Chào các bạn! Vì nhiều lý do từ nay Truyen2U chính thức đổi tên là Truyen247.Pro. Mong các bạn tiếp tục ủng hộ truy cập tên miền mới này nhé! Mãi yêu... ♥

rozdział 12

  Kiedy Michael poszedł zapytać o coś sekretarkę, Phoebe oczarowana studiem nagraniowym podziwiała wszystko co tylko się dało. Od drogich żyrandoli, aż po platynowe płyty wywieszone na ścianach. Innych mogło śmieszyć jej zachowanie, ale jeśli marzy się o czymś bardzo mocno, a potem okazuje się, że to marzenie się spełnia to trzeba wykorzystać sytuację jak najlepiej.

- Naoglądałaś się już? - zapytał Michael wesoło. Lubił patrzeć na Phoebe, ta dziewczyna sprawiała, że po prostu nie czuł się samotny, czuł, że komuś naprawdę na nim zależy.

- Mhm, tak. Boże, jak tu magicznie...

- To nie wszystko, w pewnym miejscu czeka na nas specjalny gość. - powiedział tajemniczo. Oczy Rossiter zaświeciły się. - No, chodź już, nie pozwólmy mu czekać. - posłał jej szeroki uśmiech i ruszyli przed siebie w niebywale dobrych nastrojach.

  Phoebe niemalże skakała pod sufit z rosnącego podekscytowania. Nie pamiętała kiedy ostatni raz tak bardzo się z czegoś cieszyła. Była lekko zdenerwowana, ale oświadczyła sobie, że nic nie może jej zrujnować dzisiejszego dnia, ponieważ jest piękny i musi ten dzień przeżyć jak najlepiej. Gdy tak powoli wędrowali nagle Michael zatrzymał się w miejscu, zupełnie jakby dotarło do niego coś, o czym zapomniał.

- Co jest, Mike? - zapytała Phoebe ze zmarszczonym czołem.

- Ja chyba... Chyba zapomniałem nakarmić mojego węża! - wykrzyknął, ale natychmiast zatkał usta dłońmi. Blondynka stała chwilę w miejscu wpatrując się w przyjaciela w grobową miną. - Mój biedny boa, biedny Frank...

- Nazwałeś węża Frank? - zapytała Phoebe z powagą nie zwracając uwagi na niedorzeczność zaistniałej sytuacji. Michael pokiwał smętnie głową. - Może mi powiesz jeszcze, że trzymasz w domu lamę.

- Jeszcze nie mam lamy... jeszcze. - uśmiechnął się. - Kupię sobie lamę na następne urodziny... - zaśmiali się cicho, ale Michael mówił poważnie.

- Dobra, później zadzwonisz do kogoś, kto nakarmi Franka, ale teraz chcę wreszcie poznać tego specjalnego gościa. Nawet nie wiesz jak podekscytowana jestem w tej chwili.

- Więc chodźmy! Jeszcze tylko ten zakręt... o... i jesteśmy! - stanęliśmy przed masywnymi drzwiami, na których wisiała tabliczka z napisem "proszę zachować ciszę". Michael po prostu szarpnął za klamkę i wszedł do środka, jakby do swojej sypialni. Rossiter ostrożnie wsunęła się do pomieszczenia zaraz za przyjacielem. Rozejrzała się wokoło ogromnego pomieszczenia i dostrzegła siedzącego tyłem do nich mężczyznę, najwidoczniej zajętego robieniem czegoś przy tych wszystkich sprzętach. Z pozoru nie wyglądał na nikogo, kogo Phoebe by znała, ale kiedy Michael zawołał " Hej, Paul!" i ten się odwrócił twarzą do nich, dziewczynie zaparło dech w piersiach.

- Paul McCartney... o mój Boże... - przez pierwsze 5 sekund stała z szeroko otwartymi oczami. Przecież nie codziennie ma się szansę spotkać jednego z największych idoli, jednego z najlepszych muzyków w historii. Odwróciła się do Michaela. - To nie jest żart? To jest prawdziwy Paul McCartney? - wyszeptała. Michael z ogromnym uśmiechem cisnącym mu się na twarz potwierdził.

- Cześć, Smelly*. Przyprowadziłeś dziś koleżankę? - blondynka słysząc liverpoolski akcent byłego Beatlesa nagle jakby ocknęła się i zapiszczała cicho.

- Przyjaciółkę. - poprawił McCartney'ego. - I twoją wielką fankę, no w zasadzie to mówiła o The Beatles, ale w sumie na jedno wychodzi. - Michael wzruszył wesoło ramionami.

- To zaszczyt, panie McCartney... - wydukała Rossiter.

- Oh! Nie mów mi per "pan", poczułem się jeszcze starszym niż jestem. Mów mi Paul. - zaśmiał się spostrzegając minę dziewczyny. - Jak ci na imię, moja droga?

- Phoebe. - powiedziała cicho. McCartney podszedł do dziewczyny i ucałował jej dłoń, co było iście dżentelmeńskim zachowaniem.

- Piękne imię. - blondynka zarumieniła się jeszcze bardziej. Michael z zainteresowaniem przyglądał się swoim przyjaciołom stojąc z boku. - Co tam Michael? Co robimy dzisiaj? - były Beatles zwrócił się tym razem do Jacksona.

- Uh, chciałem popracować na masteringiem It's The Falling In Love. - powiedział Michael podchodząc do jednej z szuflad i wyciągając z niej kasetę z nagraniem wspomnianej piosenki.

- To ta z Patti Austin? - zapytał Paul by się upewnić. Michael skinął głową. - Quincy mógł wybrać kogoś lepszego...

- Czemu? Patti zaśpiewała dobrze. - Michael zawsze bronił wszystkich, to było u niego normalne. Nie widział zła czy wad w ludziach... no, do pewnego momentu. - Wiesz kiedy będzie Quincy?

- Nie, nie widziałem się z nim od kilku dni.

- Pójdę zapytać, zaraz wracam. - powiedział Jackson i wyszedł. Phoebe nadal była nieco skrępowana i onieśmielona towarzystwem idola, ale nawet to nie powstrzymało jej od zadania tak bardzo nieodpowiedniego pytania;

- Panie McCa... Znaczy się, Paul... jestem fanką Beatlesów odkąd pamiętam, lecz nigdy nie miałam okazji usłyszenia was na żywo, moja mama nie chciała zabrać mnie na wasz koncert... i dlatego skoro dziś mam okazję... może pierwszą i ostatnią... chciałabym się zapytać czy mógłbyś mi coś zaśpiewać? Wiem, że to pytanie jest nie na miejscu i w ogóle nie powinnam go zadawać, ale to moje ogromne marzenie, a marzenia warto chociaż starać się spełnić... - mówiła tak szybko, że nie była pewna czy McCartney coś z tego zrozumiał. Stała przez chwilę bawiąc się swoimi palcami i czekając na jakąkolwiek odpowiedź. W końcu Paul odezwał się:

- Gdyby ktoś inny zapytał mnie o coś takiego, zapewne bym odmówił - odparł. - ale jako, że już od początku cię polubiłem, to nie ma problemu, moja droga. - dodał z uśmiechem.

- Let It Be? - zapytała cicho.

- Oczywiście. Siadaj. - przysunął jej drugie krzesło naprzeciw siebie.

When I find myself in times of trouble,
Mother Mary comes to me,
Speaking words of wisdom, let it be.
And in my hour of darkness,
She is standing right in front of me,
Speaking words of wisdom, let it be.
Let it be, let it be. Let it be, let it be,
Whisper words of wisdom, let it be...

  Phoebe z ogromną uwagą wsłuchiwała się w śpiew idola. Była to dla niej niewyobrażalna szansa, kameralny mini koncert tylko dla niej. The Beatles byli jej ogromną inspiracją i mimo, iż mogłoby się wydać, że nawet większą od Michaela Jacksona to jednak była to nieprawda. Po prostu z Michaelem łączyły ją całkowicie inne relacje. Byli przyjaciółmi.

  Paul nie zdążył zaśpiewać Phoebe drugiej zwrotki, ponieważ wesoły Michael wszedł do pomieszczenia. Zaśmiał się, a po chwili przybrał oburzoną minę.

- Ej, mnie nie prosiłaś przy pierwszym spotkaniu żebym ci zaśpiewał! - zawołał z udawanym wyrzutem.

- A co, zazdrosny? I tak nic byś mi nie zaśpiewał, przeraziłam cię wtedy. Przyznaj! - zaśmiali się.

  Już pół godziny później zgodnie pracowali nad jedną z piosenek z nowego albumu Jacksona. Michael i Paul byli zaskoczeni tym, jak szybko Rossiter załapała czynności podstawowego masteringu.
- Ja, przez pierwszy tydzień nie potrafiłem się połapać i nadal mi się to myli, a ty robisz to jakby to była najłatwiejsza rzecz na świecie! I do tego Mike'owi wszystko pasuje! - McCartney w prześmiewczym geście złapał się za głowę.
- Wrodzony talent, Paul. - odrzekła blondynka wzruszając ramionami i śmiejąc się cicho pod nosem. Przesuwała palcami po tych wszystkich przyciskach na konsolecie i wydawało jej się to naprawdę fajną sprawą, czuła, że pomoc Michaelowi w takich sytuacjach będzie genialną sprawą. Spokojnie pracowali we trójkę gdy niespodziewanie pojawił się Quincy Jones.

- Cześć, Quincy! Czekałem na ciebie. - zawołał Michael.

- Smelly, Paul. - machnął ręką na przywitanie. - I...

- To Phoebe. Phoebe to Quincy Jones, mój producent. - przedstawił ich sobie Jackson.

- Phoebe Rossiter. Nawet nie wie pan, jak bardzo się cieszę, że mogę pana poznać. - powiedziała dziewczyna i wyciągnęła rękę do mężczyzny. Uścisnął ją i powiedział:

- No tak, Michael dużo mi o tobie mówił. Miło mi cię poznać, Phoebe. Nad czym pracujecie? 

- It's The Falling In Love. - odparł Michael. 

- To ta z Patti... uh. - westchnął producent. 

- Ty też? - zapytał Mike z wyrzutem. 

- Co ja też? 

- Paulowi też się nie podoba, że Patti ma tam swoją partię! - Jackson zaczął śmiesznie gestykulować dłońmi przez co omal nie uderzył Phoebe, którą oczywiście natychmiast przeprosił, ale ta tylko machnęła ręką dając mu znać, że nic się nie stało. 

- Nie chciałbyś nagrać tego z kimś innym? Wiem, że to nieodpowiedzialne i mamy mało czasu bo zostały nam jeszcze dwie piosenki do masteringu, ale przyznaję się, że popełniłem błąd wybierając Patti. Nie podoba mi się ta aranżacja z jej głosem... to nie trzyma się kupy. 

- Z kim niby miałbym to nagrać? Nie mamy czasu żeby werbować nowe osoby. - westchnął Michael. Nastała cisza, a nieświadoma zakończenia rozmowy Phoebe nuciła pod nosem dalszą część Let It Be. Wszyscy trzej mężczyźni natychmiast spojrzeli na nią. 

- Co? - zapytała zdezorientowana. - Ojej, no tak. - zakryła rękoma rumieniec, który wykwitł jej na twarzy. - Zamyśliłam się. Eh... Zapomnijcie o tym. 

- Phoebe, możesz... możesz coś zaśpiewać? Cokolwiek. - dziewczyna spojrzała na Michaela jak na kosmitę. 

- Ale ja nie umiem śpiewać, niby czemu... - zaczęła protestować wymieniając wszystkie możliwe powody, dla których nie powinna tego robić. W końcu Michael, który miał już szczerze mówiąc dosyć nieudolnych tłumaczeń przyjaciółki po prostu zatkał jej usta ręką i dziewczyna się uciszyła. 

- Po prostu zaśpiewaj. Chociażby to co przed chwilą. Proszę. - spojrzał w jej oczy. Rossiter skinęła głową w akcie rozejmu. Rozejrzała się jakby szukając sytuacji do wymknięcia się ze studia, ale na nic, ponieważ jedyne wyjście blokował Quincy Jones opierający się o drzwi. Westchnęła przeciągle i zaczęła cicho śpiewać. 

  And when the night is cloudy,
There is still a light that shines on me,
Shine on until tomorrow, let it be.
I wake up to the sound of music,
Mother Mary comes to me,
Speaking words of wisdom, let it be.
Let it be, let it be. Let it be, yeah, let it be.
There will be no sorrow, let it be.
Let it be, let it be. Let it be, yeah, let it be.
There will be no sorrow, let it be.
Let it be, let it be. Let it be, yeah, let it be.
Whisper words of wisdom, let it be... 

  

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro