Chào các bạn! Vì nhiều lý do từ nay Truyen2U chính thức đổi tên là Truyen247.Pro. Mong các bạn tiếp tục ủng hộ truy cập tên miền mới này nhé! Mãi yêu... ♥

22

Miałam na razie nie wrzucać, bo dopiero zaczęłam pracę nad kolejnym, ale miałam dziś ustny angielski i jestem zadowolona z mojego 30/30, więc proszę :D Ale weźcie za mnie trzymajcie kciuki we wtorek, bo polskiego to się bardziej cykam XD a ja będę trzymać za Was <3


Zasadniczo nigdy nie lubiłam przeklinać. Nie uważałam tego za dobry "nawyk". Ale pamiętałam, co kiedyś powiedziała mi kuzynka — młody charakter można ukształtować. Jeśli słyszysz od rówieśników słowa "zaczynasz przekleństwo, ale nigdy go nie kończysz, no ALE TO JEDNAK PRZEKLINANIE W GŁOWIE", możesz w nie wątpić. Ale i tak w głębi siebie w to wierzysz. Tak odrobinkę. I coraz bardziej. Zaczynasz niewinnie. Jedno "K", drugie, trzecie pod nosem, czwarte do kogoś, a potem, siedząc sama w pokoju, przewracasz szklankę przy laptopie. Puszczasz jedną wiązankę. Potem uświadamiasz sobie, że szklanka była pusta, a laptop żyje i ma się dobrze. I puszczasz drugą wiązankę, tym razem ulgi.

Florence, moja kuzynka, nazywana pieszczotliwie przez rodzinę Oxfordem, opowiadała mi historię swojego przeklinania. Ja miałam trzynaście lat, a ona dziewiętnaście. Udało jej się dostać na Oxford i rodzina wyprawiła z tej okazji małe przyjęcie w dużym domu należącym do naszej babci. Siedziałam sama na parapecie, wyglądając na zalany słońcem ogród jednej z moich ciotek, matki Florence. Byłam znudzona poważnymi rozmowami o studiach, nauce, humanistyce i innych rzeczach. A kiedy jeden wujek poinformował mnie, że również powinnam iść na dobre studia, więc muszę JUŻ ciężko pracować, zwiałam. Oxford również wymknęła się gościom. Z natury była introwertyczką i na niektórych imprezach rodzinnych siedziałyśmy razem gdzieś z boku. Nierzadko w ciszy. I nie narzekałyśmy. Tamtym razem znalazła mnie od razu i przysiadła się z miską ciastek. 

  — Jestem za gruba — mruknęłam, kręcąc głową, kiedy pokazała mi swoją zdobycz.

— Ja też.

Oxford nigdy nie była szczupłą osobą. Miała szersze biodra, duży biust, nieco kwadratową twarz. Ale do tego miała też długie nogi, codziennie biegała i utrzymywała dietę. Zazwyczaj. 

  — Patrz. — Wystawiła nogę do przodu. Zrobiłam to samo. Dwie prawe stopy, jedna w sandałach, druga w trampkach, były tej samej długości.   — W sumie są identyczne. Tylko moja ma więcej mięśni. Weź jedno, nie smuć mnie.

Westchnęłam, ale wzięłam jedno ciastko z wiśniowym nadzieniem.

I wtedy Oxford dostała słowotoku. Niesforny kok zrobiony na czubku głowy z jej gęstych, rudych włosów kołysał się ostrzegawczo. A Florence mówiła, mówiła i mówiła.

  — Więc nie wierz ludziom w takie bzdety. Ja uwierzyłam i patrz. Klnę jak szewc.

 Nie powiedziałam jej, że w ciągu swojego monologu nie wypowiedziała ani jednego przekleństwa. 

  — Masz tu plamkę z nadzienia. — Pokazałam jej ślad po wiśni na materiale szarych spodenek. 

Och, Boże. Takiej litanii przekleństw to ja w życiu nie słyszałam. I nie sądziłam, że kiedykolwiek usłyszę ponownie.

A jednak stało się to trzy lata później. I słyszałam to niemal dzień w dzień, z samego rana. Przekleństwa Williama, który miał zszargane nerwy, działały jak budzik. W ciągu tygodnia, jaki spędziliśmy w Szkocji, mój organizm budził mnie kilka minut przed werbalną przemocą stosowaną przez Frasera na jego laptopie. 

Pierwszego poranka wstałam, sama niewyspana i wycieńczona psychicznie przez trwające pół nocy rozmyślania o tajemniczej postaci w lasku. Zapukałam w uchylone drzwi i zajrzałam do środka. William siedział w dresach i luźnym podkoszulku na łóżku, z furią sunąc palcami po klawiaturze laptopa. Jego czarne włosy były rozczochrane, a oczy podkrążone.

  — Coś się stało? — spytałam. Podniósł na mnie zirytowany wzrok.

— Ten debil jedzie po mojej ambicji. Nie mogę go wykryć — burknął. — A psorek pyta o moje prezentacje, choć wie, że ich przy sobie nie mam. Bo usunął poprzednie kopie. 

Słysząc agresywny ton wycofałam się w pośpiechu; wolałam go nie irytować jeszcze bardziej. Poszłam ogarnąć się po nocy. Umyłam się szybko. Korektor, który wrzuciła do mojej kosmetyczki Anette (nie ma bata, żeby wysłała mnie bez kosmetyków, ha), zamaskował sine cienie pod oczami. Upięłam włosy w kucyka i włożyłam przygotowane ubranie, po czym udałam się do pokoju Williama. Wciąż klął przy komputerze. Bez zmian. 

Miałam nadzieję, że nie przejmę przypadkiem tego nawyku. Droga pyłkową i przez uszy, oczywiście. Nie przez wymianę śliny... ekhm.

A jednak po tygodniu w Szkocji, gdzie dobry humor łączył się z niepokojem i lękiem, znałam już kilka nowych "bukiecików" i mamrotałam je pod nosem. Nie miałam usprawiedliwienia, może poza tym, że żyłam w stresie i wolałam go wykląć aniżeli zajadać. 

  — Nareszcie — westchnął William, zatrzymując samochód. Wizytę w zamku Urquhart odłożyliśmy na sam koniec pobytu, aby posiedzieć też przy jeziorze Loch Ness, a potem wrócić pod wieczór do hotelu, gdzie czekały na nas spakowane walizki. Mieliśmy wyjechać rano. Z jednej strony szczęśliwi, z drugiej rozczarowani. Ponieważ stalker nie dał znaku życia. Ale cóż, spełniłam jedno marzenie, mogłam wrócić do domu i tam podjąć z rodzicami dalsze kroki co do sytuacji.

  — "Nareszcie", bo zamek? Czy chciałeś popływać w jeziorze?

— Oczywiście, że zamek. Kto inny by wolał jezioro od zimnych lochów? — Udawał oburzonego, a ja roześmiałam się cicho. William zamknął samochód, kiedy z niego wysiedliśmy. — Która godzina?

Zerknęłam na telefon.

— Osiemnasta dziesięć.

William spojrzał na mnie ze zgrozą w oczach.

— Żartujesz.

Pokręciłam powoli głową.

— A co?

— Zamykają o osiemnastej.

O osiemnastej. Zamykają zamek o osiemnastej. A my właśnie o tej godzinie przybyliśmy. Idealnie na zamknięcie, nie?

Zamknęłam oczy. Wszystkie przekleństwa pchały się na mój język. Ale jedyne, co mogłam zrobić, to wydać z siebie głośny jęk zawodu. Dlaczego? Dlaczego znikąd ulice były pełne aut? Dlaczego facet z wypożyczalni aut tak strasznie się ociągał?

Do cholery, jeden zabytek przed powrotem do Anglii i gówno wyszło.

Nagle usłyszałam zaskakujący dźwięk. Podniosłam wzrok pełen zdumienia na Williama. Opierał dłonie na kolanach i zanosił się śmiechem. Pierwszy raz go słyszałam. I pierwszy raz widziałam Frasera w takim nastroju. Śmiał się głośno, kręcąc głową i nie zwracając na nic uwagi. 

  — Żartujesz — wyszeptałam. William spojrzał na mnie, wciąż rechocząc. Jego oczy aż zaszkliły się od łez, a twarz poróżowiała. Ledwo łapał powietrze ze śmiechu. Kręcił głową.

Był piękny. Ale cicho.

— Zostajemy do rana, żeby pozwiedzać lochy? — zapytał, kiedy zdołał się odrobinę opanować.

Patrzyłam na niego z niezrozumieniem. O co mu w ogóle chodziło? Przyjechaliśmy za późno, zmarnowaliśmy czas, bo zamek zamknięto dla zwiedzających. Nie było tu nic poza jeziorem. I widokami.

— Nie chcę — mruknęłam.

— Luzik, Bree. — William wyciągnął z auta nasze bluzy i ponownie zamknął pojazd. — Można popatrzeć z daleka. Chodź. 

Ruszył w stronę jeziora, a ja niepewnie poszłam za nim i ubrałam bluzę, którą mi podał. Ciepły materiał pomógł mi nieco się rozgrzać, jako że od zmierzchu dzieliły nas już nie godziny, ale minuty. Żwiropodobne coś chrzęściło pod moimi trampkami, ale mój wzrok nie był utkwiony tam, gdzie stawiałam kroki. Patrzyłam przed siebie, na Williama. Energicznie kroczył w stronę gładkiej, złoto-błękitnej tafli jeziora. Jego dłuższe, czarne włosy były rozwiewane przez słaby wiatr. Był tyłem do mnie, ale otoczony intensywnym pomarańczem zachodzącego słońca przypominał anioła.

  — Podoba mi się tu — powiedział cicho, zatrzymując się niedaleko wody.

— Mi też — odparłam podobnym tonem. Przekrzywiłam lekko głowę, obserwując jezioro. Gładkie, bez ruchu. Bez życia. Cisza, błogi spokój. Zamknęłam oczy i uśmiechnęłam się, czując wiaterek, który delikatnie zwiał mi włosy z twarzy. Był opozycją dla ciepłych promieni zachodu.

  — Bree — usłyszałam nagle szept Williama. Otworzyłam oczy. — Ciiiii.

Zamarłam, widząc zjawisko przede mną. Kilka metrów od nas woda delikatnie się wzburzyła. Jakby coś było tuż pod nią. Zdawało mi się, że ciemny kształt płynął w stronę słońca.

Kiedy coś zaczęło wynurzać się z wody dosyć daleko od nas, prawie krzyknęłam. Dłoń Williama w ostatniej chwili zatkała mi usta. Trzymałam swoje palce na jego i obserwowałam... wynurzającą się spod wody głowę. Na długiej szyi. Nie mogłam oderwać wzroku. Nie zwracałam uwagi na to, że William "ucisza" mnie nieco za mocno. Nie widziałam, że ja też byłam obserwowana. Całą atencję poświęciłam potworowi z Loch Ness, który rozejrzał się wokół siebie i po chwili niezdecydowania wrócił pod powierzchnię wody. Tafla po chwili znowu stała się idealnie równa.

I po potworze nie było już śladu.

Ale William wciąż trzymał dłoń na moich ustach. Przeniosłam na niego wzrok. Wciąż patrzył na jezioro, z dziwnym wyrazem twarzy. Potem spojrzał na mnie. Spodziewałam się, że puści moją twarz, ale nie zrobił tego. Jedynie poluzował uścisk. Ale... wciąż czułam jego palce na policzku. I dopiero teraz uświadomiłam sobie, że między nami praktycznie nie było wolnej przestrzeni, tak blisko siebie staliśmy.

Uświadomiłam sobie też, że jego ręka odsunęła się jeszcze bardziej. Moje usta były wolne i delikatnie rozchylone. Nie potrafiłam przerwać kontaktu wzrokowego z Williamem. Sam to zrobił. Bo zamknął oczy i delikatnie oparł swoje czoło o moje.

Czy to był ten moment, na który niektórzy czekają całe życie? Moment, kiedy poczuję, że wszystko będzie dobrze, że mam szansę na szczęście?

Od zimnego wiatru pierzchną wargi. Skąd to wiedziałam? Bo czułam, jak suche usta Williama delikatnie muskają moje. Bardzo, bardzo delikatnie. Ale zanim zdążyłam jakkolwiek zareagować, nie wiem, odwzajemnić to lub chociaż zacząć normalnie oddychać, usłyszeliśmy głośny trzask za nami.

Jednocześnie od siebie odskoczyliśmy, patrząc w stronę pożyczonego auta. William pobiegł w jego kierunku, a ja wystartowałam za nim, rozglądając się dookoła w poszukiwaniu możliwych zagrożeń. 

  — Kurwa.

Zatrzymałam się obok Frasera, który kucał tuż przy przednim kole.

  — Co się stało? — zapytałam zdenerwowana. William spojrzał w górę, na nieduże wzniesienie. Przyjrzałam się autu. Widziałam małe wgniecenie pod jednym ze świateł. A na ziemi większy kamień. Spadł?

— Jakim cudem miałby stamtąd zlecieć ten kamień? — wymamrotał do siebie William. 

Chociaż na zewnątrz wciąż było w miarę ciepło, poczułam przenikające mnie aż do szpiku kości zimno.

  — Wejdź do auta — polecił mi cicho William.

— Co?

— Nie pytaj, tylko wejdź. — Jego twarz była blada. Kiedy skierowałam się bez słowa do drzwi od strony pasażera, Fraser ruszył w stronę wzniesienia. Wysiłkiem woli powstrzymałam się od zawołania go. Moje ręce, zaciśnięte na klamce, dygotały. Jak cała ja.

William na szczęście nie poszedł dalej. Patrzył przez kilka chwil na wzniesienie, po czym odwrócił się i wzniósł oczy do nieba, widząc mnie obok samochodu, a nie w nim. Prędko wsiadłam do środka. Fraser obszedł auto, sprawdzając je uważnie, a następnie wskoczył na siedzenie kierowcy.

— Niech go szlag, tego się nie spodziewałem — mamrotał, zapinając pasy. Drzwiami trzasnął za mocno, prawie przyprawiając mnie o zawał serca. Odpalił silnik i zgrabnie nawrócił, po czym skierował nas w drogę powrotną.

— William? — zaczęłam niepewnie.

— Byłoby źle — mruknął.

— Spotkanie go?

— Tak.

— Ale trochę o to chodziło...

— Gdzie go złapiesz na takim odludziu? — zapytał mnie ostro. — Byliśmy tam praktycznie sami. Zauważyłaś, że nie było tam żadnych ludzi? To mnie zaniepokoiło na samym początku. Nie wiemy, czy jest jeden, czy ma kogoś do pomocy. Nie wiemy, co ma poza telefonem. Wszystko poszłoby w cholerę. Wracamy do domu i jedziemy z innym planem. Nie dzwoń teraz do twojego taty — dorzucił prędko, kiedy sięgnęłam ręką do kieszeni — zrobisz to w hotelu.

Kiwnęłam posłusznie głową. Oczy piekły mnie od zdradzieckich łez, które napłynęły przez strach.

— Spokojnie, jestem tu — powiedział uspokajająco William.  — Zamknij oczy i się prześpij.

Kiwnęłam niemrawo głową i posłusznie oparłam się o szybę. Zamknęłam oczy, ale nie mogłam zasnąć. Wciąż słyszałam ten trzask.

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro