Chào các bạn! Vì nhiều lý do từ nay Truyen2U chính thức đổi tên là Truyen247.Pro. Mong các bạn tiếp tục ủng hộ truy cập tên miền mới này nhé! Mãi yêu... ♥

Strażnicy Cizin

Prolog

Początki XVIII wieku.  Miasteczko położone na obrzeżach lasu.

Jesienne słońce chyliło się już ku zachodowi ustępując miejsca nadciągającej nocy, kiedy czwórka kamratów powoli budziła się po grzybobraniu. Grzybków w kobiałkach było niewiele, zaś flaszeczki po gorzałce były całkowicie puste.

- Gdzie... gdzie... ja... - jeden z nich zaczął się gramolić szeleszcząc suchymi liśćmi, opadłymi z drzew. - Jestem... - ziewnął przeciągle i usiadł.

Otaczał go wysoki las, mieniący się odcieniami złota, czerwieni, brązu i wiecznie zielonych igieł. Drzewa rzucały długi cień na małą polankę, gdzie usnęli zmorzeni snem sprawiedliwego pijaka i przypomniał sobie, że przyszedł z kumplami na grzyby. A że flaszeczka nigdy ich nie opuszczała, to zamiast zbierać zasiedli, aby raczyć się procentami. Popatrzył teraz na swoich towarzyszy. Jeden z nich, chudy jak szczapa o długich siwych włosach i takiej samej brodzie, próbował wstać, ale nogi mu się jakoś rozjeżdżały.

- Hehe - roześmiał się z jego niezdarności. - Toż się pospałeś Bożeborku - klepnął go po plecach, od czego ten ponownie rymną na ściółkę.

- Blagu, blee... tfu - wycharczał tamten, gdy do ust wpadło mu zeschnięte listowie. - Tfu... - podparł się rękoma, po czym powoli podniósł.

Do jego wymiętego ubrania oraz rozkołtunionych włosów naczepiało się liści, patyczków i igieł. Zaś do brody przyczepiła mu się szyszka. Na domiar złego wsadził dłoń w mrowisko.

- A coby cię czarty porwały - zażyczył mu, kopiąc go w kostkę, po czym zaczął otrzepywać się z mrówek.

- Nie wywołuj wilka z lasu - odezwał się kolejny grzybiarz, który do tej pory spał na brzuchu a teraz przekręcił się na plecy i gapił na wierzchołki drzew na tle ciemniejącego nieba. - Boć to wiadomo, co te innostrańce, ze sobą przywlokły? Gorzałkę to jeszcze mamy? - spytał siadając. - Coby se odwagi dodać - wytarł rękawem czerwony nos, który wyglądał jak kartofel. Był niskim, okrąglutkim jegomościem z przerzedzającymi się na wierzchołku głowy siwiejącymi włosami i najbardziej ze wszystkich lubił sobie wypić.

- Wody se ze strumnika chlapnij, ty konusie jeden - mruknął do niego Izbor.

Był mężczyzną o szarych oczach otoczonych siateczką zmarszczek oraz ogorzałej od słońca twarzy, którą przecinała szrama biegnąca od ucha do kącika ust. Miał czarnego koloru włosy poprzetykane pasmami siwizny i takież same wąsy. Mimo podeszłego wieku i lat spędzonych niemal na ulicy, posiadał charyzmę oraz posłuch pośród kamratów.

Teraz podniósł się i przeciągnął tak silnie aż mu kości zatrzeszczały.

- A ten to długo bedzie jeszcze polegiwał? - kiwnął głową na jeszcze śpiącego Lutomira. - Obudźcie jaśniepana. Ja idę w krzoki.

Lutomir leżał niczym zwinięty w kłębek śpiąc jak zabity. Miał zmierzwione blond włosy, takąż samą zaniedbaną brodę a jego ubiór wołał o pomstę do nieba. Zresztą tak samo jak jego kamratów. Byli najbiedniejszymi ludźmi w pobliskim miasteczku, nie stać ich było na przyzwoite odzienie. Chodzili ubrani w poprzecierane i połatane sukmany, takież same spodnie oraz kaftany i wiązane pod szyją podarte koszuliny. Z głów podczas snu pospadały im czworoboczne rogatywki, obrobione barankiem przeżartym przez mole. Utrzymywali się głównie ze zbierania grzybów, bądź leśnych jagód. A to co zarobili wydawali głównie na alkohol.

- Wstawajże - siwowłosy potrząsną go za ramię. Mężczyzna jednak nie zareagował.

- A niech mnie święci pańscy - Gościwit podniósł się zniecierpliwiony. Po czym chlapnął Lutomira w lico. Ten poderwał się jak oparzony z pretensją w oczach.

- Nu, za co to tak?

- A tak, se. Wstawajże leniu jeden. Grzybków za mało uzbierałeś.

Ten w odpowiedzi tylko coś mamrotnął pod nosem, po czym podniósł się i otrzepał swoje ubranie.

- Ściemnia się. Zara to my tu bedziem oczyma świecić - kiwnął głową w stronę nieba. - Grzybków to raczej nie nazbieralim. Ale może chocia, obaczym, co te innostrańce tu porabiają. W końcu chyba takież zamiary mielim.

Miał rację, niebo przybrało odcień granatu a las stał się ponury i jakiś widmowy od blasku księżyca w pełni. Powiał zimny, porywisty wiatr. Szczelniej otulili się sukmanami a na głowy pozaciągali czapki.

Z dala dobiegło ich pohukiwanie sowy. Poczuli na plecach ciarki niepokoju.

- To, co? Idziem obaczyć, co się wyprawia w tym lesie? - spytał Izbor, który był pomysłodawcą tego pomysłu.

- Ano - kiwnął głową Lutomir biorąc swoją kobiałkę.

- Na co ci to? - spytał go Gościwit kiwając na niego głową. - Chcesz łobuzów grzybami nakarmić? Jeszcze ja bym rozumioł jakoby to muchomory byli, ale borowiki?

- Muchomorka to dla ciebie najdę - odciął się blondyn. - A potem wcisnę ci go do gardła, cobyś japę zamknął.

Docinali sobie, nie tyle ze złośliwości a raczej, po to żeby zagłuszyć narastający niepokój. Mieli wrażenie, że coś się zmieniło. Niby las ten sam, te same drzewa i krzaki, co ich za dnia widzieli, ale jednak dało się odczuć jakąś niewidzialną zmianę. Jakby ktoś w powietrzu rozpylił niepokój oraz nieuchwytną woń strachu. W miarę jak posuwali się do przodu, las stawał się coraz ciemniejszy i gęstszy. Konary drzew zwieszały się nisko niczym atakujące węże, krzaki przypominały przykulone niedźwiedzie tudzież inne stwory, które w każdej chwili mogły zaatakować. Śpiew ptaków już dawno zamilkł. Było tylko słychać szelest liści i gałązek łamanych przez idących ludzi. Mieli wrażenie, że zapuszczają się w obrzeża piekła. Z każdym ich krokiem bór robił się coraz bardziej gęsty i ponury. Zza gęstych koron drzew nie widać było nawet księżyca. Gdzieś w oddali zamajaczył odległy błysk światła.

- To chyba bedzie już niedaleko - wysapał Gościmir potykając się o wystający korzeń i upadł jak długi.

- Leziesz jak stado słoni - stwierdził siwowłosy Bożebor, pomagając mu wstać. - W Krawie chyba słyszeli jak rymsnąłeś.

- Cichojta - syknął na nich Izbor. - Normalnie jak swarne baby się zachowujeta. Jeszcze nas usłyszą i łby poukręcają zanim dojdziemy. Nigdy nie wiadomo, co tym gadom we łbach siedzi. I przestańta leźć jak stado krów.

Lutomir cicho zachichotał. Zamilkł jednak pod strofującym spojrzeniem Izbora, który był prowodyrem tej wyprawy. To on wymyślił, aby podejrzeć innowierców, którzy kazali się nazywać Strażnikami Cizin. Zostali oni sprowadzeni przez możnowładców miasteczka w niewiadomo, jakim celu. Nowo przybyli innostrańcy, jak zwykli nazywać ich prości ludzie, osiedlili się pośrodku gęstego boru u podnóża skał. Zaś, gdy zaczęli ginąć ludzie zaczęto szemrać, że za wszystkim stoją strażnicy służący zapewne samemu diabłu. Izbor nie dawał wiary tym plotom. Twierdził, że las jest na tyle wielki, że ludziska po prostu zbłądzili i wpadli w łapy dzikich zwierząt. Teraz miał przekonać się naocznie jak naprawdę było.

Powoli zbliżali się do celu swojej wyprawy, jakim była wioska strażników składająca się z czterech chałup na krzyż oraz dziwnej budowli wznoszącej się na środku polany.

Miała ona kształt trójkąta zbudowanego z kamieni, ułożonych jak schody, zaś jej wierzchołek był spłaszczony i zakończony prostokątnym skalnym blokiem. Całość oświetlona była pochodniami zatkniętymi w uchwytach na domach. Tylko szczyt piramidy tonął w ciemnościach. Mężczyźni zaczajeni za drzewami patrzyli jak zakapturzone osoby otaczają budowlę półokręgiem i intonują pieśń bez słów. Nagle zza chmur wyłonił się księżyc oświetlając wierzchołek budowli. Na jej prostokątnym zwieńczeniu leżał niemal nagi, nieprzytomny młodzieniec. Za nim stał zakapturzony mężczyzna z nożem w dłoni. Upiorny blask księżyca oświetlił rozgrywającą się tam makabryczną scenę. Śpiew innowierców przybrał na sile, teraz dało się usłyszeć poszczególne, obcobrzmiące słowa. Miał on w sobie jakąś dziwną moc, która powodowała, że słuchający czuli się jak zahipnotyzowani. Patrzyli, więc bez słów, gdy kapłan Strażników Cizin wbił nóż w pierś młodziana. Szybkim ruchem rozciął klatkę piersiową nieszczęśnika i wyjął z niej jeszcze bijące serce. Wzniósł go do góry w jakimś akcie zwycięstwa. Z głowy zsunął mu się kaptur ukazując łysą głowę pokrytą tatuażami i lśniące fanatyzmem oczy. Po zgromadzonych strażnikach rozszedł się okrzyk radości. Kapłan wbił zęby w jeszcze bijące serce.

- Na Boga - westchnął tylko Lutomir, po czym zemdlał.

Zaś z gardła Bożebora wydobył się jęk strachu i obrzydzenia. Izbor odruchowo zatkał mu usta dłonią.

- Cichaj, jeśli chcesz żyć - wyszeptał mu do ucha.

Stali, więc tak nieruchomo czekając aż strażnicy rozejdą się po rytualnym morderstwie. Nic takiego jednak nie nastąpiło. Najwyższy kapłan po zjedzeniu kęsa ludzkiego serca rzucił go swoim ludziom. Schwytali go w locie, po czym po kolei zaczęli się nim pożywiać. Łysy mężczyzna zaś ponacinał nadgarstki swojej ofierze i pozwolił, aby krew spływała w specjalne rowki wyżłobione w kamieniu. Rozłożył ręce, odchylił głowę w tył, po czym zaczął głośno recytować obcobrzmiące słowa. Po chwili dołączyli do niego pozostali. Ich głos roznosił się dziwną ni to recytacją ni to zaśpiewem. Obserwujący ich mężczyźni poczuli na plecach ciarki panicznego strachu, gdy nad trupem pojawiła się czerwona mgła. Wypełzała powoli otaczając ciało nieboszczyka szczelnym kokonem kotłującego się oparu. Formułowała się powoli w jakiś straszydło z piekła rodem. Najpierw pojawiły się pałające wściekłą czerwienią wszystkowidzące oczy. Pomruk zaskoczenia przetoczył się po strażnikach, gdy mgła falą spłynęła po stopniach piramidy, po czym potoczyła się w kierunku drzew gdzie ukrywali się mężczyźni. Wpadła pomiędzy pnie uderzając w nie z impetem i rozchodząc na boki niczym piekielny opar szukający swoich ofiar. Grzybiarze uciekali w popłochu nawet się za sobą nie oglądając.

- O mój bogu i wszyscy święci - wysapał Gościmir klucząc pomiędzy drzewami, przeskakując nad powalonymi pniami i wpadając w krzaki, które bez litości chlastały go po twarzy. - Dopomóżcie - w tej samej chwili potknął się, przekoziołkował przez łeb i turlając się po zboczu wpadł w przepływający tam strumień. Nawet nie wiedział, że w ten sposób uniknął śmierci.

Tyle szczęścia nie miał Bożebor. Mgła dopadła go, formując po drodze swój pysk potwora z ogniami w oczach. Wbiła się w plecy mężczyzny od tyłu, wychodząc przodem i trzymając w okrutnych zębach jego serce. Siwowłosy poczuł się tak jakby coś silnie walnęło go od tyłu tak mocno, aż stracił dech. Ostatnie, co zobaczył to gorejące spojrzenie rozpływającego się we mgłę demona.

Lutomir już się nie obudził. Pośród drzew znalazł go jeden ze strażników i bez wahania podciął mu szyję ostrym sztyletem. Krew trysnęła na drzewo, pod którym leżał. Jego zwłoki wylądowały w studni razem z trupem. Demon rozsierdzony pojawieniem się ludzi na jego terenie wpadł w taki gniew, że w swej bezcielesnej postaci czerwonej mgły, popłynął lasem a zaraz za nim podążyli jego wyznawcy. Tej nocy miasteczko w pobliżu lasu stanęło w płomieniach a wszyscy jej mieszkańcy zostali wymordowani. Z życiem uszedł tylko Gościmir i jakimś cudem, Izbor, który obiecał samemu sobie nigdy w życiu nie wypić już ani kieliszka. Mężczyźni byli wystraszeni, zziębnięci i półżywi. Zaś Gościmir dodatkowo przemoczony, gdyż zanim wylazł w końcu ze strumyka, z którego w ogóle bał się ruszyć, to przemiękł dokumentnie. Wyszli z lasu dopiero nad ranem, gdy niebo powoli szarzało od zbliżającego się do horyzontu słońca. Stali na wzgórzu z ponurymi minami a przed nimi w dole widać było pogorzelisko, z którego jeszcze unosił się dym. Spojrzeli po sobie z ponurymi minami. Tej nocy tylko im dwóm udało się przeżyć.

- Diabelstwo - mruknął Izbor i splunął z obrzydzeniem.

W tej samej chwili lasem wstrząsnął nagły wybuch. Obejrzeli się do tyłu. W oddali na wzniesieniu lasu dojrzeli obłok czarnego dymu.

- To... tam? - Gościmir zatrząsł się ze strachu i zimna.

- Ano - krótko odparł Izbor. - Diabeł z nimi tańcował - splunął ponownie. - Chodźmy, nic tu po nas.

Od tamtej pory wiele się zmieniło. Na miejscu spalonego miasteczka pojawiła się nowa osada. Las w pewnym stopniu został przetrzebiony przez drwali i nowo powstające drogi. Ruiny po dawnej osadzie strażników porosły mchy, paprocie i inne krzewinki. Las wdarł się w polankę i zmienił ją nie do poznania. Właściwie nikt by już tam nie znalazł nawet śladu po niej. Ale też i nikt jej nie szukał. Nikt nie miał pojęcia, co wydarzyło się tam przed wiekami. No może poza jedną osobą. Sporadyczne zaginięcia w puszczy kładziono na krab ludzkiej nieostrożności, dzikich zwierząt i górskich rozpadlin.

Do czasu jednak, gdy na wycieczkę do lasu wybrała się grupa turystów. Ale to już dalszy ciag historii.

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro