Ból sprawia przyjemność
Budzę się z krzykiem. Pot leje się ze mnie strumieniami. Ocieram szybko mokre od łez policzki. Nie chcę, żeby ktokolwiek widział, że jestem słaba. Niecałe pół minuty później rozlega się ciche pukanie do drzwi.
— Wejść — Staram się, aby mój głos nie był roztrzęsiony.
Drzwi delikatnie uchyla pokojówka. Wchodzi ostrożnie do pokoju jakby podłoga pokryta była minami. Czerwony uniform zdradza kolor jej krwi. Nie dziwię się, że się boi. Tacy jak ona żyją w ciągłym strachu. Są jak myszy. Na szczęście mogą na coś się przydawać. Od zawsze Czerwoni służyli Srebrnym.
— Przysłał mnie ojciec panienki — Głowę trzyma nisko i nie patrzy mi w oczy. Są tacy ulegli i bojaźliwi. Żal mi ich. Z taką postawą nigdy nie wyjdą z naszego cienia. Przerażamy ich.
— Czego chce? — pytam i poprawiam mokrą poduszkę jakby zupełnie nic się nie stało, jakbym wcale nie obudziła wszystkich w środku nocy, jakby nie zdarzało mi się to tak często.
— Zapytuje, czy wszystko z panienką w porządku — Służąca zaplata z przodu dłonie.
— Czuję się wyśmienicie — odwarkuję w jej stronę.
Spogląda na mnie dużymi, przerażonymi, niebieskimi oczami. Dopiero po chwili orientuje się, że nie mam ochoty jej widzieć i nie potrzebuję jakiejkolwiek jej pomocy. Czym prędzej wychodzi. Ledwo zamykają się za nią drzwi, ciskam w nie poduszką. Podkurczam nogi i opieram podbródek o kolana. Kołyszę się delikatnie.
Nie potrzebuje nikogo i niczyjej pomocy. Wszystko jest ze mną w najlepszym porządku... Daj spokój, okłamywanie samej siebie nie wychodzi ci równie dobrze jak innych. Gdy tylko zamykam oczy, widzę wszystkich, którzy zginęli. Martwi. Pozbawione duszy ciała. Cały pluton. Zabici we śnie lub w walce do ostatniej kropli krwi. Straciłam kilku naprawdę dobrych Srebrnych. Nawet nowi Czerwoni rekruci nie zasłużyli sobie na taki okrutny los. Powtarzam imiona moich Srebrnych braci i sióstr. Zawodziciel, Jedwabiści, Psychicy i Niewcznicy. Król Tyberiasz III uhonorował ich pośmiertnymi odznaczeniami. Dzięki nam wielu innych nie straciło życia. Obudziliśmy wszystkich, każdego kogo mogliśmy. Lakelandczycy zaatakowali zupełnie niesodziewanie. Mimo tego, że od dłuższego czasu na granicy robiło się dość niespokojnie, nikt nie przypuszczał, że ten kraj zrobi się tak agresywny i zachłanny.
Wzdrygam się. Leżałam obok martwych ciał przyjaciół. Umazana błotem, dwoma kolorami krwi i zdradzonym sercem. Uzdrowiciele ledwo mnie znaleźli. Wyleczyli każdą ranę na skórze, każdą złamaną kość, w środku jestem jednak tak samo strzaskana.
Spoglądam na zegar. Wskazuwki pokazują trzecią dwadzieścia. Wiem, że już nie zasnę. Do podjęcia decyzji potrzebne mi zaledwie kilka sekund. Sięgam po leżące pod łóżkiem ubranie. Wciągam na siebie luźne spodnie oraz lekko zabrudzoną i o wiele za dużą koszulę. Ciemne włosy związuję w koński ogon, a na nogi zakładam wysokie buty ze skóry. Staję przed ogromnym lustrem. Pora pobawić się tak jak w dzieciństwie. Nakładam na siebie iluzję. Już po chwili w odbiciu dostrzegam kogoś zupełnie mi obcego. Duże, niebieskie oczy stały się małe i lekko skośne o kolorze zgniłej zieleni. Rysy twarzy tracą swoją ostrość, a włosy to teraz cieniutkie i rude niteczki. Na policzki nakładam sobie rumieńce i przyciemniam nieco karnację. Ruchem palców sprawiam, że nos robi się haczykowaty. Teraz jestem tylko typową Czerwoną.
Narzucam na plecy ciemną pelerynę i podchodzę do okna. Ostatni raz rzucam spojrzenie na zegar. Trzecia dawdzieścia cztery. Wygląda na to, że zajmuje mi to dużo mniej czasu. Otwieram na zewnątrz szklane drzwiczki. Liczę do pięciu i wyskakuję. Już dawno nie wychodziłam tym sposobem z domu i mojemu lądowaniu na dachu sąsiedniego budynku towarzyszy kompletny brak gracji. Odgarniam z twarzy niesforny kosmyk i zaczynam biec. Stopy stawiam niezywkle ostrożnie. Nie mogę sobie pozwolić na kolejny błąd. Omijając kominy i skacząc tak z budynku na budynek szuję się jak szpieg z jakiś starych powieści, które czytałam.
Okrągły księżyc oświetla miasto jasnym światłem. Tym bardziej oddalam się od centrum tym wzrasta gwar i hałas. Ulice zaczynają żyć, chociaż godzina nie powinna temu sprzyjać. Przedostaję się przez most i biegnę niezauważona ciemnymi uliczkami. Zaczynam się męczyć co raz bardziej. Muszę popracować nad swoją kondycją.
Zatrzymuję się przed bardzo dobrze mi znanym barem. Chodzą do niego zwykli Srebrni i niektórzy Czerwoni, którzy nie boją się konfrontacji z nami. To jedyne znane mi miejsce w Archeonie (jak nie w Norcie) gdzie przedstawiciele obu tych grup siedzą obok siebie, piją i grają w karty. Wkradam się do gospody. Szybko taksuję pomieszczenie. Nie widzę żadego zagrożenia. Schodzę dwa stopnie i ruszam w kierunku lady barowej. Po drugiej stronie znajduje się dobrze mi znany Srebrny. Siadam na jednym z wysokich krzeseł i opieram łokcie na blacie.
— Co podać? — pyta bez żadnych ceregieli Jeremy.
— Zakładam, że nie macie tutaj żadnych trunków z Pałacu Białego Ognia? W takim razie poproszę to co zwykle — mówię zmienionym głosem. Jest cichy i śpiewny.
Jeremy uśmiecha się. Poznaje mnie. W pewnym znaczeniu tego słowa. Nigdy nie widział mojej prawdziwej postaci. Wie tylko, że czasami przychodzą do niego różne osoby i zawsze mówią to samo. Raz jestem blondynką z jasną skórą, innym brzydką kobietą, tyczkowatym chłopakiem, małolatą z farbowanymi włosami lub wdową o ciemnej karnacji. Mimo tego mężczyzna o nic nie pyta. Pewnie dlatego jest takim dobrym barmanem.
— Cieszę się, że wpadłaś — obok Jeremy'ego pojawia się jego bliźniak, zaraz potem kolejny i kolejny.
— Widzę, że nabrałeś wprawy
Pięć kopii Jeremy'ego puszcza w moją stronę oczko. Jeden z nich podaje mi szklankę, a drugi nalewa do niej czerwonej lekko wpadającej w pomarańcz cieczy. Potem zostaje tylko jeden z nich, widząc, że nic ze mnie nie wyciągnie zabiera się za swoją robotę. Zaczynam liczyć w głowie i delektować się tym cierpkim napojem.
Odliczam w głowie siedemnastą minutę, kiedy za moimi plecami ktoś głośno wstaje od stołu i zaczyna krzyczeć. Rzucam okiem na zamieszanie. Dobrze ubrany mężczyzna szturcha chudą dziewczynę. Najwyraźniej grali w pokera i wynik rozgrywki mu się nie spodobał.
— Oszukiwałaś! Ty obrzydliwy czerwony śmieciu! — wykrzykuje co raz to gorsze obelgi.
Nie zamierzam interweniować. Nawet jeśli Czerwona nie oszukiwała, sama udaję kogoś jej pokroju. Żaden zdrowo myślący Czerwony nie zaatakowałby Srebrnego. Dziewczyna jest przerażona i kuli się co raz bardziej. Jeremy marszczy jasne brwi i zarzuca sobie ręcznik, którym wcześniej wycierał szklanki na ramię. Nie chce kłopotów w swoim lokalu. Jeśli zacznie się coś poważniejszego wtedy wkroczy do akcji.
Odwracam wzrok, gdy Srebrny uderza dziewczynę i wyszarpuje od niej sakiewkę z pieniędzmi. Dziewczyna głośno szlocha. Inni goście zaczynają mruczeć z niezadowolenia albo każą jej się zamknąć. Czerwona błaga na kolanach swojego oprawce, aby oddał jej przynajmniej niewielką część pieniędzy. Zawodzi coś o głodujących siostrach i chorej matce. Srebrny uśmiecha się z wyższością. Rzuca dziewczynie jedną monetę i w eskorcie dwóch innych Srebrnych - prawdopodobnie swoich kumpli- wychodzi z baru. Czerwona klęczy dalej na podłodzie iściska w dłoni wszystko co jej zostało. Szlocha dalej. Jeden z Siłaczy, którego widywałam już tutaj kilka razy każe jej byc cicho. Zapłakana zbiera się do wyjścia.
Obracam się nieco w jej stronę. Rzucam jej pod nogi srebrną monetę. Szybko podnosi ją z podłogi i przyciska do piersi. Chce podziękować swojemu darczyńcy, ale ja już dawno obrociłam się z powrotem i nawet nie spoglądam w jej stronę. Sączę powoli swojego trzeciego już drinka. Jeremy udaje, że nic się nie wydarzyło i czyści dalej szklanki. Po chwili Czerwona ucieka z lokalu. Myślę, że następnym razem porządnie się zastanowi, gdzie przyjść zarobić.
— Dobry uczynek? Na listę? — pyta blondyn i unosi brwi.
— Na jaką znowu listę?
— W dziedziństwie miałem listę, na którą za każdy dobry uczynek dostawałem gwiazdki. Za kilka gwiazdek dostawałem jakiś prezent — widząc mój wzrok dodaje— Oj no proszę cię... Każdy miał listę dobrych uczynków w dzieciństwie
— Zamknij się już Jeremy — ucinam rozmowę na temat jego dzieciństwa i dopijam swojego drinka.
Mężczyzna uśmiecha się. Lubi się ze mną droczyć. Kładę jego zapłatę na stół i wychodzę. Narzucam na głowę kaptur i wnikam w cień. Wracam do centrum tą samą drogą. Tam kręcę się chwilę po ulicach i obserwuję uśpioną stolicę. Wchodzę po rynnie na dach jakiegoś domu. Dachami przemieszczam się do Zachodniego Archeonu. Rozpędzam się i skaczę. Ledwo łapię się swojego parapetu. Wciągam się na górę.
Jak tylko moje stopy dotykają podłogi w moim pokoju, zrzucam z siebie iluzję. Potem ubrania. Wciskam je na samo dno szafy. Po moim pokoju nie potrafi poruszać się nikt oprócz mnie. Każda pokojówka przynajmniej raz przewraca stos książek, depta pędzle albo nowe szkicowniki. W całym pokoju porozstawiane są najróżniejsze rzeczy od spisanych przez najlepszych strategii wojennych do przyrządów astronomicznych. Obok dużego łóżka stoi komoda z zegarem. Po lewej znajduje się okno, natomiast po prawej stronie olbrzymia biblioteczka. Jest przepełniona książkami do granic możliwości. Mój wzrok pada na dwa manekiny. Na jednym z nich znajduje się ozdobny mundur z paroma odznaczeniami, na drugim natomiast zbroja do walki. Hełm wykonany z ciemnego metalu i szkła delikatnie połyskuje. Na pancerzu nie ma żadnyh kolorów rodowych. Czy kogoś to ze mną walczy różnie sprawi, że pochodzę ze Szlachetnego Domu?
Z szafy naprzeciwko łóżka wyciągam suknię. Nie chcę czekać na pokojówkę. Biorę zimną kąpiel w swojej łazience i wciągam na siebie kreacje. Ojciec kazał mi ładnie się ubrać. Podobno na śniadaniu będziemy mieli gości. Rozczesuję włosy misternie zdobioną szczotką, którą dostałam na dwunaste urodziny i zaplatam włosy w najprostszego warkocza. Z reguły gardzę makijażem, ale widząc solbrzymie worki pod oczami wolę z niego dzisiaj skorzystać. Na sam koniec oglądam efekt końcowy. Fioletowa suknia z ciemnozielonymi elementami nie ma żadnych większych zdobień, ani się nie błyszczy. Wygląda jednak szykownie i ładnie. Gorzej z moją twarzą. Przez mój ostatni (ciągnący się od ponad roku) brak apetytu nabrałam ostrzejszych rysów. Twarz wydaje się surowa, zupełnie jakby zapomniała się uśmiechać.
Słyszę kroki na korytarzu. To pokojówka. Jest zdziwiona.
— Oh... panienka już gotowa
— Tak, potrafię się sama ubrać — mówię zimno i wymijam ją w drzwiach.
— Nie to miałam na myśli...
— Zamilcz proszę — Aż sama się dziwię, że dodałam "proszę".
Powoli kieruję się w kierunku schodów i schodzę po schodach. Na dole widzę mojego ojca. Automatycznie na jego widok się spinam. Doskonale to zauważa. Odkąd wróciłam rzadko rozmawiamy. Nie przychodzi do mnie wieczorami, aby życzyć miłej nocy. Mimo tego, że nigdy nie byliśmy ze sobą blisko, mam wrażenie, że teraz dzieli nas przepaść. Nie pokazuj strachu. Nie pokazuj, że można cię złamać. Ukrywaj uczucia. Zachowuj się jak przystało na wojownika. Od małego wbijał mi to to głowy. Teraz wykorzystuje jego nauki przeciwko niemu. Pomiędzy ciemnoczekoladowymi włosami dostrzegam kilka pasm siwizny na skroniach. Starzeje się.
— Kto nas odwiedza? — pytam, aby stłumić zabójczą ciszę.
— Aubrey Gliacon z dziećmi —odpowiada po chwili.
— Dlaczego akurat na śniadanie? Nie mogła poczekać? — pytam oskarżycielskim tonem.
Ojciec nie powinnien być zaskoczony moja postawą. Nie pierwszy raz nie podoba mi się, że zaprasza jakąś kobietę do naszego domu. Moja mama była najleszym oficerem jakiego znam. Zginęła, gdy miałam trzynaście lat. Nadal strasznie mi jej brakuje, chociaż minęło już niemal pięć lat. Ojciec na nieszczęście próbuje znaleźć sobie kogoś nowego. Wpatruję się w niego z wściekłością. Naszą wewnętrzną wymianę zdań przerywają służący. Gliacon już przekoroczyła próg naszego domu. Świetnie. Po prostu świetnie. Ojciec sprężystym krokiem kieruje się w stronę drzwi. Niestety muszę podążać za nim, chociaż najchętniej rzuciłabym na siebie iluzję niewidzialności.
Aubrey Gliacon jest niską kobietą o przenikliwych szarych oczach. Pomiędzy nią, a jej dziećmi widać duże podobieństwo. Dziewczyna jest zaledwie rok ode mnie młodsza. Chłopak natomiast jest największym głupkiem jakiego widziałam. Gapi się na każdy cal mojego domu, jakby nigdy nie widział kosztowności. Nie zdziwiłabym się, gdyby spali w jednym pokoju z Czerwonymi. Powinien pojechać do pałacu, tam dopiero opadłaby mu szczęka.
Ojciec prowadzi gości do jadalni. Długi stół, przy którym może usiąść kilkanaście osób zastawiony jest samymi dobrymi potrawami. Widać, że kucharka się przyłożyła. Siadam naprzeciwko młodej Gliacon. Uśmiecha się kwaśno w moją stronę. Mam ochotę użyć jej buźki, żeby wypolerować podłogi w naszej posiadłości.
Nakładam na talerz dwa gofry i trochę słodkich owoców. Podczas gdy toczy się jakaś rozmowa, ja wpatruję się w portret mamy, który wisi za Aubrey. Thea Merandus Memphis. Była niezwykle utalentowana. Stacjonowała na pograniczu Norty z Lakelandią. Zginęła chroniąc swoich Srebrnych przyjaciół. Atak na miejsce, w którym stacjonowała było pierwszym jakiego dokonali nasi sąsiedzi. Mama. Idolka. Bohaterka. Pewnego dnia ją pomszczę i stanę się równie dobrą wojowniczką jak ona.
— Lusindo — zwraca się do mnie Aubrey — zamierzasz brać udział w Królewskiej Próbie?
Połykam kawałek gofra, który niemal stanął mi w gardle. Na szybko układam sobie w głowie formułkę.
— Do Próby zostało jeszcze jeszcze dużo czasu, zastanowię się nad tym w stosownym czasie — mój ton brzmi bardziej lodowato niż chciałam.
— Daleyza oczywiście bierze — Uśmiecha się dumnie z córki.
Powstrzymuję się, aby nie parsknąć śmiechem. Co mie obchodzi, że twoja córka - o idiotycznym imieniu- będzie rywalizować o względy królewskiego syna? Daleyza posyła mi znaczące spojrzenie mówiące "nie podskakuj i tak wygram". Następnie odrzuca w tył swoje długie jasnobrązowe włosy. Odsuwam od siebie talerz.
— Dziękuję za posiłek — mówię i powoli wstaję od stołu — mam zaraz lekcje
— Masz jeszcze trochę czasu — głos ojca działa na mnie jak płachta na byka.
Piorunuje go spojrzeniem i marszczę brwi. Skupiam się najmocniej jak potrafię. Tworzę iluzję samej siebie siedzącej na krześle. Staram się, aby każdy najdrobniejszy szczegół się zgadzał.
— I tak nie zrobi to tobie żadnej różnicy — wypluwam z siebie słowa. Całkowity brak szacunku sprawia, że na skroni ojca pojawia się żyłka.
Szybkim krokiem wychodzę z jadalni. Słyszę jak gospodarz podnosi głos, a Aubrey powtarza w kółko, że nic się nie stało swoim denerwującym głosikiem. Czemu nie może się mnie zapytać o zdanie? Nie rozumiem dlaczego przestał ze mną rozmawiać.
Wchodzę do pokoju i przebieram sie w kombinezon do ćwiczeń. Omijając okolice jadalni schodzę do piwnicy, urządzonej w niewielkiej części na salę treningową. Zaczynam się rozciągać. Kilka minut później zaczynam uderzac w worek treningowy. Probuję pozbyć się z głowy tych całych dworskich etykiet, podziałów i wszystkiego niepożądanego, co znajduje się w mojej głowie. Czas upływa w błyskawicznym tempie, a mi jest tylko trochę lepiej.
Zauważyłam obok siebie jakiś ruch. Nie przerywam ćwiczenia. Siła z jaka uderzam również się nie zmienia. Czerwony uniform służącego odbiera mi uczucie swobody i całkowitej wolności Na piersi połyskuje fioletowa plakietka z ciemnozielonymi akcentami. Staram się udawać, że go nie widzę, ale on uporczywie tkwi w miejscu.
— Czego chcesz? — pytam ostro.
— Panienki ojciec kazał mi przekazać wiadomość — odpowiada Czerwony.
— Nie chcę jej słyszeć
— Lord Memphis prosi, abyś przyszła do gabinetu — mimo mojego zakazu.
Przerywam ćwiczenie i odwracam się do niego z wściekłością. Oszacowanie służącego zajmuje mi zaledwie sześć sekund. Jest nowy. Pochodzi z terenów spoza stolicy. Jest podobny do naszej kucharki. Może pochodzi z tej samej zapuziałej dziury. Ma przydługawe, lekko wpadające w rudy odcień włosy i szare oczy.
— Nazwisko
— Przepraszam najmocniej panienko Memphis, nie miałem zamiaru urazić panienki — spuszcza głowę, ukazując należytą skruchę.
— Nazwisko — powtarzam.
— Jay Ackensen — odpowiada szybko — proszę niech panienka nie składa na mnie skargi
Wybucham śmiechem, który mógłby przeciąć najtwardszą stal.
— Nie zamierzam cię zwolnić, jaką nauczkę byś z tego wyciągnął? — Uśmiecham się drapieżnie — zmienię twoje życie w piekło aż sam nie wytrzymasz
Zanim Czerwony - przepraszam Jay Ackensen- zrozumie jak straszny błąd popełnił,okazując mi brak szacunku, rzucam na niego jedną z mocniejszych iluzji bólu. Upada na kolana. Jego twarz wykrzywia się w grymasie. Wczepia dłonie we włosy. Musi być twardy skoro jeszcze nie krzyczy. Okrężnym ruchem dłoni zwiększam iluzję. Uśmiecham się, gdy do moich uszu dociera głośny wrzask. Pewnie będzie słyszalny na wyższych kondygnacjach.
Od razu czuję się lepiej.
BNL
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro