Rozdział 6. Koszmar.
Po kolejnych długich badaniach w końcu przyszedł wieczór. Pielęgniarka pomogła mi zmienić brudną piżamę w której spociłem się w czasie badań. Inna pielęgniarka przyniosła mi tosty z wędliną i serem oraz ciepłą herbatę. Jadłem powoli czując, że mój żołądek od dobrych kilkunastu godzin jest pusty. Po skonsumowaniu całej kolacji pielęgniarki wyszły zabierając puste naczynia i brudną pościel. Obie kobiety przed wyjściem z sali życzyły mi spokojnego snu. Ułożyłem się na boku i przymknąłem oczy. Nie wiem kiedy sen mnie pochłoną. Bawiłem się na podwórku. Był piękny słoneczny dzień. Każdy coś robił. Zacząłem iść z moim misiem Teddy'm do grupki dzieciaków które czekały na super bohatera o pseudonimie Numer 9. Na mój widok zaczęły się śmiać.
-Patrzcie! Zgniłe jabłko przyszło!- Krzyknął chłopak ubrany niczym wzięty z filmu o bogatych ludziach. Odwróciłem wzrok słysząc ich śmiechy.- No i co się gapisz ofermo?! Ty nigdy nie zdobędziesz takiej zabawki jak ja!- Krzyknął ponownie pokazując pomarańczowy samolot.- No ale cóż w rodzinach biedaków tak już jest.- Dodał pokazując po chwili język do mnie, a inna osoba mnie pchnęła. Wylądowałem w dużej kałuży z błotem przez co nowy sweter od mamy się zniszczył. W panice zacząłem go wycierać. Tak bardzo dbałem o ubrania od mamy. Lecz na widok jak zabierają Teddy'ego zacząłem się z nimi szarpać. Uderzyli mnie. Tak jak tata mówił tak zrobiłem. Oddałem im, a każdy kogo uderzyłem wpadł w płacz. Oczywiście pojawił się Numer 9.
-Hej, hej, hej. Dzieci co się stało? Czemu płaczecie?- Zapytał się bohater, a wszyscy do niego podbiegli i przytulili się. Nadal płakali chodź doskonale wiedziałem, że udają.
-N-Numerze 9 to Zgniłek zaczął. To on nas pobił. C-Chciał zabrać Stephan'owi samolocik który dostał. Prosiliśmy by nam go oddał, a on nim rzucił o ziemie i się zniszczył.- Powiedziała udająca płacz dziewczyna. Tak było zawsze. To ja ich zaatakowałem i ja jestem winny. Ciągle było to samo.
-To nie jest prawda! To oni zaczęli!- Krzyknąłem patrząc na nich. Starałem się jak zwykle bronić lecz ten głupi "wspaniały" według nich bohater uwierzył im, a nie mnie. To nie jest sprawiedliwe. W złości kopnąłem w kałuże i uciekłem zabierając Teddy'ego który był zniszczony jak i brudny. Z trudem powstrzymywałem łzy które wdarły mi się do oczu. Wszedłem do mojej kryjówki w pustym drzewie i skulony zagryzłem zęby na ręce. Robiłem tak by nie płakać głośno. Zacząłem wracać do domu po dłuższej chwili. Zauważyłem jak tata z mamą montują żarówki. Pomachałem im. Jednak gdy mieli mi odmachać coś zaczęło pękać. Przestraszyłem się. Nagle moi rodzice się zachwiali i upadli na beton.- Mamo! Tato!- Krzyknąłem biegnąc do rodziców. Zignorowałem to, że Teddy upadł na ziemie. Szturchałem ich ale tylko patrzyli w jeden punkt nie ruszając się. Zacząłem głośno płakać. Nagle przybiegł ten pseudo bohater.
-O Boże.- Tylko tyle powiedział Numer 9 patrząc na mnie i moich rodziców których jedynie miałem. Spojrzałem na niego płacząc jeszcze głośniej.
-Zabiłeś mi rodziców! Zabiłeś ich! Jesteś mordercą!- Krzyczałem patrząc na mężczyznę który patrzył w szoku na mnie i na moich rodziców. Nagle coś uderzyło mnie przez co uderzyłem o słup. Coś zacisnęło mi się na szyi. Spojrzałem ledwo przerażony. To był ten typ co był u mnie w sali.
-Nie ja jestem mordercą ale ty Robbie.- Powiedział po czym głośno się zaśmiał zaczynając mnie dusić. Budząc się z koszmaru krzyknąłem głośno. Najgłośniej jak dałem radę. Rozejrzałem się po sali po czym skuliłem się zaczynając płakać głośno. Wręcz krzyczałem. Mój stan spowodował przybiegnięcie do sali lekarza i pielęgniarek.
(Perspektywa Sportacusa)
Obudził mnie dźwięk mojego kryształu. Wiedziałem, że ktoś ma kłopoty. Opuściłem mój sterowiec i zacząłem biec po Leniuchowie. Widziałem zapalone światła w szpitalu. Szczególnie w sali Robbiego. Podbiegłem do budynku. Gdy wbiegłem poszedłem szybko do sali Zgniłka. Widziałem jak lekarz z pielęgniarkami starają się jakoś uspokoić Robbiego. Kiedy lekarz mnie zobaczył wyszedł z sali.
-Co się stało Robbiemu?- Zapytałem się zaniepokojony.
-Miał koszmar. Spowodował on za wysokie ciśnienie i zbyt szybką akcję serca.- Powiedział po czym spojrzał gdy przyszedł inny lekarz.- Hej dobrze, że jesteś. Trzeba zrobić dla pewności echo serca i EKG dla mojego pacjenta. Ma amnezje.- Powiedział wskazując głową na drzwi. Drugi lekarz nieco zbladł zaglądając do sali.
-Robiliście badania krwi?- Zapytał, a lekarz Robbiego skiną głową.- Dobrze, że trafił tu, a nie na onkologie.- Słowa lekarza mnie zaniepokoiły. Lekarka mówiła co oznaczają dane oddziały. Na onkologie trafiały osoby ze śmiertelną chorobą.
-Zaraz znasz go Max?- Zapytał się zaskoczonym tonem lekarz Zgniłka, a drugi mężczyzna pokiwał głową.
-Miał on osiem lat. Krwawienia z nosa, siniaki nie wiadomo skąd. Trafił na onkologie. Prawie dwa lata walczył z białaczką. Dobrze, że miał rodziców lecz szkoda, że nie posiadał przyjaciół. Załamał się po śmierci rodziców. Miał chyba z jedenaście lat. Szkoda dzieciaka. Nie dziwie się, że Numer 9 uciekł niczym tchórz.- Powiedział lekarz po czym z drugim weszli do środka. Byłem w szoku. Numer 9 nie zdołał uratować rodziców Robbiego gdzie Robbie chorował na białaczkę? Byłem w wielkim szoku. W takim stanie wróciłem do sterowca. Po drodze myślałem co i jak.
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro