7. Niechciany Ratunek
Zwykła rutyna Nori wyglądała zupełnie inaczej niż to co w tej chwili robiła. Normalnie wstawała koło szóstej, potem brała szybki prysznic i robiła śniadanie. Do siódmej była już ogarnięta i miała niecałą godzinę dla siebie. Kiedy zapomniała o pracy domowej lub coś takiego, to właśnie był na to czas. Czasami szła na krótki spacer lub sprzątała w domu.
Następnym punktem planu była szkoła na ósmą i siedziała tam do godziny czternastej, piętnastej. Wracając do domu czasami wstępowała, żeby sobie coś kupić albo nawet na boisko, żeby kopnąć piłkę raz czy dwa. Po powrocie organizowała obiad i zabierała się za lekcje, żeby przed osiemnastą pozostał jej czas na trening. Zostawiała w miarę czysty dom i wychodziła, żeby poćwiczyć: to siłę, to wytrzymałość, to szybkość, to celność i tak dalej.
Zazwyczaj wracała, gdy zaszło słońce, ale różnie bywało. Pogoda nie rzadko psuła jej plany lub zagapiała się i zapominała o całym otaczającym ją świecie. Niestety, pomimo ustalonych sobie planów treningowych, ćwiczenie samej to nie to samo. Już nawet nie chodziło o mecz i sprawdzenie się, ale o samo towarzystwo. Ciężko się było zmotywować, kiedy nie miała ani tego, ani tego. Po powrocie z aktywności robiła kolację i zostawała tylko wieczorna toaleta.
Tak właśnie powinien wyglądać każdy jej dzień. Ale ostatnie odbiegały od normy jak tylko się dało. Teraz, kiedy szkoła została na nieokreślony czas odwołana (z powodu naszych kosmicznych przybyszów), totalnie rozregulował jej się zegar biologiczny. O tej godzinie na przykład, powinna była być w szkole (godzina dziesiąta), a siedziała w piżamie przed telewizorem zajadając płatki z mlekiem. Pilotem ze znudzeniem przewijała kanały szukając czegoś interesującego. Normalnie włączyłaby jakiś mecz, ale omijała szerokim łukiem piłkę nożną. Dlaczego? Sama nie potrafiła odpowiedzieć na to pytanie. Może było jej głupio? A może była zła na samą siebie? Straciła szansę o jakiej marzyła całe życie i to z własnego wyboru. Jej motywacja do gry spadła do zera, a spadała jeszcze niżej.
Jej brązowe, proste, sięgając do ramion włosy były rozczochrane. Zapomniała też zapleść sobie w nie kilka warkoczyków. Jej matka jako fryzjerka często bawiła się jej włosami, kiedy ta była mała. To zaplatała jej dobierane albo jakieś wytworne koki. Zazwyczaj jednak, matka brała poszczególne kosmyki włosów i splatała je w warkoczyki. Już dawno temu przestała to robić, ale Nori przyzwyczaiła się do nich. Jej zdaniem dziwnie wyglądała bez nich, więc zaplatała je sama jako oznak sentymentu do tamtych szczęśliwych chwil. Inną rzeczą, którą zazwyczaj robiła, a dziś zupełnie o tym zapomniała było przykrycie korektorem blizny na policzku. Lekko mówiąc nie wiedziała skąd ją ma, jakoś nigdy ją to nie zastanawiała, mimo to uważała tą pamiątkę po jakiś zranieniu za szpetną i chciała zminimalizować jej widoczność. Szrama dodawała jej do dorosłości, a ona nadal chciała zostać nastolatką. Jedynym innym kosmetykiem jaki używała była maskara i nie trzeba być geniuszem, żeby wywnioskować, że i tego dziś sobie nie nałożyła. Wolała, kiedy jej pomarańczowe oczy nie były „łyse”, niestety posiadała bardzo skąpe rzęsy, co według niej było największą wadą jej wyglądu.
Od kilku dni, a właściwie od tego dnia, czuła się jak zupełny śmieć. Fakt, że nie miała jak zwykle narzuconych tak wielu obowiązków nie pomagał. Nie miała się czym zająć i nagle posiadała ogromne ilości wolnego czasu, którego nie chciała w żaden sposób zagospodarować. Albo nie miała po prostu pomysłu co by mogła robić. Próbowała nie użalać się nad sobą i nie żałować decyzji jaką podjęła. Odciągała swoją uwagę w najmniej kreatywny sposób, czyli oglądając telewizję. Pogoda była piękna i wiele osób zapewne wybrałaby się do parku lub nawet na lody, mimo że była końcówka jesieni. Za to Nori siedziała w ciemnym pokoju od niechcenia szurając łyżką po dnie połowicznie wypełnionej miski.
Usłyszała powoli otwierające się drzwi co wyrwało Amore ze stanu otępienia. Wzdrygnęła się i obejrzała za siebie. Zobaczyła jak w ramie drzwi stała kobieta o jasnych, podniszczonych włosach, które opadały jej na plecy długimi falami. Zatrzymała wzrok na twarzy brązowowłosej i uformowała swoje usta w (wydawałoby się) szczery uśmiech.
– Cześć Mamo, już nie śpisz? Co byś zjadła, może tosty albo jajecznicę? – zapytała się kobiety Nori. Podniosła się na kolana, żeby ostatecznie wyprostować się i skierować do kuchni. Telewizja nadal grała w tle na wiadomościach z kraju.
– Jajecznica brzmi wspaniale – starsza uśmiechnęła się jeszcze szerzej i znów zamknęła się w swojej sypialni. Z chwilą zatrzaśnięcia drzwi, z pomieszczenia zaczęły wydostawać się nikłe i ledwo słyszalne, charakterystyczne dźwięki. Nori westchnęła i zaczęła rozbijać jajka na patelni. Naturalnie posoliła posiłek. Jej rodzicielka lubiła dobrze ściętą jajecznicę, więc stała i pilnowała, żeby się nic nie przypaliło.
Po kilku minutach śniadanie było gotowe, ścięte jajko posypane szczypiorkiem z dwoma kromkami chleba posmarowanymi masłem. Zaniosła talerz do pokoju i ustawiła go na biurku razem ze sztućcami. Opuszczając pokój chciała, żeby pan D. przyszedł dzisiaj wcześniej. Zdecydowanie raz na tydzień to za mało. Trzeba będzie umówić się na wcześniej albo jakoś wpisać dodatkową wizytę tygodniowo w jego napiętym grafiku. Zerknęła drzwi frontowe z nadzieją, ale zaraz zwróciła wzrok na kolorowy ekran.
Usiadła z powrotem na dywanie i spojrzała na ledwo tknięte śniadanie. Szybko odstawiła miskę gdzieś na stolik i starała skupić swoją uwagę na telewizorze. Wyglądało na to, że to transmisja na żywo z jakiegoś festynu. Było to w jakimś parku na betonowym podeście. Dookoła niego gromadził się duży tłum ludzi. Wszyscy wyglądali na mocno podekscytowanych i szeptali do siebie z przejęciem. Na środku podestu wisiała wielka, biała płachta, która coś przykrywała.
–… pomnik pokoju na świecie. Odsłonięcia dokona nikt inny jak prezydent naszego kraju, pan Steward Vangard, który jest tu ze swoją córką Wiktorią. To piękny dzień dla całego świata. – jakiś Rudy, ciemnoskóry człowiek, którego prawdopodobnie Nori powinna znać, przemawiał przez mikrofon. Był raczej otyłym człowiekiem i posiadał dwa podbródki. Można go było rozpoznać po prostokątnych okularach. Obok niego stał zupełnie inny mężczyzna, wyglądający o wiele bardziej sympatycznie. Miał granatowe włosy; ciemną, oliwkową cerę i czarne oczy. Jego grzywka zagarnięta była na bok i wyglądała bardzo elegancko. Dostojeństwa dodawał mu czarny garnitur i białoczerwony krawat zawiązany na białej koszuli.
Zaraz w kamerze pojawiła się druga osoba, o której mówiono – córka prezydenta. Miała Rude włosy, związane w wytworną kitę, za to grzywka opadała jej luźno na boki. Całą fryzurę dopełniała pomarańczowa opaska z dużą kokardą z tyłu. Kolorystycznie pasowała do niej żółta sukienka z wieloma falbankami. Inne dodatki, które upiększały jej wizerunek to: półprzeźroczysta narzutka na ramiona w kolorze słońca; naszyjnik z różową perłą i kolczyki do pary. No tak, prawie bym zapomniała o jej wielkich, ciemnoniebieskich oczach.
Tłum zachwiał się z podekscytowania. Wypowiedzi takie jak „Ciekawe jaki będzie” lub „Nie mogę się już doczekać” powtarzały się w każdym zakamarku parku. Nori nie wiedziała o co tak naprawdę było to całe zamieszanie. Pomnik to pomnik, a tu jego podnóża ekscytował się wielki tłum, podejrzewała, że tą publiką były fanki, adoratorki i kandydatki na żonę pana Vangard ’a oraz osobnicy płci męskiej, których pociągała młoda Wiktoria. Okej, okej za bardzo fantazjowała. Prezydent i mówca podeszli do przewieszonej czerwonej wstęgi z metalowymi nożyczkami w dłoniach. Jednocześnie przecięli materiał dając tym samym znak na odsłonięcie posągu.
– Osłona zostaje zdjęta. Spójrzmy na pięć lat pracy. Ogromny posąg jelenia zapiera dech! – opowiadał speaker, kiedy tylko owa biała płachta odsłoniła ogromny posąg rogacza. Kamienne zwierzę zostało uchwycone w momencie stawania dęba, przednie nogi miało podkulone, a oglądało się za siebie. Zamiast ogona, wystrzelały zastygłe, białe płomienie. Cały pomnik wyglądał majestatycznie i dumnie na tle lasu i gór.
I właśnie w tym momencie okrzyki radości, uniesienia, podziwu i westchnięć zachwytu zamieniły się we wrzaski strachu, paniki i zaskoczenia. Każdy rozglądał się z niepokojem szukając źródła zamieszania, nie wyłączając prezydenta. Jak na znak, wszyscy spojrzeli w niebo. Z chmur spadły na nich trzy, wirujące po kole obiekty, które miały kolor czarny, ale promieniowały dziwną, fioletową poświatą. Ochrona już zaczęła działać.
– Musimy pana natychmiast stąd zabrać – ochroniarz zmusił pana Vangard ‘a do wycofania się w bezpieczne miejsce. Jak na ochroniarza przystało miał masywną posturę, a ubrany był w czarny garnitur. Mimo prób prezydenta, nie udało mu się pozostać na miejscu.
– Nic mi nie jest, upewnijcie się, że ludziom nic nie grozi! – zdążył rzucić zanim odprowadzono go do „bezpiecznego miejsca”. Moment później, jeden z tych dziwnych, świecących przedmiotów uderzył w kamiennego jelenia. Jego głowa zupełnie się roztrzaskała, nie widać było co zostało z pięknego dzieła, bo kurz zasłonił widok. Ludzie uciekali krzycząc. Kolejne czarne kule uderzały w budowle i mosty, niszcząc wszystko co było w pobliżu. Grupa ochrony chowała się za odłamami rzeźby, wszyscy próbowali dostrzec wśród pyłu co się dzieje. Mięśnie mieli napięte i byli gotowi w razie ataku.
– Tato! – rozległo się wołanie rudowłosej. Jej ojciec obrócił głowę, żeby spojrzeć co chce od niego Wiktoria. Zobaczył, jak stoi w pozycji bojowej, jakby właśnie stawiała do walki bokserskiej. Jej strój się całkowicie zmienił. Zamiast opaski, na głowie miała niebiesko-biało-żółty czepek, po kucyku nie było śladu. Zamiast sukienki nosiła taki sam garnitur jak ochrona. Jak ona zdążyła się tak szybko przebrać? Nie mam zielonego pojęcia. – Nie bój się, ochronie cię!
– Wracaj do nas! – krzyknęła do dziewczyny jakaś blondwłosa kobieta. Wyglądało na to, że ruda chciała poświęcić swoje bezpieczeństwo, żeby ochronić Vangard ‘a. Na twarzy mężczyzny widać było niepokój, kiedy patrzył na córkę. Na jego skroni pojawiły się kropelki potu. Zagryzał zęby jakby złościł się, że Wiktoria zrobiła coś tak głupiego, ale jednocześnie nie mógł zdecydować czy na się na nią denerwować, czy bać o nią.
– Nie rób nic głupiego Tori! – przestrzegł ją używając zdrobnienia jej imienia. Słychać było desperację w jego głosie, a jego twarz wyrażała czysty niepokój. Rudy ochroniarz wychylił głowę zza kamienia, żeby zobaczyć trójkę dzieciaków. Po środku stał chłopak z trawiastymi włosami i żywą karnacją. Po prawej stronie była dziewczyna z różowymi, podobnymi do koralowca włosami, a ostatni na lewej stronie był masywny chłopak o bladej cerze, turkusowych włosach i wielkim nosie.
Cała trójka była ubrana w dziwne stroje. Wyglądali nietypowo i… niepokojąco. Towarzyszyły im te trzy dziwne kule, które teraz wyglądały po prostu jak czarne piłki do footballu. Wydawali się znacznie wyżsi niż byli naprawdę. Parzyli z góry na mężczyznę jakby nic nie znaczył. Ich twarze nie wyrażały, żadnej emocji i to było… zatrważające. Aż wszyscy dostali gęsiej skórki.
– Kim jesteście?! – Zapytał ochroniarz z przerażeniem patrząc na te nieludzkie twarze. Przyglądał się piłkom, strojom i obliczom. Nie mógł zrozumieć co tak naprawdę widzi, wiedział tylko, że ta trójka wywołała całe to zamieszanie. Ciężko mu było uwierzyć, że dzieciaki rozwaliły ogromny posąg i wiele innych budowli, a teraz najwyraźniej chciały dopaść prezydenta.
– Jesteśmy uczniami Gwiazdy, z Akademii Aliusa i chcemy, żebyście nas zapamiętali. – Odparł spokojnie środkowy. Jego głos był martwy, jedyną emocją jaką dało by się wyczytać był gniew. Stali wysoko na skale, a jego wzrok padł na grupę ludzi w czarnych uniformach. Stali w okręgu, a w środku byli Vangard i jego córka. Wszyscy patrzyli wrogo na przybyszy.
– Akademia Aliusa? To ci którzy niszczą… – Najgwałtowniej zareagował właśnie prezydent. Przybrał pozycję bojową i pierwszy raz można było dostrzec taki gniew na jego twarzy. Jego oczy płonęły furią jakby miał zaraz sam pójść tam i złapać wandali, a najlepiej ich zaatakować. Takie zachowanie nie było w jego stylu i trochę zaniepokoił tym ludzi koło niego.
– Zajmę się nimi, proszę się schronić. Już! – powiedział dowodzący ochroniarz (tak, to nadal ten rudy) i wszyscy poza nim, jednym ochroniarzem oraz jakimś agentem w niebieskich spodniach, czarnej kamizelce i goglami na kasku zostali, uciekli jak najdalej od dzieciaków. Tori rzuciła im ostatnie wrogie spojrzenie i pobiegła za resztą. Tam napotkali jednak kolejną trójkę nieludzko wyglądających osób. Wyglądali niemal identycznie: wszyscy z zieloną, pożółkłą karnacją, pomarańczowymi okularami i czarnymi płaszczami. Żaden z nich nie miał włosów, wyglądali jak napromieniowane jaszczury.
– Jesteście z nimi? – zapytał Vangard, kiedy napotkali ich na swojej drodze. Tym razem to dorośli. Coś jest nie tak, skoro dzieci wydają się nimi rządzić? Czy w kosmosie to nastolatkowie sprawują władzę? Nie wiedzieli co teraz zrobić. Każdemu pracowały trybiki, ale to Wiktoria znalazła rozwiązanie. Wbiegła przed swojego rodziciela, ku jego zaskoczeniu.
– Bułka z masłem! To coś dla mnie – stwierdziła i to ona stawiła czoło nadbiegającym trzem obcym. Skrzyżowała nogi i opuściła ręce wzdłuż ciała. Nagle spod jej stóp wypłynęło niebieskie światło powodując, że jej włosy zaczęły falować jak od podmuchu wiatru. I Nagle spod ziemi wystąpiła w górę kolumna – Wieża! – krzyknęła, a ceglany twór miał już wysokość około dziesięciu metrów. Dziewczyna uniosła ręce do góry przywołując tym samym piorun, a potem skierowała go na nadbiegających kolesi. Wyrzuciło ich w powietrze.
– Udało się! – krzyknęła zadowolona. Opadła na ziemię, a po wieży nie było ani śladu. Uśmiech zmył się z jej twarzy, kiedy usłyszał krzyki. Odwróciła głowę bojąc się co tam zastanie. Zobaczyła jak każdy z ochroniarzy leży na ziemi niczym trup. Ta sama trojka kosmitów, która przed chwilą wyleciała w powietrze, stała przy jej ojcu. Dwóch z nich podnosiło go z kolan, a trzeci stał patrząc się na nią, najwyraźniej jako strażnik całej akcji. Tori otworzył szerzej oczy, a usta mimo woli jej się otworzyły. – Tato! – krzyknęła przerażona, ale było już za późno.
Jedna z tych czarnych piłek nadleciała nie wiadomo skąd i rozbłysła fioletowym światłem. Powiał okropny wiatr, a Wiktoria nie mogła podbiec, żeby temu zapobiec. Krzyknęła ze strachu i bezsilności. Cała czwórka wyparowała pozostawiając nieprzytomne osoby i gruzy. Właśnie porwano jej tatą… porwano prezydenta kraju… porwano Steward ‘a Vangard ‘a… Kosmici… oni…
… Porwali Prezydenta – tak wyglądały ostatnie słowa wiadomości, którą wysłano do pana Raimon. Szybko podzielił się nią z Hilmanem i Schiller. Od razu wezwali drużynę Raimona, żeby pokazać im sytuację i przedstawić co teraz mają zrobić. Brzmiało ona dokładnie: ”Wszyscy członkowie drużyny Raimona do mnie. Kosmici właśnie atakują nasz region”. Nie całe pięć minut później pojawili się członkowie klubu.
– Sytuacja się rozwija, ale wszystko wygląda jak ataki na szkoły. Nalot z góry i pozostawiona czarna piłka wskazuje na tych samych sprawców – stwierdził mężczyzna. Na wielkim ekranie pokazywały się zdjęcia z miejsca zdarzenia. Jeleń bez głowy i ta sama piłka, którą grali Kosmici.
– Czarna piłka? – zapytał Mark nie wierząc co słyszy i widzi. Ale on już tak ma, że do niego powoli dochodzą informacje. Mimo wszystko część drużyny sprawiała wrażenie, że chciała powiedzieć to samo.
– Niestety sytuacja jest jeszcze gorsza. Kosmici porwali prezydenta naszego kraju – powiadomił ich wszystkich właściciel szkoły. Miał poważną minę i widać niepokoił się o Vangard ‘a niczym o własną rodzinę.
– Co? – zapytali wszyscy. Takiego obrotu spraw nikt się nie spodziewał.
★°•———————————————•°★
2361 słów tym razem.
Mam nadzieję, że się w miarę podobało i nie było drętwe czy coś.
Najpierw mleko czy płatki?
Miałam zamiar wstawic to za parę dni, ale opudzil mnie deszcz, więc... musiałam. Możemy się umówić, że jeśli bezie u mnie padało to dodatkowo wstawiam rozdział, uczciwe wydaje mi się.
Jak obiecałam, arcik:
Powoli przechodzimy do właściwej fabuły tego fanficka, nie rożni się ona zbytnio niż oryginał. W następnym rozdziale możemy się spodziewać mojego pierwszego opisu meczu, więc będzie ciekawie. Pewnie będzie się z czego śmiać. No ale będzie stracie z kosmitami v2 tym razem z Wiki (Tori) w drużynie.
Ah tak, á propos członków drużyny, pewnie się zastanawiacie jak Nori do niej dołączy. Albo nie, sama nie wiem co wam siedzi w głowach. Ale to raczej oczywiste, że tak się w końcu stanie. Spoleruję, że za dwa rozdziały, czyli w rozdziale… dziewiątym poświecimy jej trochę czasu, a od dziesiątego lecimy już wszystko będzie rozwikłane (chyba, że nie). To męczące tak przeskakiwać między dwoma miejscami akcji, więc będziemy jechać sobie busikiem z całą drużyną i wszystkimi osobistościami.
Mam też wrażenie, że jakoś mało na razie jest o postaciach. Ten rozdział poszedł na opisy Tori i Nori (nie przemyślałam, że ich imiona się będą rymować), ale w następnym znów się skupie na drużynie. Słowo harcerza.
Chyba was nie zanudziłam, co?
Do następnego przeczytania!
~Puchonka 25.07.2024 r.
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro