Rozdział 45
Siedziałem naprzeciw, nagi, pod ciepłą kołdrą, wówczas czując dreszcze niby z zimna, niby z targających emocji, które po przebudzeniu nie przestawały na moment siać spustoszenia. Alanna siedziała na krześle przy biurku; jej twarz wydawała się być najbardziej smutną i przybitą twarzą, którą dotychczas mogłem zaobserwować. Od kilku minut trwaliśmy w grobowej ciszy, bo ja kompletnie nie wiedziałem, co powiedzieć. Myśli było milion, ale słów wielkie zero. Przypomnieć sobie, co działo się przed tym, jak straciłem przytomność, nie mogłem, ale doskonale pamiętam i wciąż czuję smak gorzkiego żalu, poczucia winy i psychicznego załamania po przebudzeniu w wannie, kiedy oczy wszystkich zwróciły się w moją stronę, a zwłaszcza te baśniowe, piękne spojrzenie.
Wydało się.
Wydało się to, co tak bardzo chciałem ukryć, co tak bardzo chciałem uchronić przed światłem dziennym, a zwłaszcza przed jej osobą, która za nic w świecie nie mogła dowiedzieć się prawdy – a jednak kłamstwo ma krótkie nogi – czemu więc myślałem, że dam radę żyć z tym jak gdyby nigdy nic? Że mi się upiecze, że dam radę przetrwać ten ciężki okres w kłamstwie, a ona się nie dowie? Z jednej strony właśnie tak chciałem przeżyć ten czas – cicho, z fałszywym uśmiechem, że wszystko jest w porządku. Z drugiej jednak strony pragnąłem jej powiedzieć, pragnąłem jej wsparcia, pomocy, troski. Dłużej nie dawałem rady tego ciągnąć ze świadomością, że moje życie tak wygląda – tak cholernie źle, tak przytłaczająco i ponuro. Chciałem to zmienić, tak strasznie chciałem i w końcu z powodu głupiej nieuwagi i bezmyślności – udało się.
Udało się.
Kiedy siedziałem przed nią, spalony ze wstydu i rozszarpany emocjami, byłem pewien tylko jednego: cieszę się, że się dowiedziała. Dokładnie tak właśnie było – siedziałem i czułem, jak spadł mi kamień z serca, bo się dowiedziała, bo mogłem nareszcie jej powiedzieć o wszystkim, co tak długo i boleśnie mnie męczyło jak torturę. To było niezwykłe uczucie. Cieszyłem się, a jednocześnie lękałem rozmowy z nią na ten temat, lękałem się jej reakcji, lękałem się, czy może będzie chciała ze mnie zrezygnować; no bo w końcu ją okłamałem i robiłem rzeczy, których nienawidzi.
Czas mijał niesłychanie wolno; gdzieś za drzwiami pomieszczenia słychać było krzątanie się rodziców, a w pokoju nasze głębokie oddechy i nic poza tym, choć burza niewypowiedzianych słów nasuwała się na usta i chciała przedrzeć na wiatr – nic z tego. Nie wiem, ile siedzieliśmy w ciszy, ale była to najcięższa cisza w moim życiu. Tak mnóstwo rzeczy chciałem poruszyć na raz; jednocześnie przeprosić i podziękować; płakać ze wstydu, smutku i radości; opowiedzieć o wszystkim i po prostu leżeć w milczeniu, przytuleni do siebie. Kiedy zdałem sobie sprawę, że trwając w tej ciszy niczego nie rozwiążemy, postanowiłem wziąć głęboki oddech i w końcu wydusić z siebie szczere słowa, wiedząc, że nie miałem już nic do stracenia:
— Przepraszam cię — odezwałem się, uważnie obserwując jej osobę. Mimo iż czułem, jak z każdą sekundą nieistniejąca dłoń ściska moje gardło, nie przestawałem mówić: — Nie mam nic na swoją obronę, nie mam zamiaru nawijać ci makaronu na uszy albo głupio się tłumaczyć. Wiem, jak mocno cię zraniłem i wiem, jak bardzo spieprzyłem sprawę. Prawdę mówiąc, to nie pozostało mi już nic innego, jak tylko cię przeprosić, a przepraszam cię z całego mojego serca, Alanna — powiedziałem i przybliżyłem się do niej, na co zareagowała odwrotnie; spojrzała w drugą stronę, nie skrywając bolesnych dla mnie łez. — Wiem, że możesz teraz o mnie myśleć najgorsze rzeczy i masz do tego prawo, bo ja też o sobie myślę najgorzej — powoli z rozpaczy łamał mi się głos. Alanna schowała twarz w dłoniach, cichutko płacząc. — Jeśli chcesz ze mną skończyć tu i teraz, to śmiało: jestem na to gotowy, ale nie obiecuję, że to przeżyję.
Między nami zapadła cisza. Alanna płakała, schowawszy twarz w dłoniach, a ja razem z nią zacząłem płakać, nie mogąc dłużej znieść trawiącego mnie bólu.
— Tak bardzo cię przepraszam... — wyszeptałem z czułością. Nałożyłem prędko spodnie dresowe, które niedawno tu przyniosłem i podszedłem do niej. Kucnąłem, troskliwie dotykając po całym jej delikatnym ciele; z każdym dotknięciem czułem piorunujące dreszcze. — Tak bardzo cię przepraszam, o Boże, tak bardzo... Jeżeli mnie nie chcesz, mogę już iść. Jeżeli nie możesz na mnie patrzeć, postaram się zniknąć, ale wiedz jedno, Alanna, zapamiętaj jedną i najważniejszą rzecz: jesteś dla mnie wszystkim, Boże, absolutnie wszystkim.
Płakałem, kiedy to mówiłem. Nie ukrywałem łez, cierpienia i poczucia winy, które zżerało mnie najmocniej. Alanna też płakała, cała rozemocjonowana drżąc w moich rękach. Byłem gotów na każdą jej decyzję, ale lękałem się, gdyby zdecydowała mnie opuścić. Doskonale zdawałem sobie sprawę z tego, co zrobiłem i jak ją zraniłem, perfidnie oszukując z rzeczami, których nienawidziła; pierwszy raz od niepamiętnych czasów poczułem się odważnie, stojąc twarzą w twarz z własną odpowiedzialnością. Może było to poczucie w nieodpowiednim momencie, ale czułem dumę, że udało mi się przedrzeć przez strach. Przytuliłem ją mocno, najmocniej jak mogłem, starając się spleść nasze dusze w jedną całość i chyba w pewnej chwili się udało, bo Alanna odwzajemniła uścisk i wtuliła się we mnie jeszcze mocniej niż ja. Moje emocje szalały z rozpaczy i szczęścia; i był to jednocześnie wyczerpujący rollercoaster, którego powoli miałem dość, ale wiedziałem, że to był właśnie początek ceny, którą musiałem zapłacić za kłamstwa i oszustwa.
— Myślałam, że dam radę o tym zapomnieć, że przecież to nic takiego... — wychlipała. — Przecież taka rzecz nie może zrujnować tego, co nas łączy... — mówiła w sposób, jak gdyby chciała w to uwierzyć i przekonać samą siebie. — Myślałam, że dam radę, Sebastian, ale... ale... Boże, nie mogę tego znieść. Nie chcę cię stracić, cholera, tak bardzo nie chcę cię stracić... — płakała, zrozpaczona.
— Nie stracisz, przysięgam, że nie stracisz — zapewniłem, ująwszy w dłonie jej mokre od łez policzki. Ledwo na mnie spojrzała, nie mogąc powstrzymać płaczu. — Nie stracisz mnie, Alanna, nawet tak nie mów...
— Jesteś uzależniony od narkotyków! — wyjęczała, odsuwając się.
To był jak cios w policzek, nie, gorzej – prosto w serce. Momentalnie poczułem, jak gdybym ukruszył się na milion kawałków i z tych części nawet nie mógł powstać z powrotem, bo już nie byłbym tym samym Sebastianem Oliversem. W zapadniętej między nami ciszy tylko jedno piszczało w mojej głowie; coś, czego sama Alanna nie chciała powiedzieć, by mnie nie zranić. Ć p u n – tym byłem, tym wciąż w jej oczach jestem. Odsunąłem się, zdruzgotany, w milczeniu zasiadając z powrotem na jej łóżku. Tak – jestem uzależniony od narkotyków. I chyba zdałem sobie z tego sprawę dopiero po jej rozpaczliwym krzyku, który wbił się we mnie jak nóż. Czułem, jak coś strasznego uderzało w mój organizm – rozwścieczona fala gorąca, mnóstwo igieł bólu, mdłości, które wywracały świat do góry nogami. Wszystko, co natychmiast po jej słowach szarpało mną w każdych kierunkach na strzępy. Schowałem twarz w dłoniach, ledwo zaczerpując powietrza; nagle odebrało mi dech w piersi.
Popłakałem się.
— Sebastian, proszę, nie płacz... — odezwała się z żalem, zasiadając obok. Przytuliła mnie, głaszcząc kojąco po głowie, tak kojąco jak błogosławione ręce anioła. Wtuliłem się w jej ciało, jakbym znalazł najbezpieczniejsze schronienie. Alanna zaczęła płakać razem ze mną. — Ja po prostu nie chcę przeżyć kolejnej straty, nie chcę... Nie przeżyję tego, Sebastian, nie przeżyję tego, jak cię stracę... — wyszeptała w rozpaczy.
— Chcę z tym walczyć, Alanna, chcę walczyć — powiedziałem szczerze — Nie tylko dla ciebie, ale też dla rodziny. I dla siebie. Ja chcę z tym skończyć... chcę z tym skończyć... — wypłakałem w jej ramiona.
Boże, jak ja chciałem z tym skończyć. Sidła uzależnienia otaczały mnie z każdych stron i powoli odbierały wszystko; tak czułem, jakbym właśnie wpadał w potworny nałóg, który przejmował kontrolę nad całym moim życiem. Potrzebowałem czyjejś pomocy, wsparcia; potrzebowałem jej, ale z każdą chwilą traciłem nadzieję, żebym to właśnie od niej dostał tę pomoc i wsparcie. Na Adama nie mogłem liczyć, bo miałem wrażenie, że dla niego liczyły się pieniądze; jakoś dziwnie nalegał i nalegał, abyśmy ciągle w tym siedzieli, ale ja już nie dawałem psychicznie rady. Czułem się ze wszystkim sam, czułem się wręcz trawiony przez samotność. Płakałem i płakałem, nagle słysząc jej głos:
— Pomogę ci — powiedziała troskliwie. Głaskała mnie po głowie, szeptając z czułością: — Pomogę ci, Sebastian, nie pozwolę, żebyś był z tym sam... — płakała cicho, ciągle mnie tuląc.
— Przysięgam, że to rzucę, przysięgam ci — zapewniałem.
Jej słowa były dla mnie jak skarb, jak światło w trwającym wieki mroku. Przytuliłem ją mocno, przysięgając i obiecując zmiany, jak gdybym jednocześnie przysięgał i obiecywał przed samym sobą. Oboje płakaliśmy; nie ukrywałem również łez szczęścia, które spływały po policzkach jak wodospad. Jej osoba i pomocna ręka, którą po tym wszystkim wyciągnęła w moją stronę, była najwspanialszą niematerialną rzeczą, która przytrafiła się w moim życiu.
— Nie stracisz mnie, obiecuję ci to. Nie przeżyjesz tego, co przeżyłaś kiedyś, obiecuję.
— Boże, co ja wyprawiam... — wychlipała z lekkim wahaniem w głosie. Odsunąłem się od niej i ująłem twarz w dłoniach, całując po każdym jej milimetrze. Tyle, ile otrzymywałem od niej wsparcia, pomocy, a przede wszystkim akceptacji i zrozumienia, to wówczas jeszcze nigdy nie czułem od nikogo. — Sebastian, nie obiecuję ci, że zniosę wszystko...
— Kończę z tym, Alanna, więc nie musisz niczego znosić. Wiesz już najgorsze i nic gorszego cię nie czeka — zapewniłem, spoglądając w jej baśniowe oczy. Uśmiechnęła się lekko, ale jak gdyby od niechcenia. Zaczesałem jej kosmyk włosów za ucho, pozwalając sobie na szczery, drobny uśmiech. — Dziękuję — wyszeptałem. Nagle poczułem, jak coś chwyciło mnie za serce, a zaraz po tym zalałem się łzami: to była wdzięczność, wdzięczność, jakiej nie żywiłem do nikogo przedtem. — Dziękuję... — popłakałem się, mocno przytulając do jej drobnego ciała. — Nie przeżyłbym, gdybyś mnie zostawiła... Tak bardzo dziękuję ci za wszystko.
— Nie płacz już, Sebastian, proszę... Poradzisz sobie, wierzę w to — wyszeptała, ściskając mnie. — Wierzę w to — powtórzyła, jeszcze mocniej mnie ściskając.
~*~
Opowiedziałem jej o wszystkim. Powiedziałem o przeszłości; o tym, jak w wieku szesnastu lat wplątałem się w handel narkotykami razem z Adamem, otaczając się nieodpowiednimi ludźmi (wspomniałem również, jak wielki to miało na mnie wpływ i jak agresywny wtedy byłem); opowiedziałem jej, jak ten moment w naszym życiu prawie rozwalił naszą przyjaźń i opowiedziałem wiele ciekawych, a zarazem przerażających sytuacji z tamtego okresu, aż w końcu odważyłem się jej powiedzieć, że do tego wróciliśmy. Ciężko było cofnąć się pamięcią do tych nieprzyjemnych wspomnień, ale jednocześnie było to słodkie uczucie móc opowiedzieć o nich komuś tak ważnemu, zwłaszcza że Alanna jest niesamowitym słuchaczem i słuchała z niesamowitą uwagą każdych moich słów. Kiedy wyrzuciłem z siebie wszystko, co tak bardzo od długiego czasu chciało przedrzeć się na światło dzienne, poczułem się spokojny jak otwarte morze o łagodnych falach. Poczułem rozluźnienie na spiętych mięśniach, relaks w chaotycznym i pełnym mętliku umyśle oraz ulgę w krwawiącym sercu, bo w końcu czułem i wiedziałem, że nie jestem w tym sam. Miałem ochotę popłakać się ze szczęścia, a zarazem smutku, którego nie umiałem wytłumaczyć.
— Zabiję go... — mówiła Alanna, chodząc w tę i we w tę stronę po pokoju. Ściskała ręce w pięści, jakby chciała w nich coś zmiażdżyć. Patrzyłem na nią, szczerze nie dziwiąc się jej reakcji. — Zabiję go! — krzyknęła, rozjuszona.
— Myślę, że on nie chciał źle — odparłem — Wydaję mi się, że po prostu potrzebował forsy, dlatego chciał w to wejść.
— Ale jakim kosztem! — spojrzała na mnie. Umilkłem, nie wiedząc, co jej odpowiedzieć. — A ja... ja... przez cały ten czas myślałam... O Boże, zabiję go! — rzuciła, emocjonalnie gestykulując rękami. — Idę do niego! — powiedziała, po czym w pośpiechu zaczęła sięgać po ubrania.
— Alanna, proszę, nie! — wstałem z łóżka, powstrzymując ją. Złapałem jej ręce i wyrównałem kontakt wzrokowy ze wściekłymi jak brzytwa, baśniowymi oczami. Oddychała nerwowo, ani na chwilę nie mogąc się uspokoić, nawet przy mnie. — Oboje dużo przeżywamy z tym wszystkim i nakładanie kolejnych afer jest zbędne, uwierz mi. Myślę nawet, że po wczorajszym sam będzie chciał z tym skończyć — mówiłem, opanowany. Odczułem, że powoli i ona się uspokajała. — Nie daj się ponieść emocjom, proszę.
— Myślisz, że jestem jedyna, która wpadnie w szał? — zapytała, trochę zdenerwowana. Wzruszyłem ramionami. — Amanda też się wkurzy! Ją to w ogóle okłamywaliście dłużej niż mnie, bo ona nie ma pojęcia o tym, co było trzy lata temu!
— I wcale nie musi wiedzieć! — odparłem, na co zareagowała zdziwieniem i lekkim zgorzknieniem.
— Jak to nie musi? — zapytała, nie dowierzając mojej postawie. — Przecież to wasza przyjaciółka, to... — urwała.
Zmarszczyłem brwi, kiedy nie dokończyła.
— Co? — zapytałem, bacznie jej się przyglądając.
— Dobra, nieważne — machnęła ręką, pokręciwszy głową. — Wiem, że na pewno będzie wściekła i zraniona tak jak ja — dodała, krzątając się po pokoju. — Aha, i powinieneś ją porządnie przeprosić, Sebastian — spojrzała na mnie z poważnym wyrazem twarzy, krzyżując ręce pod biustem.
— Za co? Co znowu zrobiłem? — spiąłem mięśnie, czując falę gorąca. W mojej głowie od razu zrodziły się tysiące negatywnych rzeczy, które mogłem powiedzieć Amandzie, co czasami przez przypadek zdarzało się zrobić, czego oczywiście mocno żałowałem.
Przez chwilę nic nie mówiła, a narastające napięcie spowodowało, że automatycznie zrozumiałem, iż musiałem zjebać po całości. Alanna patrzyła na mnie ze współczuciem, po czym rzuciła:
— Potraktowałeś ją jak gówno i nazwałeś grubaską — powiedziała cicho.
Odwróciłem głowę, po jej słowach momentalnie odczuwając wstyd i gorzkie poczucie winy. Żal do samego siebie i wściekłość uderzyło we mnie jak piorun. Boże, wszystko inne tylko nie to; wszystko inne tylko nie to; wszystko inne tylko nie to, proszę. Gdybym tylko mógł cofnąć czas, to uciekłbym z powrotem do macicy i z niej nigdy nie wyszedł.
— Dzięki, że mi powiedziałaś — odezwałem się po dłuższym milczeniu. Ubrałem się, zabierając wszystkie rzeczy, z którymi tu przyszedłem; Alanna uważnie mnie obserwowała, śledząc każdy ruch.
— Gdzie idziesz? — zapytała szybko, trochę z niepokojem w głosie.
— Pójdę już do domu — odpowiedziałem, zatrzymując się blisko niej, tak blisko, że poczułem na skórze policzków jej niespokojny oddech. Patrzyła na mnie błyszczącymi oczami jak u dziecka, nie ukrywając zmartwienia. Ująłem jej ciepłe lice, kojąco muskając kciukiem. — Rodzice pewnie się martwią, wiesz... Ostatnio miałem nieprzyjemną sytuację z tatą — rzuciłem.
— Jaką? Co się stało? — zapytała, zatroskana.
— Znalazł u mnie w plecaku trochę sprzętu... Chujowa sprawa, wiem. Zagroził, że jeszcze raz coś znajdzie albo zobaczy coś dziwnego, to bierze mnie na testy — westchnąłem, ciągle trzymając jej twarz w swoich dłoniach. Patrzyłem na każdy kawałek jej gładkiej i nieskazitelnej skóry, czując, jak uchodziło ze mnie całe zło i napięcie. To było niesamowite uczucie. — Chciałbym jeszcze spotkać się z Adamem; obgadać z nim to wszystko, wiesz... Chcę z tym skończyć, Al, bardzo tego chcę.
— Okej — skinęła niepewnie głową, ciągle wodząc za mną oczami.
— Nie martw się — odgarnąłem kłęb jej włosów, obdarowując czoło czułym pocałunkiem. — Obiecuję, że wszystko będzie dobrze, wyjdę z tego. Obiecuję — wyszeptałem.
Przytuliliśmy się. Alanna przytuliła mnie mocno i nie puszczała, jakby tuliła mnie pierwszy i ostatni raz. Z jednej strony cieszyłem się, że się dowiedziała i mimo to była skłonna mi pomóc, a z drugiej jednak strony czułem strach przed jutrem; przed wielką niewiadomą, która owładnęła temat przyszłości. Nie wiedziałem, czego tak naprawdę się w niej spodziewać. Bałem się, że nic nie pójdzie po mojej myśli. Kiedy tuliłem ją z czułością, napawając się każdym fragmentem kruchego ciała, nagle odczułem, że nawet świadomość jej obecności po tym wszystkim; że wciąż trwa przy mnie i nie opuści – nie zabiła we mnie poczucia lęku i przerażenia. Alanna, mimo zapewnień, nie była w stanie mi pomóc. Miałem ochotę się popłakać. Coś głęboko i mocno siedziało w mojej głowie, coś, co żyło własnym życiem, a ja byłem tego tylko zwykłą marionetką. Przytuliłem ją mocno, najmocniej. Miałem ochotę jej wykrzyczeć, że się boję wyjść z tego domu i żeby lepiej mnie nie wypuszczała, bo nie mam pojęcia, co mnie poza nim czeka.
~*~
Przyszedłem do domu, zaraz na wejściu spotykając całą rodzinę – Jade bawiła się z Maxem na korytarzu w przeciąganie liny, a gdzieś obok pan Winston robił za sędzinę, kracząc do psa, żeby nie odpuszczał smarkuli. W powietrzu unosił się zapach marchewkowego ciasta; gdy spojrzałem w stronę kuchni, zobaczyłem tam mamę, która wyciągała z piekarnika ową słodkość. Mój tata wychylił się z pomieszczenia, zatrzymując ciekawskie ślepia na mnie, jak gdyby nie spodziewał się gości, ale to byłem tylko ja.
— Wróciłem, hej — odezwałem się półgłosem, czując dziwne napięcie w ciele. Miałem wrażenie, że wzrok taty wypala we mnie dziurę. Po tamtej sytuacji czułem, jakbym chodził na szpilkach i musiał uważać z absolutnie każdą rzeczą; nawet z oddychaniem.
— Cześć — przywitał się bez wyrazu, utkwiwszy we mnie swoje baczne spojrzenie niczym policyjny reflektor.
— Sebastian, słońce, w samą porę przyszedłeś! — ucieszyła się mama. — Akurat wyciągnęłam ciasto, zjesz z nami? — zapytała.
Przełknąłem ślinę. Zjedzenie czegokolwiek było ostatnią rzeczą, o której myślałem zrobić.
— J-ja...
— Sebastian, jak było na urodzinach?! — zaatakowała mnie pytaniami Jade. Jej rozluźniona ręka latała we wszystkie kierunki, bo Max szarpał linę. — Jakie prezenty dostał Adam?! A było coś śmiesznego?! Ktoś się bił?! Opowiadaj!
— Chodź, Sebastian, rozbierz się i siadaj, opowiesz nam — wtrąciła mama, w pośpiechu przygotowując stół.
Miałem ochotę zapaść się pod ziemię. To był ten nieodpowiedni moment, w którym rodzina atakuje cię z pozytywnymi intencjami, lecz ty jedyne czego pragnąłeś, to zaszyć się w pokoju, założyć słuchawki na uszy i zniknąć. Palnąłem od niechcenia, że pójdę się tylko przebrać i zaraz przyjdę, po czym uciekłem na piętro, kierując się do drzwi na końcu długiego korytarza. Kiedy znalazłem się w pokoju, poczułem, jakbym trafił tu po kilkuletniej nieobecności. Moja najprzyjemniejsza oaza spokoju, intymna strefa komfortu, moje i tylko moje dojo. Rozebrałem się z ubrań, padając na łóżko jak długi.
O czym myślałem – nawet sam nie wiem. Tego było mnóstwo; od urodzin Adama, które niewiele pamiętam; o sytuacji z Alanną i tym, co nas mogło czekać w przyszłości; o cholernym uzależnieniu (które na samo wspomnienie wywoływało dziwną rozpacz); aż po relacje z rodziną i samym sobą. Czułem się potwornie źle, ale to potwornie. Na temat własnej osoby nie miałem nic miłego do powiedzenia – gardziłem sobą i przeklinałem, zdając sobie sprawę, że za te wszystkie wydarzenia odpowiadałem ja sam. Nie mogłem winić Adama, no bo przecież się zgodziłem, ale dzisiaj miałem zamiar w końcu z tym skończyć. Chciałem zrobić to dla mamy i taty, dla Alanny, a co najważniejsze – dla siebie. Miałem przed sobą całe życie i mnóstwo w nim planów, wówczas na ten moment marzyłem umrzeć; musiałem coś z tym zrobić i zacząć walczyć.
Ale tak bardzo nie wiedziałem, co zrobić. Bałem się, cholernie się bałem, że nic, co w związku ze zmianą aktualnego życia planowałem, nie pójdzie po mojej myśli. Ten strach rozlewał się po umyśle, a nawet docierał do ciała i piorunował tępym, drętwiejącym oraz żrącym uczuciem – n i e p o k ó j; bolesne doznanie, które, jak zaatakuje, tak szybko nie opuści.
— Sebastian, chodź już, nooo! — zawołała Jade, zniecierpliwiona.
Gdyby tylko wiedzieli, jak bardzo nie chciałem tam zejść. Nabrałem głębokiego oddechu, po czym wypuściłem – miałem wrażenie – jeszcze większą jego ilość. Wstałem z łóżka i sięgnąłem po telefon, zauważając wiadomości od Adama, do którego zresztą miałem właśnie napisać:
Adam
stary
wczoraj nieźle odjebałeś
i wpierdoliłeś nas wszystkich na mine
daj znać jak wstaniesz, musimy się jak najszybciej spotkać
Odpisałem mu, żeby za godzinę był na skateparku. Odłożyłem telefon z powrotem na biurko i rozebrałem się z ubrań, które niedbale rzuciłem na podłogę. Skierowałem się pod prysznic zmyć cały brud, który w moim odczuciu przeżarł się aż do kości. Szorowałem wszystko – nawet podpisy, których nie chciałem już widzieć, bo kojarzyły mi się z bezmyślnym, głupim idiotą, jakim jestem. Większości nie udało się zetrzeć.
Kiedy wyszedłem, prędko ubrałem dresy i prędko pobiegłem do jadalni, gdzie siedziała cała rodzina, rozbawiona i uśmiechnięta po uszy. To było, jak gdybym znalazł się przed najpiękniejszym, najszczerszym i najczulszym obrazem świata. W ułamku sekundy coś chwyciło mnie za serce, bo przypomniałem sobie, co tym wspaniałym ludziom wyprawiałem za ich plecami. Byli jak nieskazitelna, czysta jak łza woda i bałem się znaleźć między nimi – brudny po uszy ze swoimi okropnymi sekretami. Przełknąłem ślinę, ledwo odważając się do nich zbliżyć, lecz po usłyszeniu serdecznych głosów nagle tak jakoś zapragnąłem być tam i czuć się jak to dziecko, któremu nic nie brakowało:
— Chodź, Sebastian, siadaj! — zachęcała mama.
— Opowiadaj jak było, nooo! — niecierpliwiła się Jade, zajadając się marchewkowym ciastem.
— No, Sebastian, lepiej się pośpiesz, bo twoja siostra zaraz wszystko zje — nawet tata zdołał zażartować, mimo poprzedniej nieprzyjemnej sytuacji.
Kiedy usiadłem, miałem ochotę się popłakać. O urodzinach Adama odważyłem się opowiedzieć pół prawdę, bo niestety część z nich musiała stanowić kłamstwa. Słuchali moich opowieści z uwagą i serdecznością, czasami śmiejąc się, a czasami zdumiewając z ich absurdu. Rodzice potrafili wtrącić historie z ich młodości, czego z mojej i Jade strony słuchało się jeszcze lepiej. Atmosfera nad nami była moim głębokim pragnieniem, o którym marzyłem długi czas – uśmiechy na twarzach wszystkich dokoła, radosny i zabawny klimat bijący z serc każdego po kolei oraz s z c z ę ś c i e, jak gdybyśmy tworzyli z powrotem tę szczęśliwą rodzinę co kiedyś. Zasiadając tu z nimi z czysto spontanicznej decyzji, zapomniałem o ponurej rzeczywistości, w jakiej żyję; nie było w niej smutków, złości, problemów i cholernych narkotyków. Miałem ochotę się popłakać, bo dawno nie czułem się tak wesoły i rozpromieniony, tak bezpieczny i zrelaksowany.
— Chyba już wystarczy tych opowieści — odezwała się mama, wciąż radosna. Po chwili nabrała poważniejszego wyrazu twarzy, co mnie lekko zestresowało; nawet odłożyłem z powrotem łyżeczkę na talerzyk, nie mogąc dokończyć ciasta. — Jak twoja szkoła? Jak matematyka? — zapytała z troską.
Odetchnąłem z ulgą.
— Dobrze, zaliczę semestr bez problemu — odpowiedziałem od razu, pozwalając sobie wcisnąć kawałek ciasta do buzi. — Pani Flinch wzięła mnie i Lloyda na kiermasz w zamian za zaliczenie — mówiłem z pełną buzią. — Ale fart, co? — parsknąłem.
— Ale to nie znaczy, że masz się nie uczyć — odparła, matkując. — W letnim semestrze nie będziesz miał takiego fartu, co?
— No ta... Ale będę się uczyć! — zapewniłem.
— I co potem? — wtrącił tata, spoglądając na mnie bez wyrazu. Wyrównaliśmy kontakt wzrokowy, a przez tę chwilę czułem dziwnie nieprzyjemną aurę. Wszyscy patrzyli na mnie w oczekiwaniu odpowiedzi, której, szczerze, nawet ja nie znałem. — Co po szkole? Rok przerwy i studia? Może praca? — dopytywał.
Na usta cisnęło się, żeby powiedzieć o muzyce. O tym, jaką ogromną część dla mnie stanowiła, jakie miałem wobec niej plany – tak naprawdę, jak chciałem wspólnie z nią przeżyć życie. Rodzice wszczepili we mnie miłość do muzyki i ta miłość nigdy nie zgaśnie – pielęgnuję ją każdego dnia jak ogródek, a nawet dążyłem, by z nią wspiąć się na wyżyny – dzięki niej mogąc zarabiać i się utrzymywać. Chciałem powiedzieć, że z Adamem planujemy po szkole wyjechać i otworzyć studio w Los Angeles, ale czułem, że to nie był odpowiedni moment.
— Jeszcze nie wiem — odpowiedziałem. — Zrobię rok przerwy, pomyślę nad przyszłością i wtedy zdecyduję — dodałem.
— A ja wiem, co chcę robić! — pochwaliła się Jade. Oczy wszystkich zwróciły się w jej kierunku, lecz nie moje – siedziałem jak przyszpilony do krzesła i patrzyłem nieobecnym spojrzeniem przed siebie, momentalnie tracąc humor. — Chcę zamieszkać z Jasonem na farmie i mieć mnóstwo zwierzątek! Chcemy mieć kurki, krówki, koniki, kozy... Piękny ogród z mnóstwem warzyw i owoców... Marzy mi się zostać pisarką i wydać książkę!
— To cudowne, Jade! — zachwyciła się mama, zaczesując jej długie brązowe włosy.
Tymczasem ja siedziałem obok, a przez moją głowę przewijało się tysiące pesymistycznych myśli związanych z moją przyszłością. Wiara, że cokolwiek mogłoby mi się udać, z każdym dniem polegiwała w gruzach; świadomość miejsca, w którym się aktualnie znajdowałem, odbierała tę nadzieję. Nie byłem w stanie opowiadać o przyszłości z taką lekkością, z jaką posługiwała się moja młodsza siostra, bo dla mnie przyszłość była wielką niewiadomą. Nawet miłość do muzyki, szczere plany i chęci związane ze zrealizowaniem tego, do czego tak zawzięcie dążyłem, czasami były dla mnie tylko marzeniem naiwnego chłopaka, pogrążonego w swych obłokach i fantazjach. Kiedy słyszałem zachwyty rodziców nad szczeniackimi i jakże uroczymi planami Jade, miałem ochotę opowiedzieć o moich, ale zdałem sobie sprawę, że przecież dla nich moje plany to dopiero absurd. Nabrałem więc głębokiego oddechu i potargałem Jade włosy na czubku, mówiąc:
— Tylko w nie nigdy nie zwątp. Nawet jak ktoś powie, że są idiotyczne.
~*~
Adam już czekał przy zaśnieżonej rampie, paląc papierosa i grzebiąc coś w telefonie. Kiedy zagwizdałem na znak, że jestem, przyjaciel odwrócił się w moim kierunku i smętnie uśmiechnął. Z niewielkiej odległości, która nas dzieliła, mogłem dostrzec ogromnego kaca, jaki się malował na jego twarzy, co w sumie było zabawne, bo mnie też dolegał. Trochę czułem skurcz żołądka, trochę doskwierał stres i nerwówka, a nawet bardziej niż trochę miałem ochotę wyrzucić z siebie całą wściekłość i rozpacz po tym wszystkim, przez co przeszedłem. Miałem serdecznie dość i w tym momencie chciałem to w końcu zakończyć. Oboje tego potrzebowaliśmy, zdecydowanie oboje.
— Stary, dlaczego na ciebie wiecznie trzeba czekać? — zapytał, kiedy pojawiłem się obok.
— Sorry, z rodzicami się zasiedziałem — odparłem, przybiwszy piątkę na przywitanie. — Coś się stało, że masz takie parcie na spotkanie? — zapytałem, opierając się o ścianę rampy. Schowałem ręce w kieszenie kurtki, uważnie spoglądając na przyjaciela.
— No, a nie? — rzucił, zaskoczony. Zaciągnął się fajką, poprawiając okulary na nosie. — Pamiętasz cokolwiek z imprezy?
— Mam przebłyski — odpowiedziałem, zdołowany. — Ale wiem, co odjebałem — dodałem półgłosem.
— No, to dobrze, że wiesz! — powiedział, nagle zdenerwowany. Zmarszczyłem brwi, nie spodziewając się takiej reakcji. — Stary, jak mogłeś nas tak wjebać?! — nie dowierzał.
— Mam to gdzieś, Adam, naprawdę, mam to już głęboko w dupie — odpowiedziałem ze spokojem, czując do tej sytuacji obojętność. Kiedy wiedziała o wszystkim Alanna przestałem przejmować się resztą. — Alanna wszystkiego się dowiedziała i ma zamiar mi pomóc to rzucić. Rzucam to, Adam, rozumiesz? Ja już nie mam zamiaru w tym uczestniczyć — oznajmiłem stanowczo, patrząc jemu prosto w oczy. Mój przyjaciel wydawał się być zaskoczony, a jednocześnie od tych niebieskich ślepi biło zrozumienie.
— Słuchaj, ja...
— Nie, to ty w końcu posłuchaj! — przerwałem mu, dłużej nie wytrzymując ciśnienia. Czułem, że musiałem tę wściekłość i rozpacz z siebie wyrzucić: — Od początku wiedziałem, żeby w to nie wchodzić, ale zrobiłem to ze względu na twoje prośby! Powtarzałem ci kilka razy, że już nie chcę, ale ty jeszcze i jeszcze, i wiesz, jak mi to siadło na bani?! Czy ty masz pojęcie, jak ja się czuję?! Od kilku tygodni wręcz błagam, żeby to wszystko się skończyło, błagam, żeby ktokolwiek mi pomógł z tego wyjść, błagam... — prawie się popłakałem. Adam patrzył na mnie, zastygając bez ruchu. — Prawie nic nie jem, prawie nie śpię i prawie nie żyję, bo te życie poświęciłem na kłamstwa, oszustwa i manipulację rodziny, a wcześniej Alanny i wiesz, jak potwornie się z tym czuję?! Dzień w dzień budzę się z wyrzutami sumienia i żalem, to mnie wręcz pożera... Budzę się i czasami mam ochotę w ogóle się nie obudzić, bo wybrałem w życiu coś, co mnie nie zadowala, wybrałem miejsce, w którym nie chcę być! I po co to wszystko?! Dla pieniędzy?! Jeżeli taka ich cena, to pierdolę to, bo mam dość! Chcę wrócić do tego, co było kiedyś: do beztroskiego palenia zioła, słuchania muzyki i dzielenia się nią, jeżdżenia na desce i zabawy, bo mam dopiero dziewiętnaście lat, a na ten moment marzy mi się jedynie przypierdolić w nos, rozumiesz to?! Rozumiesz?! Mówiłeś, że wejdziemy w to tylko na kilka tygodni, ale już teraz czuję, że wyniosę z tego jedynie uzależnienie, z którym będę walczył całe życie! Będę z tym walczył całe życie! — szarpnąłem Adama za kurtkę i wytargałem, zrozpaczony zalewając się łzami. Adam popłakał się razem ze mną, trzymając mnie mocno za dłonie. — Ja już tego psychicznie nie wytrzymuję, tak bardzo nie wytrzymuję, że mam ochotę zostawić tu wszystkich i uciec gdzieś daleko, tak daleko, by zacząć życie od nowa! Pieprzony Boże, gdybyś tylko czuł to, co ja czuję, gdybyś tylko to poczuł! — wykrzyczałem mu prosto w twarz. — Ja już nie wytrzymuję... nie wytrzymuję, Adam... ja już mam serdecznie dość...
Po wszystkim odepchnąłem go, padłem plecami na ścianę rampy i popłakałem się. Między nami zapadła grobowa cisza, lecz pełna rozemocjonowania. Ścierałem potok łez i ścierałem, chlipiąc jak dziecko. Wyrzucenie z siebie tak ciężkich słów kosztowało mnie kolejnym załamaniem psychicznym – moja głowa prawie eksplodowała z nadmiaru nerwów, moje ciało drżało i rozdzierało wewnątrz bólem, którego opisać nie umiałem. Miałem ochotę na wszystko, co doprowadziłoby do śmierci. Miałem ochotę pożegnać się ze wszystkimi, których kochałem i uciec stąd jak najdalej. Świst zimnego powietrza prześmigiwał nad naszymi głowami, a płatki śniegu opadały na ramiona; Adam podszedł do mnie, odważając się odezwać słabym głosem:
— Mam tak samo... — wykrztusił, powstrzymując się od płaczu. Uniosłem spojrzenie znad ziemi i wbiłem je prosto w oczy najlepszego przyjaciela. — Czuję to samo, Sebastian, i rozumiem cię bardziej niż ci się wydaję... — powiedział szczerze — Myślałem, że damy radę jeszcze wytrzymać, ale po wczorajszym zrozumiałem, że trzeba to już zakończyć... Ja już też tak nie chcę żyć...
Popłakałem się, ale chyba ze szczęścia. Zdecydowanie ze szczęścia. Cały ten czas myślałem, że byłem z tym wszystkim sam; żyłem z myślami w osamotnieniu i braku zrozumienia, a tymczasem wystarczyło się odezwać, by dowiedzieć się, że ktoś inny ma podobnie. Gdybym tylko wiedział wcześniej, że Adam czuł się tak równie mocno źle co ja, to być może oboje zapobieglibyśmy wielu rzeczom, a co najważniejsze – to uzależnieniu, z którego teraz nie uciekniemy bez niczyjej pomocy. Płakałem i Adam płakał razem ze mną. Byłem szczęśliwy. Miałem wrażenie, że dobiegł kres moim długim cierpieniem i teraz powoli wszystko wracało do jak dawniej. O Boże, byłem taki szczęśliwy.
— Słuchaj, rano zadzwoniłem i załatwiłem spotkanie z Frankiem i Kosą — odezwał się. Spojrzałem na niego w lekkim osłupieniu, ale szybko sprostował: — Mam trochę zioła, kilka gram, niewiele tego, ale zrobimy ostatnią transakcję i dziś to skończymy. Powiemy, że to już koniec i że się wycofujemy z rynku — powiedział.
— Ale co im powiemy? Dlaczego niby? Przecież to mafia, oni mogą nas tak łatwo nie wypuścić! — panikowałem.
— Wymyśliłem, że rodzice zorientowali się o naszym uzależnieniu i zakazali wszystkiego. Przecież jesteśmy zasranymi dzieciakami, powinni to zrozumieć! — odpowiedział, nie ukrywając nerwów co do sytuacji.
— Boże, bardziej beznadziejnej wymówki nigdy nie słyszałem — zażenowałem się, czując, że to mogło nie przejść u gangsterów.
— A masz lepszą? — burknął, nadąsany. Wzruszyłem ramionami, poprawiając czapkę na głowie. — Możemy ich trochę postraszyć, że mam wujka policjanta i zaczął wokół mnie węszyć.
— Lepiej ani słowa o policji — powiedziałem, poważniejąc. Adam spojrzał na mnie, przełknąwszy ślinę. Na krótki moment umilkliśmy, myślami błądząc przy durnych wymówkach. To była chyba najcięższa chwila w tym wszystkim – poinformować Frankiego i Kosę. — Dobra, przystańmy na tym ze starymi, ale o policji ani słowa — odezwałem się.
— Dobra — przytaknął, spoglądając na mnie.
Nasze oddechy drżały z nerwów i stresu, który z każdą sekundą rósł w sile. Natłok myśli był zbyt wielki i chaotyczny, by znaleźć w nim coś lepszego niż głupia wymówka z rodzicami, ale nawet nie miałem tylu energii, by wymyśleć inną. Patrzyłem na najlepszego przyjaciela, a on patrzył na mnie, z jednej strony czując przepełniające szczęście i zadowolenie, bo nareszcie zakańczaliśmy to, w czym w ogóle nie powinniśmy byli się pojawić, a z drugiej jednak strony czułem tkliwy i narastający strach, bo nie wiedziałem, czego się spodziewać w najbliższych godzinach. Przełknąłem ślinę i niepewnym głosem zapytałem Adama:
— A co zamierzamy zrobić... — zawahałem się. — No wiesz... z towarem?
Adam spojrzał na mnie, jakby również się wahał:
— Najlepiej jeszcze tego samego dnia sprzedajmy — odpowiedział słabym tonem. Nabrałem głębokiego oddechu i znowu przełknąłem ślinę, czując, jak w gardle dziwnie zasychało. — Może Rory'iemu, nie wiem...
— Dobra — przytaknąłem prędko, ucinając temat. Chciałem jak najszybciej o nim przestać mówić, a najlepiej zapomnieć. — To jedziemy? — zapytałem niepewnie, nie mogąc zapanować nad drżącym oddechem.
Adam spojrzał na mnie, ale jego spojrzenie nie było spojrzeniem silnego, odważnego i pewnego siebie chłopaka. Nie było w nim kropli przebojowości, zawadiactwa i waleczności, z jaką poruszał się na co dzień wobec świata. Miałem wrażenie, że nawet w jego niebieskich oczach skrytych pod grubą oprawką okularów nie było nadziei wobec tego, co zamierzaliśmy zrobić. Przestraszyłem się. Zanim mogłem wobec wszystkiego zaprotestować, odezwał się:
— T-tak... Chodź, jedźmy...
~*~
I pojechaliśmy, czując pod gardłem brzytwę ostrzejszą niż tasak. Przemknęliśmy przez miasto w ciszy, czasami odzywając się krótkimi zdaniami, które zresztą nie miały znaczenia, bo nasze myśli przyćmiewały obraz spotkania. Niby ciałem byliśmy jeszcze w aucie, niby oczy skanowały burzliwą i chaotyczną metropolie Nowego Jorku, a wrażenie, że duszą byliśmy już w ciasnej i zimnej kuchni brudnego mieszkania było bardziej rzeczywiste niż obecna chwila. Strach przejął nad nami kontrolę i zapanować nad nim to było jak próba ugaszenia wielkiego pożaru zwykłym wiadrem. Staraliśmy się wesprzeć, ale bezskutecznie, staraliśmy się cieszyć, bo nadchodził tego koniec, ale też bezskutecznie – czułem, jakbym podświadomie przeczuwał coś, co pójdzie nie po naszej myśli.
Adam zaparkował samochód przy tej nieszczęsnej latynoskiej knajpie, gdzie jeszcze niedawno temu uciekałem przez okno. Kiedy przelotnie spojrzałem na wnętrze restauracji, przy kasie stała ta sama dziewczyna co poprzednio. Parsknąłem pod nosem, chociaż mając jeden powód do uśmiechu.
— Z czego się śmiejesz? — zapytał Adam, spoglądając na mnie z ciekawości.
— Nic, tak po prostu — wzruszyłem ramionami.
— Stary, ja sram pod siebie, a ty się śmiejesz? Też tak bym chciał — dodał.
— Pośmiejemy się, jak stamtąd wyjdziemy i już nigdy nie wrócimy, chodź — ponagliłem, wychodząc ze samochodu.
Adam zabrał plecak, w którym trzymał marne piętnaście gramów. Mieliśmy oddać gangsterom pieprzone piętnaście gramów – przecież to nawet wstyd przychodzić, ale co gorsza, to strach zostawić ich z tym i poinformować, że już nie działamy. Oboje wzięliśmy głęboki oddech i ruszyliśmy przez wąski chodnik, przedzierając się do głębin harlemu. Po drodze wymyślaliśmy ostateczną wersję wymówki, starając się udać przy tym jak największą powagę sytuacji. Przez narastający stres, który wiercił dziurę w żołądku, jak gdyby prawdziwe pazury próbowały dobrać się do wnętrza, zapaliliśmy wspólnie papierosa. Nikotyna tylko na krótką chwilę złagadzała ból. Z każdym krokiem, który zbliżał nas do wielkiego budynku z czerwonej cegły, odnosiłem wrażenie, że zdecydowanie coś pójdzie nie tak i lepiej byłoby stąd uciec jak najszybciej. Bałem się, tak potwornie się bałem.
— Nie wiem, czy dobrze robimy — odezwałem się lękliwie, kiedy zatrzymaliśmy się przed schodami do klatki. Adam spojrzał na mnie jakbym właśnie zdurniał.
— Co ty wyprawiasz? Chcesz się wycofać? — zapytał szeptem, jakby bał się ścian budynku, które mogły mieć uszy.
— Adam, mam wrażenie, że coś pójdzie nie tak... — pokręciłem głową. — To u nich nie przejdzie, mówię ci...
— Mogą mi, kurwa, naskoczyć co najwyżej! — odpowiedział, pewny siebie. — Jeżeli spadnie mi z głowy choć jeden kręcony włos, to urwę im jaja, przysięgam. Nie mazgaj się i chodź! — rzucił, otwierając potężne drzwi do budynku.
Smród gotowanego jedzenia, hałas muzyki i histeryczne krzyki dzieci; gdzieś w tym chaosie usłyszeliśmy przekleństwa dorosłych, a nawet stłuczone naczynia. Nigdy w życiu nie mógłbym mieszkać w takim miejscu i współczułem wszystkim, którzy zostali do tego zmuszeni. Byliśmy sparaliżowani jak nigdy i jak nigdy przedtem nie przeżywałem takiej chwili. Mimo odważnej postawy Adama, wiedziałem, że bał się równie mocno co ja. Ledwo stawialiśmy kroki po zniszczonych schodach, zbliżając się do odpowiedniego numeru jak tykająca bomba. W tysiącach myśli przychodziło mi do głowy nawet, czy może nie zostawić ich w cholerę – po prostu zawrócić i już nigdy się nie odezwać, zniknąć jak zeszłoroczny śnieg i pozostać jedynie wspomnieniem. Ale zaraz przypominałem sobie, że przecież nie takich cwaniaczków potrafili odnajdywać. Świat jest za mały, by pozostać w nim niezauważony.
Kiedy naprawdę zapragnąłem zaprotestować, niespodziewanie pojawiliśmy się przed numerem dwadzieścia sześć. Piekielny numer dwadzieścia sześć błyszczał jak krwawy diament. Już nie było odwrotu. Staliśmy i przez dłuższą chwilę żaden z nas nie wiedział, co zrobić. Zapukać? Zadzwonić? Byliśmy jak sparaliżowani. Lękliwie zerkałem na Adama, a on zerkał na mnie, jak gdybyśmy wzrokiem poszukiwali wśród swoich zestrachanych dup ratunku.
— Zapukaj... — szepnąłem, trącając go ręką.
— Nie-e, ty zapukaj — odsunął się, stanowczo protestując.
— Nie ma mowy — pokręciłem głową.
Sprzeczaliśmy się, za cholerę nie mogąc dojść do porozumienia. Czułem się gorzej niż na początku, kiedy przyszedłem tu kilka tygodni temu. Przeczucie, że lada moment mogło coś pierdolnąć, było tak wielkie, że odbierało mi funkcjonowanie. Żaden z nas nie chciał odpuścić; żaden z nas nie potrafił odważyć się zapukać bądź zadzwonić. Nawet świadomość, że mogli obserwować nas przez judasza, nie była tak przerażająca jak ten cholerny krok do przodu.
Wzdrygnęliśmy się, jakby właśnie przeleciała nad naszymi głowami kula kalibru 44 od wściekłego pistoletu. Drzwi otworzył Kosa, który zmierzył nas z góry do dołu wzrokiem niby niebezpiecznego zabójcy. Miałem ochotę zlać się w spodnie. Z trudem przełknąłem ślinę i spojrzałem na mężczyznę, który dla ostrożności wyjrzał za framugę drzwi i rozejrzał się po korytarzu, po czym wpuścił nas do środka. Weszliśmy, a Kosa zamknął tuż za naszymi plecami wrota. Chłód otoczył nas z każdej strony. Przelotnie obejrzałem się za Adamem, którego twarz była blada jak ściana. Wyrównaliśmy kontakt wzrokowy i lekko uśmiechnęliśmy, jak gdybyśmy chcieli wesprzeć w stercie gówna, w którym byliśmy po uszy.
— No chłopaki, to musi być szybka akcja, bo czas nas goni! — odezwał się niski głos Frankiego. Skierowaliśmy się do kuchni, gdzie stał przy oknie i palił papierosa. W nasze oczy rzucił się Glock, który swobodnie leżał na kuchennym blacie. — Coś wy tacy markotni, co? — zapytał z drwiącym uśmieszkiem.
Tym razem to Adam usiadł przy stole, a ja zatrzymałem się przy lodówce. Uważnie obserwowałem wszystko dookoła, ale to wszystko nagle stało się tak niewyraźne i mętne, jakbym przez strach nie umiał niczego rozpoznać i nazwać. Widziałem tylko pistolet, który w moje wyobraźni już celował prosto między moje oczy. Kosa prężył muskuły pod opiętą koszulką i niewzruszony naszą obecnością przeliczał plik forsy, stojąc do nas tyłem. Frankie uśmiechał się głupkowato i patrzył raz na mnie, a raz na Adama, paląc fajkę.
— A ty co, telefonu nie umiesz odebrać?
Miałem wrażenie, że się przesłyszałem.
— Tak, do ciebie mówię!
Spojrzałem na Frankiego i zbladłem bardziej niż czysta biel. Adam obejrzał się za mną z wyrazem twarzy, jak gdyby właśnie się ze mną żegnał. Głos Frankiego był niby normalny; drwina wylewała się z każdych jego otworów, aczkolwiek wyraźnie usłyszeliśmy w tym nutę pretensji.
— Sorry, nie mogłem w tamtym momencie odebrać... Byłem z rodzicami... — rzuciłem prędko jakąś kiepską wymówkę. Frankie zapalił papierosa i się zaśmiał.
— Chłopie, gdybyś siebie widział! — śmiał się. Zmusiłem się do lekkiego uśmiechu, w głębi serca pragnąć stąd uciec jak najszybciej. — Wyluzuj, przecież cię nie zabiję.
Parsknął również Kosa, który dotychczas był jak powietrze.
— To co, konkrety na stół i kończymy spotkanie, co? Trochę nam się spieszy, wiecie, co mam na myśli — mrugnął zawadiacko.
Nie, nie wiem i nawet nie chcę wiedzieć.
Spojrzałem na Adama, któremu zimny pot ściekał aż po karku. Lutcher wyjął z plecaka małą paczuszkę, w której zapakowane było pieprzone piętnaście gramów. Miałem wrażenie, że lada moment grunt pod moimi stopami się zapadnie, a ja polecę i już nigdy nie wstanę. Bałem się spojrzeć na ich wyraz twarzy, więc nawet nie patrzyłem na to, jak mogli zareagować na towar. Czułem, jakbyśmy właśnie na własne życzenie spieprzyli sprawę.
— No halo, halo... Tak się nie umawialiśmy, chłopaki — odezwał się poważnym głosem Frankie.
— T-to tylko tyle, ile mamy... — odpowiedział słabo Adam.
Zawirowało w mojej głowie, a gorąco uderzyło z potężną siłą. Oparłem się o chłodną lodówkę, która jakby podtrzymała mnie swoimi ramionami przed upadkiem. Pragnąłem, żeby Adam powiedział to, co omówiliśmy i pragnąłem stąd już uciec. Ale najgorsze w tym wszystkim było to, że Adam milczał. Patrzyłem na najlepszego przyjaciela, a on czasami patrzył na mnie i poszukiwał ratunku, którego nie umiałem dać. Sparaliżowało mnie.
— Tylko tyle? — nie dowierzał Frankie, macając z każdych stron opakowanie. — Rudy, tak bardzo naciskałeś przez telefon na spotkanie i przychodzicie z jakimś marnym gównem? — zapytał i spojrzał na nas, tym samym jakby zabijając już wzrokiem.
— Więcej nie daliśmy rady wytrzasnąć... Trochę słabo wśród naszych... — odparł lękliwie.
— Ale mnie gówno obchodzi, jak jest u was, dzieciaki, okej? — rzucił srogo Frank, którego głos wręcz palił nasze wnętrzności. Byłem tak zestrachany, że nie potrafiłem się odezwać. — Marnujecie tylko nasz czas, przychodząc z jakimś marnym gównem. Co to jest, co? Co ja z tym zrobię, co? — zapytał, nerwowo dotykając opakowania.
Drżałem, nie potrafiąc zapanować nad niczym. Nie umiałem się odezwać, tym samym nie umiejąc stanąć obok najlepszego przyjaciela i go wesprzeć w szale wściekłości Franka. Lutcher był tak blisko mężczyzny, że ten aż go ranił samymi słowami i spojrzeniem. Pragnąłem znaleźć w sobie odrobinę odwagi, ale bezskutecznie, bo zresztą chłodna lodówka, która działała na pełnych obrotach, ledwo utrzymywała mnie na prostych nogach. Byłem po prostu sparaliżowany.
— Przepraszam, ja... — ledwo wykrztusił Adam.
— Nie przepraszaj, tylko nie róbcie sobie ze mnie jaj, jasne? — przerwał mu, rzucając niebezpiecznie ostrzeżenie, które wywołało w nas ogromną panikę. Miałem ochotę wykrzyczeć, że nie robiliśmy sobie jaj i chcieliśmy po prostu zakończyć współpracę, ale milczałem. Milczałem i nie umiałem się odezwać, a Adam siedział jak uwiązany potężnymi pnączami i też nie umiał się odezwać, i też, do diabła, milczał.
Niespodziewanie Frankie odwrócił się zwinnym ruchem i podszedł do Kosy, wyciągając rękę w kierunku leżącego pistoletu. Kiedy tylko to dostrzegliśmy, zimny pot zalał nas jak kubeł wody. Nerwowo poruszyliśmy się z miejsca, w którym dotychczas tkwiliśmy jak martwi, nagle zauważając, że tak naprawdę sięgnął po kopertę od Kosy. Otworzył jej środek, przeliczając pieniądze. Patrzeliśmy na to z lękiem, drżąc z emocji, jakbyśmy właśnie uszli z życiem.
— Zabierajcie to i spierdalajcie już — warknął gorzko, rzucając przed Adamem kilka zielonych. Lutcher bez słowa zabrał pieniądze, ledwo powstrzymując drżenie ręki. Spuściłem wzrok najniżej jak mogłem, nie potrafiąc patrzeć mężczyźnie w oczy, od którego gniew aż kipiał jak nieopanowany ogień. — Na następny raz macie mi się nie pokazywać z takim gównem, jasne?! — ostrzegł srogo, kiedy prędko zawijaliśmy dupę i kierowaliśmy się do wyjścia. Każde stąpniecie o podłogę przyprawiało nas o mdłości, a niezadowolony i pełny goryczy głos Franka za naszymi plecami był jak wbijający się nóż. — Wkrótce do ciebie zadzwonię, Silver, i macie mi przynieść coś wartego przyjścia tu!
Zamknął drzwi z hukiem i brakowało jedynie, żeby nas kopnął solidnie w tyłek. Wpadliśmy na korytarz jak w ramiona upragnionej wolności, jakbyśmy właśnie przeżyli najcięższą i najstraszniejszą torturę na świecie. Nabrałem głębokiego oddechu razem z Adamem, czując, jak powietrze wypełniało nasze zdrętwiałe i sparaliżowane ciała, po czym bez słów i spojrzeń zaczęliśmy biec. Biegliśmy z prędkością światła, biegliśmy ile sił w nogach, biegliśmy i biegliśmy przez niby góry, lasy i łąki, nie zwracając uwagi na nic, absolutnie na nic. W głowie miałem szum, który słyszałem aż z zewnątrz, a wzrok ledwo nadążał za obrazem, który szalenie zmieniał perspektywę. Miałem wrażenie, że jego głos wciąż kroczył za mną jak mroczny cień, który boleśnie ciął, szarpał i kłuł z niewyobrażalną dla nikogo siłą. Miotało mną na wszystkie strony i powstrzymać tej potwornej karuzeli nie umiałem.
Nie wiedząc nawet kiedy, znaleźliśmy się w samochodzie.
— KURWA MAĆ! — wrzasnął z rozpaczą Adam.
Skuliłem się, jak gdybym bronił przed światem dokoła, przed niebezpieczeństwem, które mnie w nim czekało. Miałem ochotę się popłakać, ale nie płakałem. Adam tuż obok krzyczał i przeklinał, przeżywając w rozemocjonowaniu całe wydarzenie, a ja? Ja czułem się bezradny, bezsilny, czułem się przestraszony i cholernie rozbity na drobne części. Były wielkie plany, była wielka nadzieja; serce wrzało ze szczęścia na myśl, że to koniec, a tymczasem okazał się to być początek. Miałem ochotę wygarnąć Adamowi, że to przez jego pieprzone piętnaście gramów, ale kiedy spojrzałem na najlepszego przyjaciela, on płakał jak dziecko.
— Cholerny Frankie, cholerny Kosa! — walił pięścią w kierownicę. — Nienawidzę ich, kurwa, nienawidzę!
Patrzyłem na niego, nie mówiąc absolutnie nic. Nie umiałem do końca pojąć, co się stało w ostatnich dziesięciu minutach, bo chyba tyle trwało te wieczne cierpienie, ale jednego byłem pewien: nie zrobiliśmy nic, co odsunęłoby nas od tego gówna. Milczeliśmy jak groby, przyjmowaliśmy na twarz uderzenia jak męczennicy, schowaliśmy głowy w piasek i pozwoliliśmy, żeby trwać w tym jak trwaliśmy. Po wszystkim Adam płakał i przeklinał na cały świat, jak gdyby temu był winny, a ja milczałem jak wtedy, nie potrafiąc niczego powiedzieć.
— No powiedz coś, no! — wyjęczał, ścierając katar.
Ale nawet nie wiedziałem co. Siedziałem jak zgaszony i patrzyłem otępiało przed siebie, w głowie mając bajzel większy niż kosmos. Próbowałem zrozumieć, dlaczego milczeliśmy i niczego nie powiedzieliśmy. Próbowałem zrozumieć strach, który nas w tamtym momencie objął. Próbowałem na różne sposoby to wszystko zrozumieć, ale wściekłość na samego siebie i przyjaciela była jeszcze większa niż ta chęć. Chciałem tak bardzo od tego uciec, ale tak bardzo, że zacząłem nawet dopuszczać do siebie absurdalne i niebezpieczne myśli. To, co czułem w tej chwili, było niewyobrażalne dla nikogo. W natłoku wydarzeń było mi wszystko obojętne; niewiele mną wzruszyło nawet, jak Adam ruszył z piskiem opon i wzbił się między rozpędzonymi samochodami na ulicę. Dopiero po jakimś czasie, kiedy okolica nie była naszą okolicą, ale wciąż dla nas znana, odwróciłem się do najlepszego przyjaciela i zapytałem, gdzie jedziemy, a on odpowiedział:
— Nie będę na trzeźwo tego znosił — rzucił. — Jadę do Rory'iego. Jeżeli nie chcesz, to poczekaj w wozie.
I nawet, jak próbowałem walczyć dla rodziny i Alanny, to przegrywałem. Oczywiście, że nie zaczekałem.
~*~
Hej, hej, zapraszam na mojego instagrama @xnatiku i twittera @mangoforlove, bo może już wkrótce będzie więcej informacji na temat książki :)
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro