29. Wszystko kręci się wokół niego.
Idąc korytarzem z plecakiem na ramieniu, cieszę się ciszą spowodowaną wczesną godziną. Uczniowie zwykle przychodzą do szkoły najwyżej dziesięć minut przed pierwszą lekcją. Mam więc jeszcze przynajmniej kwadrans, by nacieszyć się ciszą i spokojem. Nie wiem, dlaczego przyszłam tak wcześnie. Może po prostu w końcu się wyspałam - po raz pierwszy od dłuższego czasu. Od kiedy Calum zaczął mnie odwiedzać każdego wieczoru, zasypianie wydaje się o wiele łatwiejsze. Zeszłej nocy sen przyszedł szybciej, niż zwykle, jakby to było w pełni naturalne. Oczywiście - rano nie było już Caluma. Okno i drzwi były zamknięte, a pościel wyglądała, jakby nie było tam nikogo poza mną.
Może nie było. Może to wszystko to tylko pieprzony sen.
Z zamyślenia wyrywa mnie głośny pisk. Wiem już, że Holly znalazła kolejny powód, by skakać z radości i tym samym utrudnić mi dzień. Jak zwykle zjawiła się w szkole wcześniej, niż wszyscy. Jasne. Nici z chwili dla siebie.
- Holly - mruczę na powitanie.
Ona jednak nie sili się nawet na krótkie "hej". Od razu zaczyna ekscytować się tym, co zapewne usłyszała od jednej ze szkolnych plotkar.
- Słyszałaś o balu? Będzie bal! Nareszcie! Tak długo czekałam... Na pewno będzie lepszy od tych tandetnych dyskotek z pierwszej klasy. Mam już wszystko zaplanowane. - Z jej ust wylewa się potok słów, za którym trudno mi nadążyć.
- A, tak. Bal. - Wbijam wzrok w koniec korytarza, gdzie pierwszoklasiści powtarzają materiał z poprzedniej lekcji.
- Nie cieszysz się? - Dziewczyna podskakuje, klaszcząc głośno w przypływie radości.
Wzruszam ramionami.
- Kolejna okazja, by pokazać się z najgorszej strony.
- Oj tam, od razu najgorszej. - Holly przewraca oczami. - Jesteś młoda i piękna, korzystaj z życia.
Spoglądam na nią z uniesionymi brwiami.
- Mówisz jak moja babcia.
- Bardzo lubię twoją babcię.
- No więc, masz już swojego księcia z bajki? - pytam od niechcenia.
- Gareth Roy Lewis, lat osiemnaście, przewodniczący szkolnego kółka sportowego, wolny od dwóch miesięcy - recytuje, a ja unoszę brwi jeszcze wyżej.
- Ten Gareth? - pytam z niedowierzaniem. - Zaprosił cię?
- Nie - odpowiada przyjaciółka z uśmiechem. - Ale zaprosi.
Wzdycham, wyciągając telefon z kieszeni i zaczynam obracać go w dłoni.
- Jak chcesz to zrobić?
- Mam swoje sposoby. - Puszcza mi oczko.
***
- Nie wierzę ci. - Holly patrzy na mnie znad kawałka pizzy hawajskiej, jakby chciała zamordować mnie samym spojrzeniem. - Cały dzień opowiadam ci o tym cholernym balu, a dopiero teraz dowiaduję się, że nie chcesz się na nim pojawić?
Kiedy wyszłyśmy ze szkoły, wystarczył mi kaptur zielonej bluzy. Po chwili jednak rozpadało się tak mocno, że musiałyśmy się gdzieś ukryć. Wciaż uważam, iż pizzeria była dobrym wyborem, nawet jeśli Holly nie przestanie mi wypominać, że to przeze mnie nie udaje jej się schudnąć.
Wzruszam ramionami, zrzucając z pizzy kawałki ananasa i wgryzam się w ciepłe jeszcze ciasto.
- O nie, moja panno. - Przyjaciółka macha mi palcem przed twarzą. - Pójdziesz tam, nawet jeśli mam dla ciebie zostawić mojego przyszłego chłopaka.
Unoszę brwi tak wysoko, że samą mnie to zaskakuje. Zaczynam się zastanawiać, czy w końcu uda mi się dotknąć nosa językiem. Warto spróbować, ale może później.
- No dobra, nie zrobię tego. - Holly marszczy czoło, najwyraźniej rozbawiona własnym tokiem myślenia. - Hej, znajdziemy ci kogoś. Bo o to chodzi, prawda? Pewnie nie masz z kim iść.
- Dzięki - rzucam z sarkazmem, kiedy moje brwi wracają na swoje miejsce.
- Nie bierz tego do siebie, Maddy. - Dziewczyna przewraca oczami. - Po prostu cię znam. Na pewno nie jeden chciałby się z tobą umówić, ale ty po prostu nie masz odwagi, albo zwyczajnie wolisz spędzić wieczór z Bradem Pittem, niż realną osobą.
- Brad Pitt jest realną osobą - zauważam, siłując się z ciągnącym się serem.
- Wiesz, co mam na myśli - Holly nie daje za wygraną. - Powiedz mi, w czym rzecz.
- Nie mam o czym mówić - wyznaję. Wciąż nie wiem, czego ode mnie oczekuje. Że potajemnie spotykam się z Calumem? Byłaby zdolna tak pomyśleć.
- Chodzi o Hooda? - unosi brwi, od razu wyczuwając, że o nim pomyślałam.
Nie wierzę, że naprawdę zadała to pytanie.
- Hood nie jest odpowiedzialny za wszystkie moje humorki. - "Może większość", dodaję w myślach.
- Ostatnio wszystko kręci się wokół niego.
Syczę z bólu, kiedy przypadkiem gryzę się w język.
- To znaczy...? - Patrzę na nią wymownie, oczekując wyjaśnień.
- Spójrzmy prawdzie w oczy. - Już mi się nie podoba. - Po każdej nocy spędzonej z nim jesteś nie w sosie. - Przyznaję, głupio to zabrzmiało. - Żaden dzień to nie jest "twój dzień", bo ciągle zaprzątasz sobie nim głowę. Nie wiem, jak wyglądają wasze relacje i założę się, że ty też nie wiesz.
Oczywiście. Holland zna mnie lepiej, niż ja sama.
- Do czego dążysz? - pytam, zamiast przyznać jej racji.
Wzdycha, odkładając nadgryziony kawałek pizzy na talerz.
- Próbuję się dowiedzieć, w czym tkwi rzecz. Jeśli chodzi o Caluma, to zaproś go na bal.
Omal nie wypluwam jej w twarz soku jabłkowego.
- Oszalałaś.
- Nie, ty oszalałaś. - Wybucha nagle śmiechem, a ja mrużę oczy, wiedząc już, że to jeden z tych głupich żartów.
- Nienawidzę cię - syczę.
Holly uśmiecha się tylko, dojadając swój ostatni kawałek pizzy.
***
Wracając do domu, moją głowę zaprząta zdecydowanie zbyt wiele myśli. Ulewa na szczęście zelżała i tylko delikatne krople deszczu spływają mi po włosach niewinnymi strumykami. Jak łzy. W głębi ducha wiem, że Holly miała rację. Wszystkie moje myśli i problemy zawsze sprowadzają się do Caluma. Było tak cztery lata temu, kiedy nasze drogi się rozeszły. Na początku każdą wylaną łzę zawdzięczałam właśnie jemu. W końcu się z tym pogodziłam. Każdy poszedł w swoją stronę. Widzocznie tak miało być.
Jednak kiedy pozwoliłam mu wejść z powrotem, nie przyjęłam do wiadomości tego, że to może skończyć się podobnie. Przywiążę się do chłopaka, którego nawet nie znam. Który przedstawił się jako Calum Hood, ale wiem, że to nie on. Może starego Caluma już nie ma. Może ten, którego widzę wieczorami nie ma z nim nic wspólnego. Może ubzdurał sobie, że z niewiadomego powodu musi się o mnie troszczyć. A potem znowu zostawi mnie na lodzie i zapomni, że ktoś taki jak Madeline Larousse kiedykolwiek pojawił się w jego życiu.
Może to rzeczywiście głupie. Może to nie ma sensu, ale kiedy zapada zmrok, a pojedyncze krople deszczu wciąż spływają po szybie okna, zostawiam je otwarte, żeby mógł wejść. Kładę się do łóżka, przykrywam kołdrą pod szyję i czekam.
W końcu słyszę szelest liści i gałęzi, ciche kroki bosych stóp, a materac łóżka ugina się pod czyimś ciężarem. Nie odwracam się, by spojrzeć mu w oczy. Pozwalam umięśnionym ramionom opleść mnie w pasie, ciepłej klatce piersiowej przylgnąć do moich pleców. Spokojny, miarowy oddech pomaga mi zasnąć.
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro