his arms
Tylko w jego ramionach czuła się tak dobrze. Były czułe, uspokajające. Pomagały jej w cierpieniu i ukojeniu bólu. Nawet tego, który niegdyś był nie do pokonania. Dziewczyna miała wrażenie, że jej koszmary uciekały będąc w pobliżu jej ukochanego. Gdy Kapitan ją otulał wiedziała, że nic jej nie zagraża. Jakby całe zło świata znikało, a zostawała tylko ich dwójka. Płacz powoli cichł, oddech zwalniał, aż w końcu cisza w pomieszczeniu stawała się tak przyjemna. Słyszeli i czuli bicie swoich serc. Za każdym razem jego organ bił wolno, jakby trzymając się określonego rytmu, podczas gdy ten w jej ciele nie potrafił znaleźć mniej śpiesznego tempa.
Wanda, która sądziła, że nigdy już nie zazna spokoju właśnie w takich chwilach rozumiała, że była w błędzie. Z nim obok nawet szalejący huragan zdawał się niczym lekki deszcz muskający skórę. Jego błękitne oczy patrzyły na nią z czułością – uczuciem czystym, naturalnym i tak ludzkim. Wiedziała, że może na nim polegać w każdej sytuacji. Wysłucha jej, nie ważne czy będzie mówiła o kolejnym koszmarze czy o tym jak piękny zachód słońca udało jej się wczoraj ujrzeć.
Uśmiechał się wtedy, a uśmiech ten Wanda traktowała jako największy skarb. Dzięki niemu spała spokojniej, myślała o nim, by poczuć się lepiej i robiła wiele by widzieć go jak najczęściej. Dziewczyna czuła, że Kapitan tego rodzaju uśmiechem obdarza tylko ją. Nawet po tym jak wyznał jej swoje uczucia, były momenty, w których nie mogła uwierzyć, że ten okrutny świat postanowił ten pierwszy raz podarować jej coś tak wyjątkowego. Coś co nie wiąże się z żalem, bólem czy śmiercią, a z ciepłem, dobrem i miłością. Piękną, niezwykle silną miłością.
Na początku było trudniej. Każda misja, zlecenie okazywało się groźniejsze kiedy serce martwiło się o zdrowie i życie drugiej osoby. Było gotowe zrobić wszystko by chronić, ale nie koniecznie samo siebie. Ważniejsza była dla niego tamta postać, na której bliskość cieszyło się i skakało w piersi. Zdarzały się nawet misje, na które musieli iść w pojedynkę. Częściej tym, który to robił był Steve. Wanda martwiła się o niego zawsze. Nie ważne gdzie by nie był i o jakiej porze, bała się, gdy nie było go w pobliżu. Jeśli nie wracał na noc nie potrafiła zasnąć, więc czekała na kanapie w salonie.
Choć niektóre osoby z drużyny, które jak ona nie ruszyły z Kapitanem starały się ją wtedy przekonać, że powinna się położyć, nie dawała za wygraną. Siedziała na swoim miejscu, bawiąc się nerwowo palcami. Często czuła w nich mrowienie. Jakby chciały jej pokazać, że ma w sobie na tyle mocy, by wstać i znaleźć ukochanego. Rzecz jasna nigdy nie sprawdziła czy mają rację. Jej oczy mniej więcej co dwie minuty zerkały na zegar wiszący na ścianie. 1:08. 1:10. 1:12. Przy 2:54 zaczynała powoli czuć jak mimowolnie opada głową na poduszki. 3:06 widziana już jakby przez mgłę wywołała przeciągłe ziewnięcie.
W końcu o 3:14 nie mogąc w to do końca uwierzyć, usłyszała dźwięk wstukiwanego kodu do otwierania drzwi.
- Trzymaj się Sam, do zobaczenia przy śniadaniu. – jego niski głos rozległ się w środku pomieszczenia.
Dziewczyna trochę niemrawo przetarła oczy. Gdy widziany obraz znów zaczynał zyskiwać ostrość, wstała i robiąc kilka kroków po szarym, puszystym dywanie spotkała jego czułe spojrzenie.
- Wanda? Kochanie, czemu jeszcze nie śpisz? – zapytał zmartwiony, po czym szybko objął ją w pasie.
- Nie umiałabym zasnąć bez ciebie. – wyszeptała, wtulając głowę w jego klatkę piersiową.
Kapitan wziął ją delikatnie na ręce upominając, że powinna chociaż założyć cieplejsze skarpetki i udał się z dziewczyną do sypialni. Ułożył ją na wygodnym łóżku, przykrył kocem i ucałował w czoło.
- Możesz już spać, jestem tu. – dodał na koniec, ponownie obejmując ją ramionami.
Leżeli wtuleni w siebie, czując bicie swoich serc, słysząc spokojne oddechy i chłonąc swoje wzajemne ciepło.
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro