Miejscowy głupek - Sołtys 9
- Zabić, utrupić, zamordować. Zabić, ubić, łeb ukręcić. Znaleźć, wytropić i utrupić - latał w kółko niczym pokręcony i zaglądał w zakamarki szukając wyimaginowanego wroga.
Patrzyli na niego niczym na idiotę. On jednak swoje wiedział. Ten potwór tu był, świadczyły o tym ślady krwi. A skoro był to powróci ponownie. Wróci a wtedy nie będzie odwrotu. Muszą go znaleźć i zabić zanim on zabije ich. Ale nie, ta banda wsioków nie zdawała sobie pojęcia z powagi sytuacji. A skoro oni lekceważyli problem to pozostało tylko jedno. To on Dardyl, miejscowy głupek wytropi tego mordercę a wtedy się okaże, kto tu był głupi.
Było ciemno niczym oko wykol, gdy idiota wyjrzał zza wygódki opuszczonego gospodarstwa. Z dawnej posiadłości Chłystków niewiele zostało. Stara chałupa spaliła się wieki temu. Resztki płotu zostały pozabierane przez miejscowych na podpałkę. Obory stały pustkami i straszyły zawaleniem się, zaś starej stodole brakowało połowy dachu, który wtedy także spłonął. Najlepiej z tego wszystkiego trzymała się sławojka na podwórku, porośnięta do cna bluszczem i jakimiś chaszczami. Rozejrzał się na wszystkie strony, po czym przebiegł chyłkiem i na paluszkach do wyznaczonego przez siebie celu. Dotarł wreszcie do opustoszałej stodoły gdzie wierzeje majtały się na wietrze skrzypiąc zawiasami. Nie wszedł uchyloną połową wierzei, którędy przeszedłby nawet słoń, tylko uchylił drugą ich połowę, wsadził głowę i przyświecając sobie latarką uważnie lustrował pomieszczenie. W końcu wszedł, przycupną za starymi wiązkami słomy gdzie harcowały myszy i czekał, od czasu do czasu wystawiając tylko czubek głowy i patrzył czy nikogo nie ma. Na razie nie było, ale Dardyl był cierpliwy. Usadowił się wygodnie i czekał tak długo, że niemal przysnął. Gdy się obudził do stodoły wpadały już promienie wschodzącego słońca. Przeciągnął się tak mocno, że aż kości mu zatrzeszczały i ziewnął niczym hipopotam. W takim ruchu zamarł widząc na podłodze nieruchomego człowieka. Opuścił ręce i powoli wychynął zza swojej kryjówki. W niejakiej odległości od niego na, środku klepiska leżał trup postawnego mężczyzny ubranego w wojskowy mundur. Dardyla oblał zimny pot. A cóż to musiał być za potwór, że dał radę zaprawionemu w bojach mężczyźnie. I co, nie mówił tym durniom, że mordercę należy wytropić i zabić zanim uderzy ponownie? Mówił, a oni nic. No to mają kolejnego trupa. Czuł satysfakcję, że miał rację, ale no, kolejnego człeka ubyło. Ech gdyby tak w końcu posłuchali Dardyla. Ale nie, aby się z niego śmiano, że głupi. No to mają głupiego. A najgłupszy to ten, co się zabić dał. No nic, umrzykowi i tak nic nie pomoże. Trzeba ostrzec innych, bo historia znowu się powtórzy jak nie znajdą zabójcy. A swoją drogą jak się temu psychopacie dało wejść niepostrzeżenie skoro Dardyl cały czas czuwał? No może nie cały czas, może mu się oko przymkło na jedną chwilę. Zresztą nie czuł się winny. Przecież to nie on ubił wojaka. Z westchnieniem wyszedł zza swojej kryjówki. Nieufnie podszedł do trupa jakby w obawie, że ten zaraz ożyje. Trup jednak nie miał szans na ożycie. Wypatroszony był niczym karp na wigilię. Jego wnętrzności walały się obok, niczym kłębowisko zbitych węży pośród krwawej posoki. Wśród organów brakowało serca i wątroby. W głębokim, równym rozcięciu od klatki piersiowej do podbrzusza ziała głęboka rana, przez którą zapewne wyjęto wnętrzności. Widać było białe brzegi żeber wystające z mięśni, co skojarzyło się Dardylowi z porcjami żeber w rzeźni wuja. Nie lepiej wyglądała szyja nieboszczyka, którą coś rozszarpało głęboko najpewniej zębami. Jednym słowem jedna wielka masakra. Głupkowi zrobiło się niedobrze i biegiem wyleciał ze stodoły, po czym zwymiotował w krzaki.
- Te idiota, co robisz - dał się słyszeć głos. - Kaczki karmisz? - zarechotał jakiś głos.
To był sołtys wsi. Gruby jak beczka z długimi siwymi wąsami Damian Piwosz. Nazwisko pasowało do niego jak znalazł, bo piwska lubił pochlać, ale gospodarzem był przednim. Patrzył teraz na Dardyla z krzywym uśmiechem. Nie lubił go.
- Jakbyś zobaczył to, co ja, to też byś rzygał - odparł głupek. - Idź do stodoły mądralo i sam se zobacz.
Mężczyzna obrzucił go dziwnym spojrzeniem, po czym wszedł do środka. Po chwili wybiegł jak oparzony rzygnął i zemdlał. To była rzadkość widzieć sołtysa zemdlonego we własnych wymiotach. Dardyl spojrzał na niego z góry i pokręcił głową.
Na ten widok zaraz pojawiła się garstka ludzi. W końcu zawsze znajdzie się ktoś ciekawski rządny taniej sensacji. Szczególnie w tej wiosce, gdzie, gdy pierdniesz na jednym jej końcu to na drugim skrzywią nos i powiedzą:, „ A niech mu będzie na zdrowie."
- A temu, co się stało? - spytał ktoś patrząc na sołtysa.
Dardyl tylko kiwną głową w kierunku stodoły. Weszła tam jakaś babina, wyszła po chwili żegnając się nabożnie.
- Święte odpoczywanie racz mu dać panie.
- A światłość wiekuista niechaj mu świeci - odpowiedział jej chór głosów.
- No to nam trza po powiatowców dzwonić. Kolejnego truposza mamy - odezwała się normalnie.
Powiatowcy, tak nazywano tutaj policjantów z miasta powiatowego.
- I po karawan, sołtys nam zszedł - dodał jakiś łysawy, co zbadał tętno sołtysa.
Zaraz podbiegł do niego jakiś mały żylasty z gębą jak u szczura, wyciągnął miarkę i zaczął mierzyć trupa wzdłuż i wszerz. Był to miejscowy przewoźnik Charona i grabarz w jednym..
- Ignacowa, tu nie powiatowców nam trza, ale FBI takich jak z Archiwum X. Tu jakieś nadprzyrodzone siły się wdały - odezwała się gruba Martyna, która wracała od udoju owiec.
- Sami żeście głupi - odezwał się Dardyl. - Jakie tam nadprzyrodzone? Toć widać, że ubity przez naszego mordercę.
W grupce ludzi zapanowała cisza. Nikt do tej pory nie wymówił tego słowa. Choć trupy pojawiały się w wiosce, co jakiś czas to nikt nie chciał przyjąć do wiadomości, że to nie dzikie zwierzęta ani zwykłe przypadki powodują śmierć ludzi z wioski oraz jakichś obcych pierwszy raz dopiero widzianych.
- A tam, zara morderca - lekceważąco machnął ręką syn sołtysa, rosły byczek z twarzą upadłego anioła, do którego wzdychały wszystkie panny we wsi. - Pewnie dzikie zwierzęta się z nim zabawiły. Pochowamy razem z ojcem i będzie git. A tera muszę się napić. Nie, co dzień człowiekowi ojciec umiera - co powiedziawszy wyciągnął piersióweczkę zza pazuchy i se zdrowo golnął.
Połowa ludzi z uznaniem pokiwała głową dla bystrości jego umysłu. Druga stała jak otępiała, zaś głupkowi opadła szczęka od ludzkiej głupoty i lekceważenia problemu. Przecież gołym okiem widać, że nie zwierze a człowiek dokonał tej masakry. Ani wilki ani niedźwiedzie raczej nie rozpruwają ofiar na całej długości wypruwając z nich flaki i zżerając serce oraz wątrobę.
- Czy żeś ta całkiem ocipieli? Przecie to jakiś szaleniec go załatwił. Jak nic nie zrobimy to i nas powybija! - Dardyl niemal wykrzyknął.
Ale jakoś nikt nie zwracał na niego uwagi. Szczurek poleciał po karawan. Babiny zbiły się w kupkę i rajcowały a chłopy zaraz poszli na piwo do Trupiarni jak nazywano jedyny sklepik w wiosce. Prowadziła go ruda Baśka, która w przypływie czarnego humoru nazwała swój sklepik „U Trupa", z racji znalezienia szkieletu w wykopie pod chałupę. Był tam jeden stolik, parę kulawych krzeseł i można było coś zjeść na miejscu. Baśka, bowiem była znakomitą kucharką i można było dostać obiad a czasem nawet ciasto, które było jak niebo w gębie. Czasami pomagał jej maż traktorzysta, który podawał do stołu, więc dostał przezwisko Kelner. Tak, więc baby plotkowały, chłopy piły a głupek siedział na pieńku z głową w dłoniach i w kółko powtarzał:
- Co za banda idiotów. Niedługo zginiemy wszyscy.
Tymczasem przyjechał Szczurek swoim polonezem i z naręczem czarnych worków.
- A gdzie karawan? - spytał go Stacho, który jako jedyny miał trochę oleju w głowie, ale się nie wychylał, bo chyba by go zlinczowali. Przyjechał tu zaledwie cztery miesiące temu, jako zapalony folklorysta poznawać zwyczaje ludzi na głębokim zadupiu. Mała górska osada zdawała się leżeć na końcu świata gdzie wrony zawracają. Miała jeden sklep, kościółek a właściwie drewnianą kaplicę, stado jeepów, i dwa traktory, którymi dojeżdżano do najbliższego miasta. Domy były drewniane otoczone zadbanymi ogródkami. Wszystko wyglądało sielsko i malowniczo, ale umysły ludzi mimo wygód dwudziestego wieku nadal były bliższe średniowieczu niż współczesności. Wierzono w wietrznice, krasnoludy i chochliki. Dzieci straszono opowieściami o diabłach i południcach. Żegnano się nabożnie, gdy zahukał puszczyk, rozsypywano sól by obronić się od złego i wystawiano spodeczek z mleczkiem dla, domowniczków (które zapewne wypijał kot sąsiadów a nie przyjazny duszek). W dodatku odkąd Stach tu zamieszkał nikt ani razu nie chorował a jak zaniemógł to szedł do szeptuchy, która chorobę zamawiała. Bawiło go to, ale i drażniło. Miał zamiar wyjechać gdyż powalała go głupota i zacofanie ludzi, ale zwyczajnie się zakochał w pięknej Hani, która zaskoczyła przy pierwszej lepszej okazji, więc został. Teraz patrzył na wszystko z przymrużeniem oka i nic się nie odzywał. Pocieszał się, że niedługo wyjedzie z Haneczką do miasta i odczepi się od tego zadupia.
- No chłopy! Miejta jaja i pomóżcie zapakować mi wojskowego do wora - odezwał się grabarz.
Dardyl spojrzał na niego z uwagą. A może to on jest mordercą? Nawet by pasowało w końcu zajmuje się nieboszczykami i żaden trup nie jest mu obcy.
- Nie gap się głupi - fuknął teraz na niego. - Pomógłbyś a nie miny stroisz.
- O nie - Dardyl wstał. - Nie dam się wrobić. Już raz rzygałem - po czym zwyczajnie sobie poszedł.
Grabarz potoczył po wszystkich wzrokiem. Na chwilę zatrzymał wzrok na miastowym jak nazywali Stacha i odwrócił wzrok. Truchcikiem pobiegł do Trupiarni.
- Chłopy pomóżcie wypatroszonego do worków wepchnąć.
- A co, sam rady nie dasz? - prychnęli śmiechem. - Mało trupów widziałeś Strachu.
Grabarz zyskał takie przezwisko od swojego nazwiska, było mu, bowiem Straszyński.
- Pomożeta czy nie? - zaperzył się szczurek.
- Ano pomożemy. Baśka dawaj dwie setki!
Podała im po dwie setki na łba i zapisała dług w kajecie. Walnęli po kielichu i poszli. Głupek zza winkla patrzył jak wynoszą ciało w workach. Miał dziką satysfakcję, że teraz oni mają za swoje. Byli bladzi i wystraszeni a w dodatku głowa wysunęła im się z worka ukazując rozszarpaną szyję. Kiwał się im ten czerep na prawo i lewo strasząc swoim widokiem. Na ten widok baby zamilkły a dzieciaki, które pojawiły się dopiero co, z wrzaskiem uciekły w popłochu.
Jędrek, który niósł worek z flakami niczym bombę, która zaraz ma wybuchnąć, nie wytrzymał, obrzygał sobie koszule i portki. Całe piwo poszło na nic a on był blady niczym trup sołtysa. Siadł na starym, dziurawym wiadrze i w niczym już nie pomógł. Zniesmaczony grabarz zabrał mu worek, otworzył bagażnik i niedbale go tam wrzucił.
- Do bagażnika - polecił mężczyznom, którzy nieśli zapakowanego w worek trupa. - Wybebeszonego do bagażnika a Piwosza, posadzim z tyłu.
Stacho patrzył na poczynania pijaków.
- A gdzie karawan Strachu? - nie opanował się i spytał.
- A tam karawan - machnął ręką. - Karawan na kołkach stoi. Wczoraj na kolczatkę wjechałem i za cholerę w pięć minut tego nie zrobię a trup nie zaczeka - westchną ciężko. Mówił przy ty mówił takim tonem, jakby nieboszczyk miał zaraz wstać i wysunąć pretensje, co do obsługi. Stacho mało nie parsknął śmiechem. Tymczasem pomagierzy Stracha usiłowali wepchnąć nieboszczyka do bagażnika. Nie bardzo im to szło gdyż gościu był już sztywny i ze względu na swoją posturę nie chciał się tam zmieścić. Nie było go już wprawdzie widać z worków. (Grabarz nałożył mu kolejny worek na głowę, aby się już nie majtała i ludzi straszyła), ale był sztywny niczym deska i skurczyć się nie chciał. Mieścił się, więc albo tułów i nogi wystawały, albo odwrotnie. Usiłowali złożyć go na pół, jednak jakoś im to nie szło.
- Dajcie spokój frajerowi. Niech mu te kopyta wystają. Przyczepi się czerwoną szmatę i będzie git. Sołtysa do poldka ładujcie.
Darek i Edzio kiwnęli głowami dając spokój sztywniakowi i poszli po kolejnego truposza. Byli to przyrodni bracia, przy czym Darek był młodszy i mówiono na niego zdrobniale, czyli po prostu Daruś. Taki wątły, chudy i wysoki był przeciwieństwem Edzia, krzepkiego, niezbyt wysokiego młodzieńca o ciemnej karnacji. Z racji tuszy sołtysa, który za życia ważył koło setki, teraz zaś jeszcze więcej pomógł im go nieść ich kumpel od kielicha niejaki Zdzisio. Edzio ze Zdzichem nieśli go pod pachami zaś Daruś z wysiłkiem dźwigał nogi. Doszli w końcu do auta. Darek dokonał nie lada wyczynu trzymając jednocześnie nogi trupa i otwierając drzwiczki samochodu. Zasapał się przy tym równo. Już już miał nadzieję, że wszystko pójdzie dobrze. Drzwiczki otwarte, wystarczy teraz wsadzić do środka nogi sołtysa i go popchnąć, i będzie dobrze. Taki też zamiar mieli niosący go mężczyźni. Nogi sołtysa miały jednak inne plany. Wypsły się z rąk zmęczonego młodziana w tej samej chwili, gdy Zdzisio i Edzio pchnęli trupa do przodu. Trup, więc elegancko ugiął kolana i poleciał łbem do środka auta wprost na kanapę.
- Orz w mordę jeża - zaklął Edzio. - Nie o to mi chodziło - podrapał się po ryżej głowie patrząc na klęczące przed autem zwłoki.
Wyrwali go niemal na siłę, bo nogi utknęły pod progiem auta i to tak niefortunnie, że Zdzisio poleciał do tyłu prosto w krowi placek.
- O twoja pierona! - zaklął i próbował się podnieść. Łapska mu się pośliznęła, gdy wstawał i poleciał ponownie. Tymczasem Edek z Darusiem swoim przyrodnim bratem dalej siłowali się z trupem, który współpracować nie chciał. Był już jedną nogą w aucie a drugą na, zewnątrz, którą właśnie Darek wpychał na siłę, ale wepchnąć nie mógł.
- Pospiesz się, bo nie utrzymam długo. Po co ten sołtys tyle żarł, że go teraz utrzymać nie idzie.
- Pewnie Kaśka dobrze mu dawała - odparł Daruś robiąc coś dziwnego z nogą, która zgięła się w kolanie, przez co trup stawiał zdecydowany opór przed wepchnięciem go do środka.
- Dupy mu dawała i od tego przytył? - niezmiernie zdziwił się Edek, który był już czerwony z wysiłku.
- Co? I tak od Kaśki dupy przytył? - niezmiernie zdziwił się młodszy z braci. - Co ty bredzisz? - spojrzał na przyrodniego brata niczym na idiotę. - Mam na myśli, że dobrze jeść mu dawała.
Udało mu się w końcu wepchnąć równo nogi trupa do środka.
- No to tera pójdzie z górki. Edek wpychaj sołtysa.
Ale Edzio nie wepchał. Coś nieziemsko śmierdzącego capnęło go za nogę. To Zdzisiek chciał się podnieść. Edek wypuścił sołtysa z garści coby pozbyć się uczepionego na nim kumpla. Ciało łupnęło na ziemię z takim impetem, że gdyby było żywe to bolało by go nieziemsko. Staszek się nie opanował i parsknął śmiechem. Trup miał nogi wewnątrz auta, jego grubsza połowa zwisała do tyłu na zewnątrz pojazdu, zaś głowa czubkiem łysiny dotykała ziemi.
- I czego żeś puścił głupolu jeden! Podnoś go teraz. Ja się nagimnastykowałem żeby go wsadzić a ten go puścił. Kretyn jeden. Sam se go tera wpychaj.
Zdzisiek się w końcu podniósł na zasadzie wspinania się po koledze brudnymi łapami i teraz stał chwiejnie patrząc na połowicznie zapakowanego sołtysa.
- No giry to już w środku ma to tera pójdzie łatwiej - stwierdził.
- Zdzisiek jak rany koguta, po coś ty w gówno wpadł? Capi od ciebie gorzej niż od wygódki Małachowskiego - skrzywił się Edek. - Kuźwa, jestem cały w gównie!
- Nie przejmuj się razem jesteśmy - pocieszył go Zdzisiek. - To co, pomóc ci z tym sołtysem? Bo widzę, że coś zaniemogłeś skoro go puściłeś.
Edzio z Darusiem spojrzeli na niego z obrzydzeniem. Tyły kolegi jak również ręce i portki były w krowim łajnie. Już już Edek pochylał się, aby złapać sołtysa pod pachy i go wepchnąć, gdy dopadł go Strach.
- Ani mi się waż go dotykać śmierdzielu jeden. Trup ma być świeży - odepchnął Zdziśka, który zatoczył się i ponownie klapnął na tyłku.
- Cholera! - zaklął zniesmaczony. - Idę do domu. A ty go sobie sam teraz wkładaj - obraził się na Stracha i sobie poszedł.
Grabarz usiłował sam wepchnąć nieboszczyka do auta, ale za cholerę nie mógł go podnieść. Zasapał się tylko. Potoczył wzrokiem po okolicy, ale jakoś nikt nie kwapił się do pomocy.
- Ej, Adam! Pomóż ojca do auta wepchnąć! - krzyknął do syna sołtysa. Ten jednak tylko siedział i płakał w objęciach cycatej Kaśki wtulony w jej obfity biust, z ręką na jej pupie.
- Jak do wódki to pierwsi, jak do pomocy to ostatni - westchnął ciężko. Przestał próbować wepchnąć zwłoki do auta. Przeszedł na jego drugą stronę i chciał wciągnąć trupa za nogi. Niestety to też nic nie dało.
- Może pomogę - zaoferował się Staszek.
Szczurek tylko wzruszył ramionami. Staszek z wysiłkiem złapał sołtysa pod pachy i podniósł.
- No pociągnij a ja popchnę.
No dobrze, tułów już był w środku, ale nogi wystawały na zewnątrz auta w końcu sołtys taki niski nie był. Postanowili go posadzić. Ale łatwo pomyśleć trudniej zrobić. Staszek sapiąc z wysiłku próbował podnieść sołtysa, aby go posadzić. Wyrżnął przy tym głową w dach auta. Zaś bezwładny trup w niczym mu nie pomagał. Wprost przeciwnie raczej utrudniał.
W końcu jakoś się udało. Straszyński wytarł pot z czoła i westchnął z ulgą. Usadowienie szanownego pana sołtysa, który z racji śmierci był na razie jeszcze wiotki, ale powoli tężał wcale nie było takie łatwe.
- Dzięki - mruknął niewyraźnie do Staszka, po czym wsiadł do auta i ruszył z miejsca.
Przejeżdżał właśnie koło drewnianego kościółka, gdy nagle bardziej poczuł niż zobaczył ruch za sobą. Rzucił okiem we wsteczne lusterko i zobaczył jak trup otwiera oczy. Był grabarzem widział różne rzeczy, ale nigdy jeszcze nieboszczyk mu nie zmartwychwstał. Krzyknął ze strachu nie słysząc cichego:
- Co ja tu robię?
Ożywiony trup wrzasnął do wtóru przestraszonego Stracha, który nagle dał po hamulcach. Sołtys gwałtownie otworzył drzwi od samochodu i niemal z niego wyskoczył. Drąc się niczym potępieniec pobiegł w stronę pobliskiego lasu. Zaś grabarz zwyczajnie zemdlał waląc przy tym głową w kierownicę.
Ożywieniec wpadł między drzewa i niczym w jakimś szoku, prowadzony pierwotnym instynktem podążał w jedną stronę. Zatrzymał się w końcu na środku dość sporej polany i rozejrzał zdezorientowany. Nagle zza drzew wyszła zakapturzona postać. Spod kaptura nieznajomego czerwienią błyskały przerażające ślepia. Wyciągnął kościstą dłoń w stronę sołtysa uśmiechając się upiornie.
C.D.N.
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro