11. Tak miało być.
- Dobry wieczór, Madeline - słyszę jego głos, a na twarzy dostrzegam śladowe ilości uśmiechu.
- Cześć - mruczę.
Nie wierzę, że znowu z nim rozmawiam.
Nie wierzę, nie wierzę, nie wierzę.
- Dlaczego znowu tu jesteś? - to absurdalne, że sama zadaję mu to pytanie. Przecież wolałabym jak najszybciej od niego uciec.
- Dobrze wiesz, dlaczego - posyła mi przesłodzony uśmiech - Mamy ten sam powód, Maddy.
Maddy.
Nie wierzę, nie wierzę, nie wierzę.
Unoszę jedną brew. Muszę się dowiedzieć, co jest grane.
- Dlaczego nie możesz spać? - pytam.
- Każdy czasem nie może - Calum wzrusza ramionami.
- Ty nie możesz częściej, niż każdy.
- A ty nie możesz codziennie.
Nie odzywam się. Zaglądam do najgłębszych zakamarków mojego umysłu w poszukiwaniu jakichkolwiek argumentów. Muszę się dowiedzieć, co się dzieje.
- Pytałam o ciebie - mówię w końcu - Coś jest nie tak.
- Dlaczego tak mówisz? - unosi jedną brew.
- Cholera, Calum - wciąż nie mogę się nadziwić, jak obco brzmi jego imię w moich ustach - Stoisz tu, ROZMAWIASZ ZE MNĄ - no proszę, znowu wracam do tego tematu - włamujesz się na MÓJ BALKON, pukasz w MOJE OKNO, prosisz, żebym pomogła ci uciec z domu i nie przejmujesz się tym, że może ja jeszcze pamiętam o tym, że przecież nie jestem twoim skarbem, o który trzeba dbać!
Dyszę, rozpaczliwie próbując złapać oddech.
Calum patrzy na mnie z szeroko otwartymi oczami, jakby właśnie zobaczył ducha. Milczy.
Nie wierzę, że to powiedziałam.
- Sądziłem, że o tym zapomniałaś - mówi, jakby miał do mnie o to pretensje.
Ja mam pretensje. Głównie do siebie.
- Starałam się, ale skutecznie mi to utrudniasz.
Nasze głosy są teraz oschłe i przepełnione nienawiścią, jakbyśmy nigdy nie mogli przestać się kłócić. Bałabym się widzieć teraz swój wyraz twarzy.
- Ja ci utrudniam? - śmieje się chłopak, wskazując palcem na swoją klatkę piersiową - To ty mi wypominasz, że mając trzynaście lat powiedziałem coś zupełnie o tym nie myśląc!
- Och, czyli teraz mówisz, że tego nie przemyślałeś? - zaciskam pięści tak mocno, że paznokcie wbijają mi się w spód dłoni - Ale to powiedziałeś i bolało. Naprawdę bolało - czuję, jak łzy pieką mnie pod powiekami.
Nie mogę się poddać. Zamierzam wygrać tę walkę.
- Czekałam, aż przeprosisz - mówię, zanim Calum zdąży otworzyć usta - Całymi miesiącami. Wmawiałam sobie, że to jedna z tych kłótni, po których zawsze wskakiwaliśmy sobie w ramiona, tylko że trwała trochę dłużej - łzy spływają mi po twarzy - Czekałam tak długo, że nauczyłam się płakać tak cicho, żeby nikt nie słyszał. I wiesz co? W końcu się z tym pogodziłam. Znalazłam sobie nową przyjaciółkę, tak jak ty. Była przy mnie zawsze, kiedy tego potrzebowałam. Mogłam wypłakać się w jej ramię, ale już tego nie potrzebowałam. Pożegnałam się z tobą raz na zawsze. Było mi z tym dobrze. Nie mówię, że nie tęskniłam. Bo na początku było cholernie ciężko. A teraz? Teraz stoisz tu i nie wiem, co ty właściwie sobie wyobrażasz. Że będę udawać? Że wszystko jest okay?
Milknę na chwilę, by zamknąć oczy, otworzyć je, oblizać suche usta.
- Nigdy nie było okay, nawet jeśli próbowałam to sobie wmówić - pierwszy raz przyznaję to przed samą sobą.
Oboje milczymy przez dłuższą chwilę. Łzy wciąż spływają mi po twarzy.
- Nie powiesz mi, że mnie też nie było ciężko - mówi Calum cicho, ale wciąż tym ostrym tonem głosu, który kuje mnie w sam środek klatki piersiowej - Luke, Michael i Ashton nigdy mi ciebie nie zastąpili. Widać oboje musieliśmy się z tym pogodzić, skoro tak miało być. A jeśli teraz...
- Teraz? - prycham - Teraz nie ma o czym gadać. Widocznie tak miało być - cytuję jego słowa - Pieprz się, Hood - i znikam za oknem, zanim powie cokolwiek, co jeszcze bardziej mnie zniszczy.
No więc obiecany rozdział, drugi już dzisiaj. Ale nie liczcie na więcej. Nie jestem cudotwórcą xD
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro