziny w Gdańsku. Nie po tym wszystkim i nie patrząc na fakt, że tegoroczna wigilia nie będzie wypełniona tylko czystą radością ze wspólnego czasu w gronie rodziny, a przede wszystkim bólem po utracie jej członka. Nie potrafiłem nawet myśleć o spojrzeniu dziadkom w oczy, bo co miałbym im wtedy powiedzieć? "Przepraszam, że zabiłem waszego syna"?
Pogrzeb ojca pamiętam jak przez mgłę i do dziś nie wiem, czy powodowały to leki na uspokojenie, czy próba wyparcia. Tylko chociaż chciałbym zapierać się rękoma i nogami, jego nie ma i nigdy już nie wróci.
I to z mojej winy.
Okres świąteczny pamiętałbym jednak idealnie: każdą godzinę, każdą chwilę, gdy moi najbliżsi udawaliby, że nowa rutyna bez Daniela Zająca wcale nie jest przerażająca i niechciana.
I to, dalej, z mojej winy.
– O czym myślisz?
Drgnąłem, czując na nagim ramieniu dłoń Janka. Z samego rana wszechświat podpowiadał, że najlepiej będzie w ogóle nie wychodzić z łóżka: śnieg padał nieprzerwanie od jakiejś drugiej, a ja przez długie godziny znowu nie mogłem zasnąć, gubiąc się w liczeniu spadających płatków co dosłownie kilka sekund. W pewnym momencie wydawało mi się, że miałem halucynacje, więc przestawałem liczyć, ale to i tak nie pozwalało mi zasnąć.
Wciąż myślałem o tym, jak szybko mijał czas: już za kilka dni mieliśmy jechać do dziadków na Święta, a ja nie potrafiłem zmusić się do tego, aby zapewnić mamę, że faktycznie chciałem tam jechać, więc trzymałem wszystkich w zawieszeniu. Wiedziałem, jak powinienem się zachować: w końcu tylko takie zachowanie było właściwe. Tylko nie potrafiłem znowu skłamać, gdy przez poprzednie tygodnie byłem wobec niej całkowicie szczery. Nie chciałem wracać do stanu sprzed tych tygodni, gdy prawie powiesiłem się na sieci własnych kłamstw, które niemal zniszczyły resztę naszej rodziny.
– O dzisiejszej sesji – wyznałem. – Ostatnio udało mi się uniknąć tematu świąt, ale ja czuję, że psycholożka czeka tylko na moment, żeby się tego przyjebać i to na pewno będzie dziś.
– Czemu to brzmi jak coś złego?
– Bo zapyta o moje obawy w związku ze świętami, o to, jak się z tym czuję, a ja będę musiał powiedzieć jej prawdę.
– A jak się czujesz w związku ze świętami, co?
– Dopiero wstałem, okej? – warknąłem. – Wystarczająco pogadam sobie o tym na terapii.
Wiedziałem, że nie powinienem był się do niego rzucać, ale nienawidziłem, gdy wchodził na te tereny. Dopiero co zacząłem wypowiadać te wszystkie rzeczy na głos podczas terapii i robiłem to głównie po to, żeby wyrzucić je z własnej głowy, jednocześnie nie chcąc za żadne skarby przynosić ich do domu. Nasza rodzina wystarczająco przeżyła w związku z odejściem Daniela Zająca. Mama też wielokrotnie mówiła, że musimy pójść naprzód. Im mniej będziemy to wszystko wspominać, tym łatwiejsze to będzie...
...a przynajmniej taką miałem nadzieję, bo dotychczas jakoś się to nie sprawdziło.
– Doskonale wiem, że znowu nie spałeś w nocy. I po prostu pomyślałem, że jako twój chłopak mogę przydać się do czegoś innego niż tylko do obciągania...
– Przecież wiesz, że to nie jest tak.
– A jak? To super, że otwierasz się na terapii i cieszę się jak głupi z każdych twoich postępów – powiedział, dalej ciągnąc rozpoczęty przez siebie temat – ale jednocześnie czuję, jak mnie od siebie odsuwasz.
– To nieprawda.
– Chyba sam w to nie wierzysz. Czego się boisz? Że zobaczę, że bad boy Aleks ma swoje obawy, że nie jest bez uczuć? Niespodzianka: widziałem to już dawno, chociażby w chwili, gdy do nas obu dotarło, że kurwa, jakieś gówno chyba stało się prawdziwe, skoro się w sobie zakochaliśmy. I nazwij mnie klaunem, bo pewnie się wygłupiam, ale kocham cię jak pokurwiony i do szału doprowadza mnie to, że znowu niczego mi nie mówisz.
– Bo nie ma co mówić, Janek. Gadaliśmy o tym ostatnio.
– Jakoś wierzyć mi się nie chce, że psycholożce mówisz to samo. W szczególności podczas sesji, po których zamykasz się w łazience i płaczesz pod prysznicem, myśląc, że tego nie słyszę zza drzwi. I okej, poruszyliśmy ten temat, ale nadal czuję, że stoi za tym coś więcej.
– Psycholożka ma płacone za to, żeby słuchać mojego pierdolenia.
– To płać mi w buziakach, jak już się upierasz... albo dawaj mi fory w Monopoly – dodał o wiele łagodniej, spuszczając z tonu. – Ale mów mi wszystko, okej? Mów mi o każdym złym śnie, nawet jeżeli w kółko jest to jeden i ten sam scenariusz. Informuj mnie za każdym razem, gdy czujesz się przytłoczony, nawet jeżeli chwilę wcześniej śmiałeś się do łez. Wiem, że nie jestem twoją rodziną i...
– Jesteś jedynym powodem, przez który jeszcze się nie poddałem – powiedziałem z niesamowitym trudem. – Jesteś tym pieprzonym światłem, które przebija się zza wszystkich czarnych chmur.
– Ale nadal nie do końca mi z tym wszystkim ufasz.
Dosłownie poczułem w środku ból, bo może faktycznie miał rację. Może sam nie byłem świadomy tego, że nie mówiąc mu o wszystkim na bieżąco, pokazywałem brak zaufania. Tak naprawdę po prostu nie chciałem być zdartą płytą: nie chciałem powtarzać tego, co mówiłem już wielokrotnie, bo nic się nie zmieniło. Robienie z siebie ofiary też nie należało do moich ulubionych zajęć, a w ten sposób właśnie to bym robił. Równie dobrze mógłbym po prostu założyć na siebie baner z napisem "jest mi źle, chcę się zabić".
– Ufam – zapewniłem, chociaż w tamtym momencie sam nie wiedziałem, czy była to prawda. – Po prostu nie chcę przynosić tego do domu, w szczególności nie teraz. Domi ma się lepiej, nawet mama udaje, że jest okej, więc jeżeli poruszę ten temat, znowu będzie ta pieprzona atmosfera, której przecież próbujemy się pozbyć.
– Znowu to robisz...
– Co niby znowu robię?
– Myślisz o innych, a nie o sobie. A Domi ma się dobrze i cieszy się z nadchodzących świąt. I jasne, pewnie tęskni za tatą, ale wie, że ma nas wszystkich i będziemy ją wspierać. Twojej mamie jest ciężko, ba, ona cały czas pewnie myśli o twoim ojcu. To, że nie mówi tego na głos i próbuje trzymać się normalności, nie znaczy, że to nie boli. Ten sam ból, a nawet gorszy, jest w tobie. Nic nie zmieni milczenie na ten temat. To go nie usunie. To cierpienie, z którym nadal musicie poradzić sobie razem, jako rodzina...
Nienawidziłem tego, jak mówienie o czymkolwiek związanym z ojcem czy żałobą dalej sprawiło mi ból. Terapeutka mówiła, że musiałem dać sobie czas, ale z każdą kolejną sesją szczerze wątpiłem, czy cokolwiek miało prawo ulec zmianie... oprócz stanu konta, bo w końcu nie łaziłem do niej za darmo.
– Ja chyba po prostu boję się podjąć jakiejkolwiek decyzji – powiedziałem wreszcie. – Z jednej strony wiem, że jeżeli powiem słowo, mama powie dziadkom, że nas nie będzie, ale nie chcę, żeby moje spierdolenie wpłynęło na plany całej rodziny. Dziadkowie na pewno tęsknią za Domi, a ja nie mogę być odpowiedzialny jeszcze i za ich smutek. Wystarczy, że przeze mnie w te święta zabraknie ich syna.
Powiedziałem to, jednak za nic nie poczułem się lepiej. Chyba dotarłem po prostu do punktu, gdy nic nie sprawiłoby, że poczucie winy zelżałoby chociaż odrobinę. Może właśnie na to zasługiwałem? Na ciągłą agonię i przymus życia, którego powoli nienawidziłem coraz bardziej?
– Ale przecież to nie była twoja wina. Każdy ci to powtarza, a dziadkowie tylko to potwierdzą... Twój tata...
Nie rozumiałem, jak ktokolwiek był w stanie w ogóle o nim mówić. To stało się dla mnie dziwnym tabu, jakby w chwili jego śmierci zakazane zostało wspominanie tego, jaki on był, skoro stało się to przeszłością. Nie taki był plan: tata miał doczekać dnia, w którym skończę szkołę, miał zobaczyć, jak Dominika dorasta. Miał być z nami w każdych chwilach, o których teraz nawet nie będzie mógł marzyć, skoro zmarł.
– Mój tata miał odebrać mnie z imprezy, bo go o to poprosiłem – warknąłem. – Gdyby nie mój telefon pewnie nadal by spał, wypadku by nie było, a teraz przejeżdżałby z Domi całą Warszawę w poszukiwaniu choinki, z której będą zadowoleni. My z mamą dowiedzielibyśmy się dopiero podczas ubierania, bo to zawsze była ich rzecz, wiesz? Kupowanie drzewka, które my zobaczymy dopiero w salonie. A teraz nic z tego nie będzie miało miejsca. Choinki nie ma, po salonie nie wala się papier prezentowy i kolorowe wstążki. – Obrazy, które mimochodem stanęły mi przed oczami były jak rozgrzany nóż, płynnie wchodzący w serce. Odebrałem mu wszystko, co na niego czekało... – Nic nie jest takie, jakie było rok temu. I to wszystko moja wina.
Głos mi się załamał, a znajoma gula boleśnie osiadła w gardle. Musiałem wyjść, żeby nad sobą zapanować, bo to nie było takie łatwe, w szczególności po kolejnych koszmarach z udziałem ojca. Stwierdzenia "nie obwiniaj się" czy "wszystko będzie dobrze" to chore niedopowiedzenia. Jak miałem się nie obwiniać, skoro to ja sprowadziłem na niego śmierć?
– Nie, skarbie, hej... nie uciekaj – poprosił Janek, ściskając mnie za dłoń, podczas gdy wstawałem z łóżka. Odruchowo się wyrwałem, czego pożałowałem od razu po spojrzeniu mu w oczy. Jeżeli myślałem, że gorzej być nie mogło, właśnie wbiłem szpilę w serce własnego chłopaka, który jedyne, czego pragnął to podarowanie mi wsparcia.
– Idę pod prysznic – mruknąłem, odwracając wzrok, aby na niego nie patrzeć. To wcale nie zmieniało oczywistego: nadal zrobiło mi się gorąco przez odczuwany wstyd.
Jedną z rzeczy, których najbardziej w sobie nienawidziłem, było to, że nieświadomie ciągnąłem za sobą w dół wszystkich, których kocham. Chciałem uniknąć tego samego w wypadku Janka, bo sam przeszedł ostatnio wiele i zasługiwał na odrobinę spokoju, którego ze mną nie miał. Którego przeze mnie nie miał.
– Więc już nie idziemy razem?
Doskonale wyczułem tę zmianę, a jego smutek dodatkowo mnie dobijał.
– Potrzebuję chwili dla siebie, Janek. Spotkamy się na dole.
Zgarnąłem pierwsze lepsze dresy, szybko znikając za uchylonymi dotychczas drzwiami. Minąłem na korytarzu mamę, która milczała, chyba widząc, że na razie lepiej nic do mnie nie mówić... A może słyszała naszą rozmowę i nie wiedziała, jak się zachować?
Gorąca woda tylko wszystko pogarszała: kabina prysznicowa wypełniona była parą, a mi coraz ciężej szło oddychanie oraz panowanie nad sobą. Zdradzałem samego siebie, wypuszczając z ust zbolały szloch. Nic jednak nie pomagało: żadna rozmowa z terapeutką, za których cenę moglibyśmy mieć już odłożone sporo kasy na wakacje czy inny wyjazd. Wiedziałem też, że wszystkim kończyła się do mnie cierpliwość. Tylko ja nadal byłem w tym samym miejscu, zwyczajnie nie dając sobie rady.
Przeżyłem w życiu wiele rodzajów bólu, ale najgorszy był ten psychiczny, który wciąż rozkładał mnie na łopatki.
Próbowałem nie utonąć we własnej panice oraz żalu i nawet nie zdałem sobie sprawy, że ktoś wszedł do łazienki. Pustym wzrokiem wpatrywałem się w ścianę, myślami błądząc daleko stąd.
Janek w tym czasie zdążył się rozebrać i ostrożnie dołączał do mnie, pewnie licząc na to, że nie spanikuję na jego widok przez ciągły natłok innych myśli, skutecznie odrywających mnie z rzeczywistości.
Kolejny szloch wyrwał się na powierzchnię, a ja robiłem wszystko, aby go stłumić, bo chciałem mu tego wszystkiego oszczędzić. Nie musiałem jednak niczego udawać, bo znał mnie lepiej, niż czasami ja znałem siebie.
I doskonale wiedział, że chociaż potrafiłem go od siebie odpychać, nadal cholernie go potrzebowałem.
– Poradzimy sobie z tym. – Objął mnie od tyłu, dociskając nagie ciało i zostawił mokry pocałunek na moich plecach. – Obiecuję.
***
Mama przez cały ranek była dziwnie milcząca, co od razu zapaliło u mnie czerwoną lampkę. Nie miałem tak naprawdę odwagi otwarcie jej o nic zapytać, chociaż zaczynałem się martwić i wszystko nadinterpretować. Przeczucie podpowiadało mi, że mogło mieć to związek z Domi, ale zbyt normalne zachowanie dziewczynki przy śniadaniu całkowicie temu zaprzeczało.
– Jak się będą czepiać, to powiedz, że dojadę na drugą albo trzecią – poprosiłem, odwracając się w stronę tylnych siedzeń w aucie, których jedno z nich zajmował Janek. Nawet na mnie nie spojrzał, zabierając plecak, a potem mrucząc potwierdzenie. Podziękował za podwiezienie do szkoły, chociaż oboje z mamą cały czas powtarzaliśmy mu, że nie musiał robić tego za każdym razem, bo już dawno przestał być tylko kolegą, a stał się członkiem rodziny. Zamknięcie drzwi sprawiło, że uniosłem brwi i szybko uchyliłem szybę, wołając:
– Ej! Zapomniałeś o czymś.
Uśmiech, który znalazł się na jego ustach, powiedział mi wszystko: zrobił to specjalnie, wracając po chwili i czekając na moment, w którym wysiądę tylko po to, żeby dać mu na pożegnanie buziaka.
– Na pewno nie jechać z tobą? Mogę poczekać nawet na zewnątrz – zauważył, znowu podkreślając, że chciałby tam ze mną być, a nieobecności na ostatniej prostej przed Świętami na pewno nie byłyby takie złe. Oboje z mamą jednak upieraliśmy się, że to nie był najlepszy pomysł. Zwłaszcza przez ostatnie dramy z nieobecnościami i faktem wystawiania ocen, które ze względu na tamte wszystkie wydarzenia do najlepszych nie należą. Ja miałam szczerze wyjebane, ale to pogarszające się stopnie Janka dodawały mi wyrzutów sumienia, bo na pewno miałem w tym swój udział.
Przysiągłem jednak, że się postaram. Że ogarnę się na tyle, aby nie musiał stawiać mnie ponad swoją przyszłość. Przynajmniej on w końcu musiał znaleźć sobie porządną pracę, gdy ja skończę w Maku.
– Dam radę, serio. Idź, bo Nina właśnie udaje, że wcale się na nas nie gapi. Widzimy się później.
Jeszcze przez moment patrzył na mnie z niepewnością, po czym powiedział:
– Kocham cię i pisz w razie czego.
– Jasne.
– Ej.
– Co?
– Kocham cię – powtórzył z naciskiem, przypominając w ten sposób, że o czymś zapomniałem.
Uśmiechnąłem się. Szczerze, niewymuszenie, co doskonale zauważył, jakby czując ulgę, że chociaż takie małe rzeczy są w stanie poprawić mój nastrój.
– Ja ciebie też, skarbie.
Pozornie dobry nastrój szybko minął, gdy zostałem z mamą sam na sam w aucie. Próbowałem podjąć jakikolwiek temat do rozmowy, jednak szybko go ucinała, totalnie dając mi poczucie, że coś było na rzeczy. Była nieobecna myślami, tak naprawdę nawet na mnie nie patrzyła, w całkowitej ciszy pokonując kolejne ulice, aby zawieźć mnie na poranną sesję u terapeutki. Okres przedświąteczny był u niej podobno strasznie zapełniony i chociaż mówiłem mamie, że nic się nie stanie, jeśli raz nie pójdę, zapisała mnie i tak.
Przepych świątecznych ozdób atakował z każdej strony, a ja znowu miałem wrażenie, że wszechświat otwarcie się ze mnie nabijał. Moja wytrzymałość była na włosku, tak samo, jak tolerancja do samego siebie. Jakby tego było mało, poczekalnia wypełniona była zapętlonym Rockin' Around the Christmas Tree.
Nie przepadałem za sesjami terapeutycznymi, ale tym razem dziękowałem powierniczce mojego spierdolenia za fakt, że stosunkowo szybko wyrwała mnie z tego piekła. Przy czwartej powtórce tego samego kawałka zacząłbym chyba walić głową w ścianę.
Odetchnąłem wewnętrznie, gdy kobieta zamknęła za nami drzwi swojego gabinetu, odcinając nas od kolejnej powtórki znanego refrenu. Szybko jednak dotarło do mnie, że cholera, znowu tu jesteśmy. I chociaż Jankowi mogłem wciskać kit czy zbywać go przy każdym pytaniu, jak się czułem, tak tutaj nie było to takie łatwe.
– Jak się dzisiaj czujesz, Aleks? Jak minęła ci noc?
A nie mówiłem? Gdybym zrobił jej specjalną planszę w bingo, po dziesięciu minutach zgarnęłaby główną nagrodę.
– Noc? Zaskakująco dobrze, patrząc na piekło, w którym teraz tkwię – powiedziałem, odrobinę za szybko urywając tę myśl. – Nie grają w poczekalni innego świątecznego gówna? Już Last Christmas zniósłbym lepiej.
– Poproszę o zmianę repertuaru przed następną wizytą, jeżeli uda nam się zobaczyć jeszcze przed świętami. – Uśmiechnęła się, kolejny raz zachowując się tak, jakby dosłownie każdy problem dało się rozwiązać ot tak. – Znowu miałeś koszmary? Jesteś drażliwy.
– "Drażliwy" to moje drugie imię.
– ...jesteś bardziej drażliwy niż zwykle.
– Ostatnimi czasy jakoś nie jestem fanem świąt – powiedziałem wreszcie, wpatrując się w jakiś nic nieznaczący punkt na ścianie. No i proszę, powiedziałem to. Chociaż tak naprawdę potwierdziłem tylko, co doskonale wiedzieli wszyscy.
W chwilach takich jak ta znowu zaczynałem wątpić w jakikolwiek sens tych spotkań. Nic nie zmieniało wypowiadanie tych rzeczy na głos. To nie zabierało mi poczucia winy i nie umniejszało tego cholernego bólu, który czasem sprawiał, że zapominałem, jak się oddycha.
– Przez wypadek twojego ojca?
– Czy to nie oczywiste?
– Ludzie przechodzą żałobę na wiele sposobów – wyjaśniła. – Jednak ważne jest to, żeby wiedzieć, że nie jesteś w tej żałobie sam. Twoja mama cierpi, twoja siostra cierpi, cała rodzina twojego ojca również. Tobie też należy się miejsce na to cierpienie.
W naszych rozmowach zwykle wyglądało to tak, że teraz powinienem był jej cokolwiek odpowiedzieć. Tylko zwyczajnie nie wiedziałem co. Myślami krążyłem wokół Dominiki, która coraz bardziej naciskała na choinkę i zakupy, bo chciała znaleźć dla nas wszystkich idealne prezenty. Nie byłem ślepy – widziałem, jak mama próbowała tłumaczyć jej obecny stan rzeczy i prosiła o cierpliwość, ale, kurwa, cierpliwość i Dominika to nigdy nie były synonimy.
Tylko że chociaż w moim przypadku mogło być inaczej, ona na to wszystko zasługiwała. Zasługiwała na przynajmniej odrobinę radości, na lepienie bałwana w śniegu wieczorem, gdy jedyne oświetlenie stanowić miałyby zewnętrzne lampki zawieszone wokół domu i ten przeklęty renifer, który co kilka godzin migał, bo luzował się kabel. Zasługiwała na zapach żywej choinki, wtapiający się w ściany do tego stopnia, że czulibyśmy go do jebanego lutego. Zasługiwała na długie wieczory pieczenia ciasteczek w kształcie choinki i bombek, a już na pewno na tę dziecięcą niewinność w przeżywaniu chwil, które dla mnie już nigdy nie będą definicją radości w rodzinnym gronie.
No i powinna wreszcie zobaczyć dziadków, bo oprócz nas są jedynym, co w jakiś sposób łączy ją z ojcem.
– Nie widziałem się z nimi od pogrzebu – wyznałem, wracając myślami do gabinetu psycholożki. – A nawet wtedy szybko zmyłem się do domu, zostawiając ogarnięcie stypy mamie, jak ostatni tchórz. Wróciłem do domu i zamknąłem się w swoim pokoju, a potem wyłem tak żałośnie, jakby tamten wypadek zabił nie tylko jego, ale też mnie. Bo ja nie żyję pełnią życia, wie pani? Ja po prostu egzystuję, próbując przeżyć dzień po dniu, kończąc każdy jeden żalem do siebie, bo to on powinien tu być. I są te małe chwile, te drobne gesty, które sprawiają, że czasami serio zastanawiam się, czy może faktycznie nie mogę żyć normalnie. – Parsknąłem, kręcąc głową z żalu do samego siebie. – A potem przypominam sobie, co mu zrobiłem. I przez to nienawidzę się jeszcze bardziej.
– To wszystko były wybory twojego ojca, Aleks – powiedziała, zmieniając pozycję na krześle na nieco bardziej wygodną. – Nie twoje. Jedyne, co zrobiłeś to poproszenie o odebranie z imprezy, o coś, o co prosiłeś już wielokrotnie. Nikt nie mógł przewidzieć, jak to się skończy.
– Powinienem był się wtedy po prostu, kurwa, przejść. Wtedy nic by się nie stało.
– Nie wiedziałeś, jak to się skończy – powtórzyła z naciskiem. – Nikt nie wiedział.
No tutaj miała rację, bo w żadnym scenariuszu, ani razu nie przeszło mi przez myśl, że kiedyś ojca mogło tak po prostu zabraknąć.
Przyzwyczajamy się do obecności pewnych ludzi w naszym życiu do tego stopnia, że nawet nie śmiemy kwestionować tego, jak długo w nim pozostaną.
– Nasz czas niestety się już kończy – zauważyła, zerkając na zegarek znajdujący się na przegubie nadgarstka, aby mieć pewność. – Nie rozwiążemy wszystkich problemów w krótkim czasie, ale jest jedna rzecz, którą mogę ci powiedzieć.
Westchnąłem głośno, bawiąc się palcami, jakby w oczekiwaniu na wyrok. W końcu od tego spotkania to wszystko tak naprawdę zależało: właśnie tego dnia musiałem podjąć decyzję i wreszcie stanąć po jednej ze stron. Nie wiedziałem jednak, którego wyboru miałem pożałować bardziej...
– Wydaje mi się, że dla twojego zdrowia psychicznego najlepsze będzie zostanie w Warszawie, Aleks – powiedziała wreszcie. – Zadręczasz się myślami dotyczącymi świąt, obawami na temat reakcji swojej rodziny, co powiększa twoje poczucie winy za wypadek, które próbujemy zwalczyć. Ja doskonale wiem, że to twoja rodzina, że zwykle spędzacie święta razem, ale masz też rodzinę tutaj. Poza tym święta to tak naprawdę tylko trzy dni. I, oczywiście, decyzja jak zawsze należy do ciebie, bo to ty musisz ją podjąć i to ciebie dotkną jej konsekwencje. Zastanów się więc, czy święta w ogóle są warte tego, że możesz wrócić na sam początek drogi, którą przebyliśmy w ciągu ostatnich tygodni do obecnego punktu. Zastanów się, czy udźwigniesz dodatkowy ciężar, skoro obecny jest już tak przytłaczający, że nie dajesz sobie rady.
***
– Pogadamy?
Nie byłem głupi i znałem się na wylot, doskonale rozumiejąc własną reakcję na pewne rzeczy. Tutaj również widziałem czysty obraz: jakiekolwiek słowa skierowane bezpośrednio w moją stronę przez Gabrielę Zając dawały mi ogromną irytację, bo wiedziałem, o co mnie zapyta. Nie mogła mieć w końcu lepszej okazji. Odwoziłem ją do pracy, bo przez rozwożenie nas z rana po mieście musiała jechać na nieco późniejszą godzinę, upierając się jednocześnie, że poczeka w aucie, aż skończę sesję. Strasznie żałowałem, że droga nie minęła nam szybciej. Jej ostatnia zmiana przed świętami miała być krótsza i tak naprawdę wszyscy byli wyrozumiali na fakt możliwego spóźnienia, skoro wszystkie sprawy były praktycznie pozamykane przed wolnym.
No więc byliśmy sami, wjechałem właśnie w korek, a jak na złość w radiu znowu leciało to przeklęte Rockin' Around the Christmas Tree. No i mama zaczęła wchodzić na teren pod tytułem "musimy pogadać".
– A jest o czym?
– O świętach, Aleks.
Cudownie.
– Poruszamy ten temat wymijająco i nikt nie chce cię naciskać, ale chcę od ciebie wiedzieć, jak się z tym wszystkim naprawdę czujesz – powiedziała, cały czas uważnie na mnie patrząc, zupełnie tak, jakbym miał zaraz w kogoś wjechać, bo odważyła się zacząć rozmowę o rzeczach, które powodowały moje załamanie nerwowe. – Jeżeli nie chcesz, zostaniemy w domu na święta. Dziadkowie to zrozumieją, Domi też. To nie będzie koniec świata.
Powiedz to, powiedz to. Przecież to nie jest takie trudne. Jedno niewinne kłamstwo, tyle wystarczyło, żeby ją uspokoić. Tylko tyle dzieliło mnie od zapadnięcia klamki nad decyzją, której przecież nie mogłem nie podjąć.
To wszystko ciągnęło się już za długo. Musiałem wreszcie wziąć się w garść. No i może jeżeli wystarczająco mocno poudaję, naprawdę poczuje się z tym wszystkim lepiej.
– Powiedz dziadkom, że będziemy u nich na święta – oznajmiłem wreszcie i chociaż to nie było nic wielkiego, ciężar tych słów osiadł mi głęboko w sercu, jakbym podpisywał na siebie wyrok śmierci. – Jest serio okej, mamo.
– A co sądzi o tym twoja terapeutka?
Odwróciłem wzrok, udając, że sprawdzam sytuację na drodze zupełnie tak, jakby coś faktycznie zmieniło się w ciągu niespełna minuty.
– Robimy postępy i powiedziała, że to dobry pomysł. Coś w stylu „weź byka za rogi", te rzeczy. Skoro z terapią jest lepiej to i z wyjazdem będzie.
Włożyłem w te słowa tak dużo przekonania, że sam bym w nie uwierzył.
– Na pewno?
Myślałem, że to wcześniejsze kłamstwo było trudne. Dopiero to jednak przyniosło ze sobą falę gorąca i to tak dużą, że oblał mnie pot.
– Tak.
Nie dała tego po sobie poznać, ale wiedziałem, że odetchnęła z ulgą. Jedno stwierdzenie wystarczyło, żebym ściągnął z jej barek ogromny problem... więc dlaczego znowu czułem się tak cholernie winny za brak szczerości?
Prawie nie odzywaliśmy się do siebie przez resztę drogi i skłamałbym, stwierdzając, że to wszystko ze mnie zeszło, gdy zostałem sam. Mimo uszu puściłem rzucone na pożegnanie "miłego dnia w szkole", bo wpadłem na pomysł tak cholernie głupi, że aż genialny. Napisałem Jankowi szybkiego esemesa, informując o większym spóźnieniu na zajęcia powodowanym przez korki i potrzebę szybkiego zajrzenia do domu. Nie kwestionował tego, pytając tylko, czy w ogóle czułem się na siłach przychodzić, bo i tak nie omija mnie dużo, za co byłem mu ogromnie wdzięczny, ostatecznie stwierdzając, że się nie pojawię i przepraszam.
Największym wyzwaniem było przekonanie nauczycielki Domi, że potrzebowałem jednak zabrać ją do domu. Nie chciałem się tłumaczyć, bo to była najbardziej debilna wymówka ze wszystkich, jednak o dziwo całkowicie wystarczyła, a od pełnego współczucia spojrzenia chciało mi się rzygać tylko trochę. Był to jednak okres dosłownie na chwilę przed świętami, więc najwidoczniej na wszystko dało się przymknąć oko.
– Mama będzie zła? – zapytała dziewczynka, zapinając pas po tym, jak zajęła odpowiednie miejsce w aucie.
– Mam nadzieję, że nie.
– A gdzie jedziemy? – ciągnęła dalej, poprawiając sweterek, bo wszyty przez mamę guzik prawie o coś zaczepił.
Jeżeli do tej pory miałem chociaż cień wątpliwości, jej reakcja na moją odpowiedź wynagrodziła wszystkie możliwe katusze powodowane przez zaplanowane przeze mnie przedświąteczne przygotowania.
– Po choinkę, Domi.
Wciągnęła głośno powietrze, a najszczerszy dziecięcy uśmiech i charakterystyczny błysk w oku sprawiły, że chociaż na moment oboje zapomnieliśmy o jakichkolwiek zmartwieniach czy troskach. I było okej, naprawdę.
Dopóki nie odpowiedziała z mniejszym entuzjazmem:
– Zawsze kupowałam ją z tatą.
– Wiem – potwierdziłem, starając się ukryć ból, powodowany przez te słowa. – Ale jeżeli mi pozwolisz, od teraz możemy robić to tylko we dwoje. To będzie nasza tradycja, którą zaczęliście z tatą...
...zanim go, kurwa, zabiłem.
– Wybierzemy taką, która na pewno by mu się spodobała!
Gdy Dominika była mała, często irytowały mnie jej nagłe zmiany nastroju. Potrafiła płakać o totalną głupotę, która dla niej oznaczała koniec świata, a potem jak gdyby nigdy nic przyjść, bo narysowała ładny obrazek, z którego cholernie była dumna. Teraz jednak cieszyłem się, że uniknęliśmy tragedii w postaci jej łez, bo totalnie bym tego nie wytrzymał, samemu na dobre się rozklejając.
Zamiast tego poszło o wiele lepiej, niż przewidywałem: dość szybko uwinęliśmy się z kupieniem choinki, która była chyba najgrubszą, jaką kiedykolwiek mieliśmy w domu. Nie miałem jednak odwagi powiedzieć na ten temat ani słowa. Nie, gdy Dominika znowu śmiała się, pomagając mi wnieść ją do domu. Nie, gdy jej oczy błyszczały dziecięcą radością, na którą zasługiwała w szczególności teraz.
– Idę do piwnicy po kartony z bombkami, jak choinka zemdleje, to krzycz – poprosiłem, przekręcając zamek w drzwiach, tak na wszelki wypadek.
– Wyjmę foremki na ciastka! Musimy zrobić choinki z białą czekoladą.
– Dobrze, skrzacie. I te renifery, które wyglądają jak psy?
– Tak!
Zaśmiałem się, schodząc do piwnicy w poszukiwaniu odpowiednich pudeł. Jak na złość zapomniałem, gdzie rodzice upchnęli to wszystko po poprzednich świętach, bo po zwijaniu niemal kilometrów lampek miałem dość czegokolwiek, chętnie o wszystkim zapominając, dlatego zostawiłem to im. Teraz jednak stałem w środku totalnego zbiorowiska niepodpisanych kartonów, licząc na to, że wśród całej masy faktycznie znajdę to, czego szukałem.
Otworzyłem pierwsze z brzegu, od razu czując, jakby ktoś dał mi w twarz. Koszule taty nadal były tak samo miękkie i pachnące, zużyte w takim stopniu, jakby nosił je jeszcze niedawno, a nie przed kilkoma miesiącami. I chociaż wszystko dosłownie mnie bolało, łącznie z ponownie pękającym sercem, nie potrafiłem odwrócić wzroku czy zabrać dłoni, zaciskanej na jednej z nich.
Oczami wyobraźni widziałem go właśnie w jednej z tych pieprzonych koszul, a cały świat na krótką chwilę zamarł. Byłem tam tylko ja i jego przeklęte wyobrażenie, bo nie pozostało po nim zupełnie nic innego, tylko to oraz wspomnienia.
– Powinieneś tu być – powiedziałem z trudem, nie umiejąc przełknąć guli w gardle. – Powinieneś przeżywać to wszystko razem z nami. Przepraszam, że odebrałem ci wszystko, co na ciebie czekało.
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro