Chào các bạn! Vì nhiều lý do từ nay Truyen2U chính thức đổi tên là Truyen247.Pro. Mong các bạn tiếp tục ủng hộ truy cập tên miền mới này nhé! Mãi yêu... ♥

05.

Punktualnie o siódmej stałam przed bramą, czekając na Williama i postukiwałam nerwowo butelką z wodą (o której tym razem pamiętałam) o udo. Zobaczyłam, jak Fraser  biegnie w szortach i koszulce bez rękawów. Zatrzymał się przy mnie i wyciągnął jedną słuchawkę z ucha.

— Gotowa? — zapytał.

— Jasne — potwierdziłam. IPod, słuchawki, woda, wygodne ubrania i buty, telefon zostawiony w domu... Wszystko wzorowo.

— To gnaj.

William ruszył. Włożyłam słuchawki do uszu i pobiegłam za nim. Ledwo dostosowałam swoje tempo do jego. Szybko się męczyłam. Po kilku minutach wiedziałam, że moja twarz oblała się czerwienią. I nie tylko nią. Potem też, do tego jeszcze obficiej niż rumieńcem. Aż czułam, jak spływa po mojej twarzy. Po prawie dziesięciu minutach William zerknął na mnie przez ramię i od razu zwolnił.

— Słyszę cię nawet przez muzykę — powiedział.

Prychnęłam. Nic nie mogłam poradzić na to, że tak dyszałam. Nie byłam wytrenowana.

— Wiesz, trochę się jednak namęczyłam... goniąc cię.

— Dlaczego nie mówiłaś, że za szybko? — zapytał z wyrzutem. On miał wyrzuty? ON?

— Myślałam, że tak trzeba. — Wzruszyłam ramionami. William parsknął i zwolnił jeszcze bardziej.

—  Odsapnij — mruknął. Ruszył marszem, co przyjęłam z ulgą.

Szliśmy w ciszy. Oboje mieliśmy po jednej słuchawce w uchu, drugie było wolne, żebyśmy słyszeli, gdyby któreś z nas chciało coś powiedzieć. Byłam mokra od potu. Z tego, co zauważyłam, przebiegliśmy już trochę więcej niż półtora kilometra. Przez tempo Williama. A potem moje.

—  William? — zagadnęłam.

— No?

— Dlaczego postanowiłeś mi pomóc?

William spojrzał na mnie, wyraźnie zdezorientowany pytaniem.

— Czemu się nad tym zastanawiasz?

— No bo... — zająknęłam się. — Nie wiem, czy robisz to temu, że ktoś ci kazał, czy oczekujesz ode mnie... czegoś. — Poczerwieniałam jeszcze bardziej.

Chłopak patrzył przez chwilę na moją twarz. Po chwili wybuchnął śmiechem. Zatrzymał się i oparł dłonie na kolanach, niemalże wyjąc. Czułam się jak idiotka.

— Nie martw się — wykrztusił. — Mam dziewczynę.

— Ok — wymamrotałam zawstydzona.

— A pomagam ci, bo... nie wiem, szkoda mi cię, jak walczysz sama. A wiem, że te gnoje od Hamiltona, Hartmana i innych cię zniechęcają, więc potrzebujesz wsparcia. Spokojnie — mrugnął do mnie —   po prostu dbaj o efekty naszej wspólnej pracy, a będę zadowolony.

Po kilku minutach marszu w ciszy William powiedział cicho "biegniemy" i ruszył szybko, a ja pośpieszyłam za nim. Podbiegliśmy pod bramę mojego domu, tam William się ze mną pożegnał. Chociaż nie wiem, czy krótkie "do jutra" się liczy jako tako. Podziękowałam mu i poszłam do domu. W holu spotkałam zdziwionego ojca.

— Biegałaś? — zapytał zaskoczony.

— Nie, leżałam na huśtawce.

— Świetnie — parsknął i posłał mi uśmiech —  to teraz leć pod prysznic i coś zjeść.

— Śmierdzę?

— Jak cholera — zaśmiał się. Wyciągnęłam ręce udając, że chcę go przytulić, a on odskoczył, poprawiając garnitur.

Mimo zmęczenia w dobrym humorze pobiegłam do swojego pokoju i zabrałam czyste ubrania, które przygotowałam z samego rana. Na telefonie było kilka wiadomości. Jak zwykle. Sprawdziłam je w łazience.

"Nie biegaj z nim, to fałszywiec".

"Jego dziewczyna jest tak prawdziwa jak moja pochwa".

"Ale z was śmieszki, żebyście się jeszcze nie lizali".

— Brzmisz na zazdrosnego osobnika — powiedziałam obojętnie. — I znam twoją płeć, dziewczyno.

Po chwili przyszła jeszcze jedna wiadomość.

"Jestem płci przeciwnej do twojej, a nie zauważyłem penisa, kiedy cię widziałem bez ubrania. I nie schlebiaj sobie tą zazdrością, kretynko".

Wciągnęłam powietrze i rzuciłam telefon na szafkę, po czym zaczęłam oglądać wszystkie ściany i zakamarki, w których można umieścić małą kamerę. Nic. W takim razie jak ten zboczeniec widział mnie bez ubrania?!

"Można cię podglądać na różne sposoby".

 Idź w cholerę, zboczeńcu — syknęłam. Ściągnęłam ubrania trzęsącymi się dłońmi i weszłam pod prysznic.

Podniosłam głowę, wystawiając twarz na strumień wody. Pociągnęłam nosem. Poczułam się taka bezsilna. Z moich oczu płynęły łzy, które mieszały się z wodą. Płakałam cicho, zrezygnowana. Czym się stało moje życie? Jestem gruba, beznadziejna, do tego nie umiem się przeciwstawić osobie, która obserwuje moje życie. Powiesiłabym się, ale nie mogę z kilku powodów. Po pierwsze - nie chcę zostawiać rodziny, którą przecież kocham. Po drugie - boję się śmierci. A po trzecie - znajdźcie mi sznur, który mnie utrzyma.

Tak to wygląda. A teraz poszukajmy jakiegoś plusa. Ćwiczę. Jestem uparta i powinnam kiedyś osiągnąć idealną figurę lub zbliżoną do niej. Umiem ekonomię i tata pokłada we mnie wielkie nadzieje.

Umyłam się szybko i wyszłam spod prysznica. Zaczęłam się wycierać i smarować kremem. Zamknęłam na chwilę oczy, modląc się, abym miała zwidy. Nie dostałam kolejnej wiadomości. Ale nie dla mnie łaska Boża. Odczytałam ją niepewnie.

"Hej, nie płacz przeze mnie, pączku, zachowaj łzy na Williama i jego kumpli".

Pokręciłam głową. Co za dupek. Sam mnie obraża, a kieruje podejrzenia na innych. Ale... i tak przez jego słowa zakiełkowała we mnie niepewność. Nie bez powodu ostrzega mnie przed nimi. Co jest z nimi nie tak, że obca osoba mi o nich napomyka?

Do wieczora zjadłam jedynie trochę obiadu, poczytałam coś i poszukałam różnych diet w internecie. Potem zerknęłam na chwilę na Facebooka. Kilkanaście powiadomień. Jedno zaproszenie do grona znajomych.

William Fraser.

Zaakceptowałam i rzuciłam z ciekawości okiem na jego profil. Prawie nic tam nie było. Kilka zdjęć jego znajomych. Polubione strony o informatyce. Zdjęcie było sprzed roku. Ok, dość, nie zamierzałam być stalkerką. Nie życzę nikomu prześladowań. Po chwili dostałam od niego wiadomość z linkiem. Potem kilka następnych. I zdjęcie kartki, na której niechlujnym pismem wypisał dni tygodnia i jakieś ćwiczenia, czy raczej ich nazwy. Czyli do tego były te linki. I ostatnia wiadomość.

William Fraser (20:15): Twoja macocha zna jedną dietetyczkę, powiedz, żeby ułożyła Ci jadłospis dopasowany do ćwiczeń.

Byłam zdziwiona tym, że o wszystkim pomyślał. Ćwiczenia, kiedy, godziny... czy on nie ma swojego życia, żeby tak starannie planować moje? Nie to, że mnie to irytuje, bo jestem mu za to naprawdę wdzięczna. Ale nie wiedziałam, dlaczego tak się do tego przyłożył.

Ja (20:16): Zapytam. Dziękuję.

Odczytał, ale nie odpisał. Prychnęłam i włączyłam linki, które mi wysłał, a potem ze zdjęcia wybrałam dzień, ćwiczenia i przebrałam się w coś wygodnego. Mam nadzieję, że nie umrę po tym.

***

Budzik zawył kilkanaście minut przed siódmą, a moją pierwszą myślą po wyciągnięciu do niego ręki było "o niech cię szlag, Fraser".

Umierałam. Autentycznie. Kiedy zeszłam z łóżka czułam się tak, jakby coś mnie przeżuło, wypluło, przejechało, wyklepało i zmieszało z czymś kwaśnym. Bolały mnie nogi, ręce, plecy... wszystko.

Z wysiłkiem umyłam zęby i twarz oraz ubrałam ciuszki do biegania, po czym zwlokłam się na dół. Potem wyszłam z domu. Z jękiem oparłam się o bramę wjazdową. Zerknęłam na telefon, który postanowiłam tym razem zabrać ze sobą. Dostałam wiadomość od Williama.

William Fraser (07:03): Nie leż za długo, ruszaj się dziś, ale nie za dużo.

Zaraz, co? Nie biega ze mną? 

Ja (07:05): Nie biegamy dziś?

William Fraser (07:07): Boli ciało po ćwiczeniach? To jak masz biegać?

Ja (07:08): Skąd wiesz, że mnie boli?

Ok, to, że wie, w jakim jestem stanie, nieco mnie zestresowało. Bo skąd może wiedzieć, czy wszystko ze mną w porządku czy nie?

William Fraser (07:09): Bo też kiedyś zaczynałem walczyć o formę. O siebie i szacunek.

Zmarszczyłam brwi. Nigdy nie pomyślałabym, że William też walczył tak, jak ja zaczynam. Ale z drugiej strony mięśnie, jakie widziałam wczoraj przy bieganiu — bo koszulka obnażała ramiona i przylegała do brzucha — nie wyrobiły się przy komputerze albo w łóżku. Choć kto wie, co robi ze swoją dziewczyną.

Wdzięczna za odpoczynek, ale jednocześnie zła na Williama za to, że napisał mi o wyłączeniu biegania z mojego dzisiejszego dnia dopiero wtedy, kiedy byłam "gotowa", poszłam z powrotem do domu. Trzymając się poręczy weszłam po schodach i pokuśtykałam do pokoju. 

— Skarbie, wróciłam — wyjęczałam, obrzucając moją chwilową miłość wdzięcznym spojrzeniem za to, że jest.

I padłam wyczerpana na nią. Na łóżko. Ale nie dane mi było zasnąć. Mój telefon zaczął pikać. Z niechęcią go odblokowałam. Wiadomość od numeru zastrzeżonego.

"Ostrzegałem, że przez Williama coś będzie boleć".

— Gdybyś mi powiedział, że to przez ćwiczenia od niego, posłuchałabym cię — wymamrotałam, sama nie wierząc w to, co mówię i ułożyłam się wygodniej, co było trudne ze względu na bolące ciało. Potem zamknęłam oczy i zasnęłam, ignorując to, że przyszła kolejna wiadomość. Sprawdzę to później, kiedy już wrócę z krainy snów, gdzie nie ma ćwiczeń, bólu i prześladowców...



Prezent na Mikołajki! Kto się cieszy? :D 

Nic nie mówię, ale do 22, jak już wrócę z treningu, może się pojawić jeszcze jeden rozdział ^^

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro