the decade of the gregorian calendar, which began in 1960 and ended in 1969.
addiction is perhaps a sickness of the spirit.
― Osamu Dazai
*
Dzisiaj w nocy mężczyzna, z którym dzieliłem pokój, powiesił się na klamce. Pielęgniarki wzruszyły ramionami, jakby doszły ich słuchy o kolejnym romansie jakiejś sławy z Hollywood, choć tutaj przecież chodziło o samobójstwo młodego człowieka tuż za ścianą, w środku nocy i za pomocą prześcieradła. Samobójstwa, od którego to miejsce miało go odwieść. A one powiedziały, że to całe szczęście, bo przecież teraz zwolniło się miejsce i mogą przenieść Fiodora do kogoś spokojniejszego niż Samuel. Czyli do mnie. W ich oczach byłem spokojny. Bo to wcale nie tak, że w porównaniu do Samuela, każdy się taki wydawał.
Nie wiedziałem, czy byłem podekscytowany, przerażony czy też w żałobie po stracie współlokatora. Nawet nie słyszałem, nie miałem pojęcia, że on umiera tuż przy mojej twarzy. To przez te leki. Dawali nam dwie tabletki. Jedną rano, po śniadaniu i drugą na sen, po kolacji. Wiadomo mi, że Fiodor dostawał trzy. Ale nie połykał żadnej. Chował za językiem.
Jednakże, gdyby tak faktycznie się nad tym zastanowić, to na pewno nie rozpaczałem za Josephem. Jego ropiejąca przez cukrzyce noga śmierdziała na cały pokój, a on kradł mi podkoszulki, żeby w środku nocy owijać nimi rany.
W takim razie obstawiałbym, że byłem zaciekawiony. Fiodora widziałem każdego dnia, a spędziłem tu już tydzień. Przyglądałem mu się na stołówce, gdzie w skupieniu przysłuchiwał się codziennym wiadomościom nadawanym w radiu. Widziałem go też w alkierzu, jak leżał na kanapie i oglądał telewizję, palił fajki albo po prostu spał, bo Samuel dawał mu chwile spokoju tylko wtedy, kiedy był poza ich pokojem.
Widziałem go też, gdy kładłem się spać, a on wychodził na zewnątrz, sprawnie omijając wzrok pielęgniarek oraz strażników.
Widziałem go też, gdy wracał godzinę później i cały zmarznięty skradał się do pogrążonego w mroku i krzykach pokoju.
Widziałem go też, gdy każdego dnia modlił się o tej samej godzinie, oparty o fotel, z krzyżykiem w zębach i wyrwanymi kartkami z Biblii trzymanymi pomiędzy smukłymi, bladymi palcami.
A zawsze gdy kończył, przychodziła pielęgniarka i dawała mu tabletki.
**
Tej nocy leżeliśmy na łóżkach obok siebie. Fiodor wszedł bez słowa, ustawił jego rzeczy na ich nowych miejscach bez słowa, położył się bez słowa, w środku nocy wyszedł i wrócił też bez słowa. Stwierdziłem, że jest raczej milczącym człowiekiem, ale może po prostu czekał, aż to ja zrobię ten pierwszy krok?
Wybiła czwarta nad ranem. W tym miejscu dni były gorące, a noce zimne, słońce wstawało wcześnie oraz zachodziło późno, czasem wiał wiatr, a mgła nie pojawiała się nad rosą. Niekiedy przychodziła burza. Zauważyłem, że wszyscy tutaj kochali deszcz. Gdyby personel mógł odprawiać tańce deszczu, robiłby to, ale przecież żaden z nich nie chciał dołączyć do pacjentów.
Zastanawiałem się, czy Fiodor lubi ulewy. Do niego bardziej pasował śnieg. Do bladej, anemicznej twarzy, poważnej miny, spierzchniętych warg i suchej skóry. Kojarzył mi się tylko z chłodem, szaleństwem, obłąkaniem.
Największymi psychopatami zawsze okazują się ci najspokojniejsi sąsiedzi, których nigdy nie podejrzewałoby się o mordercze skłonności. A go podejrzewasz od razu. Patrzysz mu w oczy i wiesz, że to nie jest zwykły człowiek — jest fascynujący i straszny, jest groźny i spokojny. Trafił tu z jakiegoś powodu i z pewnością zupełnie nieoczekiwanego.
Zasnąłem. Zasnąłem z jego imieniem, a on zasnął z tabletkami i paczką papierosów pod poduszką.
***
— Kto zmówi dziś modlitwę? — spytała pielęgniarka z uśmiechem, patrząc po wszystkich obecnych. W każdą niedziele, po mszy w szpitalnej kaplicy, wszyscy razem jedliśmy obiad. I ktoś musiał zmawiać modlitwę dziękczynną. W inne dni po prostu korzystaliśmy ze stołówki. Jak kto chciał. Mogliśmy nawet naszczać na talerze i przecież co komu do naszego talerza? Ale w uroczyste dni posiłek miał być uroczysty. Miał być biały obrus, świece, przyjemna atmosfera, trzeszczenie zębami o plastikowe widelce, przebijanie plastikowymi widelcami plastikowych talerzy, rozrywanie plastikowych talerzy i rzucanie plastikowych noży w innych. Niedziele zdecydowanie były najlepsze.
Nikt się nie zgłosił. Nigdy nikt się nie zgłaszał.
— Może Fiodor? — zaproponowała jedna z kobiet, a druga z roztargnieniem zamrugała, rzuciła jej wkurzone spojrzenie, znów przybrała na twarz sztuczny uśmiech i przytaknęła.
— Fiodorze, prosimy — powiedziała.
A on wstał, trzymając w dłoni plastikowy nóż, mierząc wszystkich spojrzeniem podkrążonych oczu i oblizując suche usta.
— Z przyjemnością. — Odchrząknął. — Jak już zauważyliście, zebraliśmy się tu, żeby zjeść jedzenie. Dla jasności, to wcale nie tak, że zrobiła nam je kucharka, bo zrobił je Bóg nasz Pan i stwórca, któremu winni jesteśmy pokłony za nawet marny los i za jeszcze gorsze decyzje związane z powstaniem świata, więc podziękujmy Bogu za świnie z jabłkiem w pysku. Widać, ze Bóg ma duszę artysty i włożył całe swoje serce w przyrządzenie świni z jabłkiem w pysku. Tak, że nic z jego serca nie zostało już dla grzeszników, takich jak wy, dlatego pójdziecie się smażyć w piekle przez naszego Pana, Jezusa Chrystusa. Amen — powiedział, dygając delikatnie i wbijając plastikowy nóż w fragment wieprzowiny. — Tym nożem będę tak długo to kroił, że zaraz będzie poniedziałek i chrześcijańska zabawa się skończy. Pomoże mi Pani, czy będzie tak stała? — uśmiechnął się słodko i mruknął do pielęgniarki, która zaraz pospieszyła mu z pomocą.
Jakiś gość w kącie zaczął płakać mówiąc, że nie chce iść do piekła. Pomyślałem sobie, że Fiodor jednak potrafi nie być milczącą osobą, ale nie wiem, czy akurat tym razem powinien.
Wiedziałem, że brzydził się nimi, bo byli chorzy. Ale zwykle (a zwłaszcza teraz) wcale nie zdawał się być zdrowszym — wręcz przeciwnie. Po jego zapadającej się twarzy i cichym oddechu ulgi mogłem poznać, że to wszystko zjadało go najbardziej i pewnie nawet nie wiedział, o czym mowa. Może i nawet nikt z nas nie wiedział. Każdego dnia, gdy kładł się do łóżka, wyglądał, jakby robił to po raz pierwszy od dawna. Jakby wrócił zmęczony po trwającej wieki podróży, ale dopiero na końcu drogi miałby dowiedzieć się, co było jej celem.
Ktoś obok mnie wyszeptał:
Pobłogosław Panie Boże wszystkie dary,
które będziemy spożywali z Twojej świętej szczodrobliwości,
przez Chrystusa Pana naszego.
Amen.
Spojrzałem się na niego z rozbawieniem. Miał około dwudziestu czterech lat i wpatrywał się niebieskimi tęczówkami w rabarbarowy kompot. Zwrócił na mnie uwagę, uśmiechnął się nieśmiało i przeczesał niegęstą fryzurę.
— Och, wybacz, ale tamta modlitwa chyba nie była jedną z moich ulubionych.
Uniosłem brwi.
— Ach tak? Mi się podobała.
I znów uśmiechnął się łagodnie, żeby zaraz potem wrócić do wbijania wzroku w kompot. Myślałem, że to koniec rozmowy. Ale potem on odezwał się, by zaciekawionym głosem spytać:
— Może to osobiste... ale za co siedzisz?
— Nie jesteśmy w areszcie — odparłem, z nutką rozbawienia. Mężczyzna przechylił głowę. Nie chciałem mu mówić.
— On mógłby być — wskazał na Fiodora, z elegancją krojącego kawałek mięsa plastikowymi sztućcami.
— Co masz na myśli? — pospieszyłem z pytaniem.
— Huh? — Przeniósł zbłąkany wzrok z kompotu na mnie. — Nic szczególnego, nie wiem, co zrobił w przeszłości ani dlaczego tu jest, ale jest już od dawna. Poza tym to kompletny świr. Każdy się tu albo go boi, albo go podziwia. Albo oba na raz.
— A ty? — spytałem, ziewając.
— Ja się boję.
— Cenię szczerość... uh...? — mruknąłem, spoglądając na niego sugestywnie i oczekując, aż podpowie mi swoje imię.
— Ethan — odparł.
— Dobrze więc, Ethan, wiedz, że cenię szczerość — powiedziałem. — Pyszna wieprzowina.
Roześmiał się.
— Cenisz szczerość, ale sam nie jesteś szczery.
— U innych cenimy najbardziej to, czego sami nie mamy. — Posłałem mu uśmiech.
Wieprzowina smakowała okropnie.
*
Leżeliśmy na swoich łóżkach. Ja tępo wpatrywałem się w sufit i pozwalałem, żeby letni wiatr chłodził moją rozgrzaną twarz. Było mi gorąco, nie mieliśmy klimatyzacji, a kaloryfery parzyły w ręce. Wydawało mi się, że Fiodor też ledwo znosił tak wysoką temperaturę. Opuszki jego palców zostawiały spocone ślady na stronach książki, którą czytał.
Moja głowa i nogi spadały z łóżka, kiedy zmęczenie po całym, nieznośnym dniu mnie dopadło i zwaliło na dziwną pozycję. Patrzyłem z dołu i do góry nogami na skupioną twarz Fiodora, na ostre rysy, rozpalone policzki i blade czoło, na smukłe, kościste dłonie, na ciemne i długie kosmyki założone za ucho. W oczy, które powoli śledziły literki zapisane na pojedynczych kartkach.
Wiedział, że się patrzę. Oczywiście, że tak. Zawsze wiedział. Nigdy nie komentował tego w żaden sposób. Czasem tylko odwracał głowę i zaczynał wpatrywać się we mnie z równą upartością, bez żadnych emocji na twarzy, dopóki nie odwracałem wzroku.
Teraz tego nie zrobił. Zauważyłem, że gdy czytał, zwykł ignorować wszystko, poza książką; nie pozwalał się rozpraszać.
Ale przecież moim celem nie było zwrócenie na siebie jego uwagi. Chciałem tylko popatrzeć. Jego chłodna, nieprzyjazna twarz miała w sobie coś tajemniczego, magnetycznego. Pomyślałem, że była po prostu śliczna.
A potem przyszła pielęgniarka, otworzyła na oścież drzwi do naszego pokoju i z roztargnieniem wyszła z pokoju, rzucając nam wyłącznie dwa szybkie spojrzenia.
Podniosłem głowę z zaciekawieniem. Dlaczego to zrobiła?
I dlaczego na korytarzu była taka cholerna cisza? Przynajmniej do dwudziestej każdego dnia dało się tam usłyszeć dźwięki z telewizora, śmiechy, odgłosy gier lub po prostu różne osoby, które ze sobą rozmawiały. Teraz nic.
Wstałem z łóżka, chcąc wyjrzeć przez drzwi.
— Nie wychodź — usłyszałem go.
— Dlaczego?
On wreszcie na mnie spojrzał, nic nie mówiąc, tylko dokładnie nasłuchując nowego dla mnie, męskiego głosu, który rozległ się z końca korytarza i zaczynał przybierać na głośności. Jakiś facet się zbliżał.
— Usiądź — powiedział Fiodor. — To po prostu psychiatra, ale nie wiemy który, dlatego lepiej po prostu siedzieć w pokoju, gdy chodzi po korytarzu
— Czemu? — Przechyliłem głowę.
— Bo cię jeszcze wsadzi do izolatki — mruknął, delikatnie się uśmiechając. Właściwie nie wiedziałem, czy mówi poważnie.
Zapadła chwilowa cisza.
— Ile jest tych psychiatrów?
— Dwóch. Nie miałeś jeszcze rozmów? — Zmarszczył brwi.
— Rozmów?
— Cotygodniowych. Każdy ma w inny dzień tygodnia z przydzielonym mu psychiatrą — wyszeptał. — Jeśli nie byłeś na żadnej, to pewnie przyszedł po ciebie.
Wydałem z siebie tylko ciche "och", mając nadzieję, że Fiodor się jednak myli.
Ale nie mylił się. Po chwili wysoki, około czterdziestoletni mężczyzna wszedł do pokoju.
**
Było popołudnie. Chodziłem po korytarzach z nadzieją, że w którejś z sal znajdę Fiodora. Mijałem płytki z tłustymi odciskami rąk na nich, łazienkę, gabinety pielęgniarek, kuchnie, różne pokoje różnych pacjentów, pootwierane okna. Tylko kilka z nich nie miało krat. Pomyślałem, że gdyby przez nie wyskoczyć, można by uciec. Jedyną przeszkodę stanowiły kamery i ochroniarz ze zmęczeniem wpatrujący się w monitoring. Może któraś z kamer nie działała? Czy to w ten sposób Fiodor robił to w nocy? Czy wymykał się jakoś inaczej?
Siedział nad płótnem. Miał cały policzek umazany szarą farbą, związane włosy i kałuże zielonej farby pod bosymi stopami. Sala była duża, znajdowały się w niej drewniane stoliki znikające pod masą książek, gazet, kartek i zeszytów, spore, otwarte okna z powiewającymi firanami, fotografie, krzyże oraz regały, a także kilka lamp na ścianach, choć świeciła się tylko jedna z nich — ta nad głową Fiodora.
Wcześniej nie spędzałem czasu w tym miejscu. Nie lubiłem rysować ani malować, czytać wolałem w pokoju, a pisanie pamiętnika do mnie nie pasowało. Poza tym klimat tutaj był wstrętny. Żółte światło, szare ściany, zimne oraz ciemne płytki. To miejsce było przygnębiające. Nic dziwnego, że go tutaj zastałem.
Podszedłem bliżej. Spojrzałem na jego płótno.
Namalował drzewo z brązowym pniem, który wychodził spod twardej ziemi. Korzenie rozrastały się pod nim, sprawiały że pękał w niektórych miejscach. Czym bliżej szczytu korony, tym ciemniejsze stawały się gałęzie — od jasnego brązu aż po czerń na samym szczycie. Jednak na obrazie nie było żadnych liści, ani owoców. Na gałęzi wisiała ludzka skóra, beżowa, z pustymi oczodołami, ciemnymi lokami, rozpływającymi się dynamicznie rysami twarzy. Zupełnie jak jakiś materiał, który spadał z wieszaka; niczym ściągnięta i odłożona koszula.
Człowiek wyszedł z siebie i okazał się niczym, tylko kawałkiem ubrania.
Zauważyłem, że po gałęziach płynęła krew, ale pod górkę. Skapywała z tych najwyższych, ciągnęła gdzieś od jakiegoś ciemnego serca ukrytego na dole płótna. Niebo za drzewem było ciemnofioletowe. Zupełnie tak, jak oczy Fiodora. To był ten sam ciemny odcień fioletu. Nad drzewem była jedna, jedyna burzowa chmura, którą ciosały neonowe kreski, jakby purpurowe pioruny i z której skapywały czerwone krople. Krew była na wszystkim, oprócz skóry. Skóra była tylko blada, nieskalana.
To był śliczny obraz.
— Dlatego pole to aż po dziś dzień nosi nazwę Pole Krwi* — powiedziałem.
Fiodor uśmiechnął się delikatnie na moje słowa.
— Zgadłeś — powiedział. — Ale to nie wszystko.
Przyjrzałem się obrazowi jeszcze dokładniej, próbując zauważyć wszystkie detale, dokładną strukturę drzewa, delikatność burzowej chmury, która była zaciemniona od spodu, idealny sposób namalowania tego, jak korzenie przełamywały beton i jak krew zastawała w pionie.
Pomachałem przecząco głową.
— Znasz Sąd ostateczny Michała Anioła? — spytał, ale nie czekał na moją odpowiedź. Z brudnym pędzlem i rozszerzonymi źrenicami natrętnie wlepiał wzrok w obraz niczym łowca w zwierzynę. — Nikt nie zdaje sobie sprawy, że autor umieścił tam swój autoportret. Ta skóra, którą trzyma święty Bartłomiej to nie on sam, ale Michał Anioł.
— Ciało wśród aniołów — mruknąłem. Z zastanowieniem dotknąłem płótna przede mną. Opuszkami palców sunąłem po pniu zupełnie tak, jakbym miał poczuć pod nimi prawdziwą korę. Potem dotknąłem zwisającej skóry. — A to ty?
— Ja? Dlaczego ja? — Zmarszczył brwi.
Wzruszyłem ramionami.
— Michał Anioł jest truchłem. Nie ja — odparł z wyniosłością i popatrzył na mnie, jakbym go obraził.
— Ale Michał Anioł już jest na jakimś obrazie, a ty jeszcze nie — powiedziałem, uśmiechając się pod nosem.
— Nie przedstawiłbym siebie tak marnie — wydąsał.
Zaśmiałem się. Gdyby to Fiodor malował Sąd ostateczny i gdyby chciał dodać na nim swój autoportret, dodałby go w centrum obrazu. Na miejscu Wielkiego Sędziego.
— Dlaczego? — spytałem, szczerze zaciekawiony.
On przegryzł wargę i zmarszczył brwi. Wreszcie podniósł na mnie swoje oczy, przyjrzał się mojej twarzy. Nie zastanawiał się nad odpowiedzią. Wiedział, co ma odpowiedzieć. Ale nie wiedział, czy chce to zrobić.
— Tutaj wybierasz sobie, kim chcesz być i jesteś nim — powiedział. — Ja chce być Bogiem, a to mianuje mnie Bogiem.
— Tak?
— Tak. Prawdziwe pytanie jest więc: dlaczego nie klęczysz?
Uniosłem podbródek. Mówił wprawdzie wielkie rzeczy, jak na kogoś, na kogo patrzyłem z góry, bo kurczył się przede mną na drewnianym krześle. Miał całą twarz umazaną farbą, wielkie źrenice, zaczerwieniony nos, tłuste, poplątane i niechlujnie związane włosy. Nadal był piękny i majestatyczny, ale wyglądał bardziej jak demon, niż Bóg.
— Jaki Bóg jest zniewolony?
Zachichotał.
— Ale przecież ja nie jestem! Chcesz, żebym ci udowodnił? — spytał z figlarnym uśmiechem.
Chciałem.
***
Bladą dłonią popchnął drzwi. Był środek nocy. Zeszliśmy schodami na dół i trafiliśmy do piwnicy, której korytarz rozciągał się tak daleko, że jego koniec niknął w mroku. Fiodor trzymał w dłoni latarkę. Nie świecił nigdzie na boki, więc tylko kątem oka dostrzegałem metalowe półki z ułożonymi na nich starymi rzeczami, głownie takimi jak zniszczone ubrania, czasem jakieś narzędzia, złamane miotły, stare dokumenty upchane w kartonach.
Mijaliśmy też kilka drzwi, ale tylko jedne z nich nie były stalowe, a ciemnoczerwone i drewniane. Dokąd prowadziły?
— Nie teraz — powiedział, zauważając moje zainteresowanie. Podciągnął rękaw i wskazał na zegarek na jego nadgarstku. Dopiero wtedy, gdy poświecił na siebie latarką, zauważyłem, że nie miał nic założonego na stopy. — Pokaże ci je innym razem.
Innym razem. Jednym z jak wielu?
Po chwili zrozumiałem, że wskazując na zegarek, nie miał na myśli tego, że przecież już późno i nie mamy tyle czasu, ale zmiany lub przerwy ochroniarzy.
— Skąd wiesz kiedy? — spytałem. Były tylko dwie opcje.
— Keglier mi zdradził. — Mówił o tym psychiatrze, który ostatnio po mnie przyszedł. Przypomniałem sobie, jak się przywitali. To pełne pożądania spojrzenie, którym mężczyzna zaszczycił Fiodora. I również jego obojętność w odpowiedzi.
— Wydaje się ciebie lubić — zauważyłem.
— Huh? — obrócił głowę w moją stronę. — Och tak, bardzo lubi mnie pieprzyć.
Więc miałem rację. Stąd to wszystko. Tak może się wymykać w nocy. Pielęgniarki i ochroniarze myślą, że znów idzie dawać dupy Keglierowi, więc nie reagują, kiedy znika, bo jeszcze stracą prace. Czerwone drzwi prowadzą tak naprawdę do gabinetu, to by się zgadzało. Przecież tam byłem. Zastanawiałem się tylko, czy Fiodor mi to powie. Ile mu zajęło, żeby tak się ustawić? Wchodzi do piwnicy i udaje, że zmierza do gabinetu, ale go mija.
Choć nie zawsze. Nie zawsze jak wychodził z pokoju, mogłem go chwilę potem zobaczyć przechodzącego pod moim oknem, więc jednak czasem skręcał tam, gdzie spodziewano by się go zastać. A więc skoro odwiedzał psychiatrę w nocy, nigdy nie wołał go na tą "cotygodniową rozmowę" o której mi powiedział. I tak też zdobywał alkohol i pieniądze. Tylko kradł je, czy Keglier sam mu dawał?
— Domyśliłeś się wszystkiego? — mruknął, zauważając moje nieobecne spojrzenie. — Pytaj, jeśli masz jakieś wątpliwości. — Uśmiechnął się słodko.
— Co mu zrobiłeś, żeby na to poszedł?
Prychnął.
— Ja jemu nic. Było odwrotnie.
Skinąłem głową.
— Okradasz go?
— Tak — odparł luźno, wyciągając z kieszeni jeden klucz, zapewne ten, dzięki któremu może się wydostawać z piwnicy oraz kilka monet. Zakołysał nimi.
— Robi ci terapię, jak jest już po wszystkim?
Zachichotał, a ja uśmiechnąłem się pod nosem. To musiałoby być nieznośne.
— Ja mu — odparł radośnie.
— W takim razie musisz pieprzyć się lepiej od jego żony — mówię, przypominając sobie obrączkę, którą zauważyłem na palcu psychiatry.
Delikatne światło latarki padało na jego ironiczny uśmiech.
— Jesteś ciekawy, jak to jest, prawda? — spytał. — Pieprzyć się ze mną.
Nie odpowiedziałem.
*
Jego postura przypominała sobą gęstą zjawę, gdy stał na tle księżyca. Bosymi stopami sunął po skąpanym w mroku wrzosowisku. Stał kawałek dalej ode mnie i oglądał widok. Podszedłem.
Patrzyliśmy z góry na całe miasto.
Widzieliśmy latarnie uliczne, które migały ponad ulicami. Widzieliśmy nazwy nocnych klubów przystrojone neonem. Widzieliśmy jasne światło wydostające się na ulice przez okna domów. Widzieliśmy gwiazdy nad naszymi głowami, chmury które naprędce przecinały księżyc, falujące gałęzie i podrygujące im trawy. Widzieliśmy to wszystko, ale nie widzieliśmy żadnych ludzi.
W tamtą noc byliśmy jedynymi żywymi tego miasta. Oddałbym wszystko, żeby spokój, jaki mnie wtedy napełniał, nigdy nie odszedł. Czułem się ponad nimi, schowanymi w domach, ponad ochroniarzami, którzy pewnie nigdy nie zaznali tego uczucia, ponad lekarzami i bezdomnymi, ponad psami i bankierami. Ponad nimi wszystkimi. Oprócz Fiodora.
— Zimno ci? — spytałem.
Spojrzał się na mnie, a fioletowe tęczówki i chłodny, ostry profil twarzy oświecił księżyc, jakby jasno białą dłonią otulał jego głowę.
— Zawsze mi zimno — odparł. Biorąc moją rękę w jego dłonie.
Były lodowate.
Więc odwróciłem wzrok, bo nic nie mogłem z tym zrobić. Sam marznąłem. Ale nie o to chodziło. Nie chodziło o ciało, w żadnym stopniu ani pojęciu. Nie o skórę. Bo moje serce było gorące i wybijało rytm niczym sto pędzących koni, gdy patrzyłem na obraz, jaki namalował przed moimi oczami Fiodor.
Dzięki niemu czułem się wielki i wolny.
— Dlaczego umieściłeś Michała Anioła na polu krwi?
— Ponieważ pomyślałem, że się powiesił — powiedział. Nie wiedział, jak naprawdę zmarł rzeźbiarz. Ja też nie. — To by do niego pasowało. Skóra wisząca na drzewie. Judasz też się powiesił. Judasz też zdradził. Michał Anioł był ciągle zdrajcą dla majestatu, bo ciągle cierpiał przez konflikt pomiędzy zafascynowaniem nagością i ciałem, a oddaniem się Bogu.
Przez chwilę staliśmy w ciszy, obserwując miasto.
— Kiedyś usłyszałem o artyście, który kupił oryginalny szkic Michała Anioła — zacząłem. — A potem wrócił do domu i starł go gumką. Już tyle czasu nie mogłem zrozumieć. Dlaczego? Dlaczego to zrobił? Bardzo często o tym myślałem. Co nim kierowało?
Ale Fiodor milczał, tym samym potwierdzając to, co podejrzewałem. Musiałem go poznać, żeby rozwiązać zagadkę. Co prawda on nie był tym artystą, ale był jak on.
Ułamał paznokieć i zrzucił go na malejące pod jego stopami miasto. Zmarszczył brwi.
— Co jeśli artysta też się powiesił? Jak może być oryginalny, kiedy jest nudny? To się wyklucza — mruknąłem. — Oryginalność nie jest nudna.
Ułamał kolejny paznokieć i zrzucił go na miasto.
— Ja umrę, tak jak chcę. To będzie jakaś niesamowita śmierć, niekonwencjonalna... chociaż o tym w moim życiu chcę sam zdecydować. Osiągnę wielki sukces, gdy mi się to uda — powiedziałem.
Ale on tylko ułamał paznokieć i zrzucił go na miasto.
— Wracajmy.
Zgodziłem się.
Na chodniku w miejscach, które oświetlały lampy, widniały czerwone ślady jego stóp. Podążyłem za nimi. Albo on miał dość krwi, aby wykrwawiać się do końca naszej drogi, albo nasza droga była na tyle krótka, aby go nie zabić.
**
Następnego dnia Fiodor nie wstał na śniadanie. Gdy wróciłem, leżał zakopany pod kołdrą i nie poruszył się nawet wtedy, gdy przywitałem go radosnym "dzień dobry". Najwidoczniej moje powitanie nie zgadzało się z realiami jego dnia.
— Strasznym kosztem udowadniasz swoje racje — powiedziałem wtedy. On milczał.
Nazajutrz też milczał.
I dwa dni potem milczał.
— Zawsze, kiedy przychodzę, ty mnie ignorujesz i jest nudno. — Podszedłem i uklęknąłem przy jego łóżku, a on patrzył się na mnie przekrwionymi oczami, leżąc zakopany po nos w białej pościeli. — Powinieneś wziąć leki.
Chwila ciszy.
— Nie chcą mi ich dać — odparł słabym głosem.
Strasznie chorował, a ja nie wierzyłem, że to wszystko przez naszą ucieczkę ze szpitala.
Mdlał, próbując wyjść do łazienki, wypadały mu włosy, nie chciał jeść, bolała go głowa i zimne dreszcze nie pozwalały mu zasnąć, nie mógł skupić się na tym, co działo się wokół, był jeszcze bledszy niż zwykle i czasem zaczynało brakować mu powietrza.
— A te, które dostajesz po obiedzie?
Jego źrenice rozszerzyły ich.
— Nie wezmę ich.
Westchnąłem, przykładając dłoń do jego lodowatego policzka. Może i zdrowie Fiodora to nie moja sprawa, ale nie potrafiłem odpuścić.
— Więc chociaż zjedz coś ciepłego. Polepszy ci się.
— Nie jestem chory... Jestem tylko zmęczony. Chcę wrócić do domu — wyszeptał.
— A gdzie on jest?
I nagle spojrzał się na mnie wzrokiem takim, jakby w nocy potknął się o stopień, wchodząc po schodach. Jakby po ciemku szukał winowajcy. Wydawał się nagle uświadamiać sobie jakąś niezwykle prostą rzecz, której tylko głupcowi nie udałoby się spostrzec wcześniej. Był zszokowany swoją wcześniejszą niewiedzą i był zszokowany nagłym zdobyciem jej. Chciał cofnąć te kilka sekund, chciał cofnąć wszystkie nowe wnioski. Ale było już za późno.
— Nie ma go — oznajmił, jakby zlękniony.
Nie ma go. Dlatego właśnie mnóstwo razy uciekał i i tak zawsze wracał. Już dawno uświadomił sobie, że jest świrem i że to nie normalność boi się jego, ale on jej. Tylko nigdy wcześniej nie wypowiedział tej prawdy na głos, tak jakby przemilczenie jej, sprawiało, że jest mniej ważna. Mniej prawdziwa. A przecież wracał, bo na tym świecie nie ma innego miejsca dla świrów, niż właśnie to.
— Nie ma go — wydukał, przymykając powieki. Był chory i wyczerpany. Przez całe życie myślał, że jest niezależny. Ale był po prostu samotny.
Wcześniej sprawiał wrażenie porcelanowej figurki. Był piękny, o jasnej cerze, kontrastujących włosach, pewnym siebie spojrzeniu. Jednak tu, na szpitalnym łóżku w jasnym dresie, z sinymi dłońmi, poplątanymi włosami, spierzchniętymi ustami i podkrążonymi oczyma napełniającymi się łzami zażenowania... dopiero tu poruszył we mnie jakąś uśpioną dotąd strunę czułości.
Położyłem dłoń na jego czole. Chciałem, żeby wreszcie zasnął i obudził się zdrowszy. Ale on schował twarz w poduszkę, prosząc, żebym przyniósł mu te cholerne tabletki.
***
Fiodor zaczynał wracać do zdrowia. Wczoraj był u niego lekarz i wykonał na nim zastrzyk z żelazem. Poza tym przepisał też mocniejsze leki, choć był strasznie zdziwiony tym, że te, które pielęgniarki podawały mu po obiedzie, nie działały. A ja zastanawiałem się, dlaczego tak długo uparcie nie chciał ich przełykać, skoro w szybkim tempie poprawiły jego stan. Chociaż równocześnie miałem podejrzenia.
Lekarz powiedział również sporo, o posiłkach, których Fiodor powinien unikać lub takich, które są dla niego zalecane, na przykład orzechy oraz nasiona. Ale nieszczególnie słuchałem. Właściwie jedyne, co mnie zainteresowało, to była ogólna diagnoza: anemia.
Rozchorował się aż nazbyt drastycznie po tamtej nocy, ponieważ wtedy krwawił. I dlatego, że przez ponad miesiąc nie przyjmował Tardyferonu.
Włosy kleiły mu się na zalanym zimnym potem czole, a źrenice rozbiegane obserwowały szachownicę. Zauważyłem, że rywalizacja skutecznie go ożywiała.
Gdy spytałem go, czy umie grać w szachy i gdy z uśmiechem odparł, że "tak, naprawdę", sądziłem, że nie będę miał szans, bo i przed i w trakcie mata wydawał się tak pewny siebie, ale w praktyce... okazaliśmy się być sobie równi.
Nie był lepszy, nie wygrywał ze mną w każdej grze, choć zachowywał się, jakby stał sto poziomów nade mną. Stwierdziłem, że wcale nie chodziło mu o zwycięstwa czy o zbijanie figur. Właściwie dopuściłem do siebie pewną myśl, to znaczy... że zależy mu tylko na samej grze. Ciągle obserwował moją pogrążoną w zastanowieniu twarz lub uśmiechał się w zadumie, gdy pozbywałem się jego pionów z szachownicy, a ja nie mogłem dojść do tego, co działo się w jego głowie.
— Cóż, prawda jest taka, że... szachistę bardziej obchodzi proces osiągania celu, niż cel sam w sobie** — wtrącił gdzieś między utratą hetmana, a szachem, odpowiadając na pytanie, dlaczego tym razem bije tylko piony.
Po każdej nowej grze mówił, że należy się następna. Byłem tak zaskoczony tym, że nie przejmował się porażką. Nie wydawał się kimś, kto byłby w stanie na nią pozwolić, nie wierzyłem, że Fiodor dopuściłby do siebie przegraną i — cóż, w praktyce — pozwoliłby mi go ogrywać. Ale to była rzeczywistość i choć żadna rozgrywka z nim nie należała do łatwych i mój mózg powoli wydawał się wręcz topić, gdy ze zmęczenia podkładałem mu gońca jak na tacy, to nie mogłem przestać się zgadzać.
— Moje piony powinny być białe, a twoje szare — powiedział nagle. Zgodziłem się. Biel i czerń były dla nas zbyt drastycznym przeciwieństwem. Dużo łatwiej grałoby się i z dużo czystszym umysłem podejmowało decyzje, gdybym i ja i gdyby przeciwnik także odwzorowany byłby na szachownicy.
Przez cały ten czas Fiodor był tak rażąco pewny siebie. Wiedziałem, że wielu figur celowo nie zbijał; dla jakiejś śmiesznej idei uwziął się tylko na wybrane i poruszał nimi ze śmieszną finezją, ale nie sądziłem, że dopuściłby się takiego braku szacunku, aby pozwalać mi wygrać.
— Jesteś świetny... tak, serio. Jesteś świetny — powiedział. — Ale Twój problem jest taki, że próbujesz grać przeciwko mnie.
— Co? — Zmarszczyłem brwi, zirytowany jego postawą.
— Graj przeciwko szachownicy. Twój wróg — wskazał na swoje czarne figury — jest tutaj. Nie tu.— Dotknął swojej klatki piersiowej. — Oczywiście, nie przeczę, że najlepszym sposobem na wygranie jest poznanie swojego przeciwnika. Wręcz przeciwnie. Zgadzam się z tym. Ale Twój problem jest taki, że nie starasz się myśleć. — Dotknął mojego czoła palcem. — Jedyne co próbujesz zrobić, to mnie ograć. Nie bawisz się, prawda? Po prostu odpowiadasz na moje ataki obroną. Skutecznie, jak widać, ale wtedy gdzie jest cały sens tej gry?
Przechyliłem głowę w bok, przypatrując się mu, zgarbionemu i siedzącemu po turecku na podłodze, a potem zwróciłem swoje spojrzenie na szachownice, gdzie liczba moich figur zdecydowanie przeważała.
— Co masz na myśli przez "sens gry"? Cała kwintesencja leży w zwyczajnym matowaniu króla — powiedziałem, marszcząc brwi. Szachy były dla mnie proste. Słyszałem o ludziach, którzy ożywiali piony w swojej głowie. O tych, którzy wierzyli, że na każdym białym lub czarnym kwadracie rozgrywało się jakieś osobne od reszty życie, czysty, czekający na wykorzystanie potencjał lub nawet o takich, którzy sprowadzali cały świat do jednej planszówki, w której musisz mieć przed oczami kolejny ruch i coraz to lepszą strategię, ale dla mnie szachy to zawsze była po prostu gra i wszystko co musiałem zrobić, to wygrać.
— Nie. Nie o to chodzi. To nie jest zwykła planszówka, tylko... wiesz, drewniana wojna. — Zamyślił się. — Nieprzewidywalna... jak... Możesz, to prawda, zbić mi hetmana, zbić gońca, zbić wszystkie piony i obie wieże. I wszystko. A ja mogę, na przykład, wywrócić szachownicę tak, że wszystkie twoje figury wylądują w kawałkach na podłodze. — Uśmiechnął się ironicznie.
— Więc wygraj ze mną, nie z szachownicą — powiedziałem z przekąsem. — Zagraj przeciwko mnie!
Zaśmiał się.
— W porządku, choć nie mam żadnych zysków z ogrania ciebie, w końcu doskonale wiem, że gdy chcę być, to jestem lepszy — odparł, uśmiechając się figlarnie.
— Naprawdę prosisz się o lanie — stwierdziłem, wzdychając w obliczu poważniejszego wyzwania.
Dopiero wtedy zrozumiałem, dlaczego jego zachowanie od początku tu pasowało, do całej tej błazenady na markizowych polach: pozornie prosty i gładki, ale w praktyce był na to wszystko nazbyt przebiegły oraz podstępny. Wszędzie czekała na mnie pułapka, i to było dla mnie tak ekscytujące, gdy z zapałem próbowałem je wszystkie ominąć, że cieszyłem się nawet wtedy, gdy ponosiłem porażkę, bo razem z tym moja fascynacja Fiodorem zaczynała rosnąć.
Teraz nie odmawiał sobie bicia moich figur, choć lubił to, bo lubił napięcie na szachownicy i lubił, gdy rozgrywka trwała jak najdłużej. Po każdym ruchu patrzył w moje oczy, jakby miał z nich wyczytać, co zrobię, a potem uśmiechał się delikatnie, zupełnie tak, jakby poprawnie odgadł.
Zagrał wieżę pod mojego króla. Szach. Przesunąłem go w prawo, a on zaraz obok niego postawił swojego hetmana. Mat.
Obaj milczeliśmy. Ja analizowałem jego zwycięstwo, a on tępo wpatrywał się w moją figurę w jego dłoniach.
Nie byłem wkurzony, a piony nie były połamane, bo żaden z nas nie zdecydował się na wywrócenie szachownicy.
Zagraliśmy jeszcze kilka partii. Kilka wygrałem i kilka przegrałem, ale ciągle starałem się zrozumieć, co znaczy grać — w prawdzie grać! — przeciw figurom, a nie przeciw Fiodorowi. Chyba dopiero pod koniec uświadomiłem sobie, że to nie mogę być ja rywalizujący z czarnym królem. To musi być biały król rywalizujący z czarnym królem.
Byłem tu tylko ręką i głową, bo to nie ja stałem na szachownicy, a wojsko nie składało się z jednego żołnierza, tylko z szesnastu, losem których kierowałem... niczym bóg i niczym bóg posyłałem na stracenie.
Fiodor o tym wiedział, dlatego tak dobrze bawił się przez te tysiąc poprzednich rozgrywek.
*
Było coraz lepiej. Nie tylko z Fiodorem, nie tylko z jego zdrowiem, ale i z moim. Czasem siadałem i myślałem, wpatrywałem się w niego, za okno, w pielęgniarki. Gapiłem się po prostu i nic takiego. Ale chyba potrzebowałem tego, by wreszcie uświadomić to sobie, jakby to była konkluzja nader górnolotna: szaleńcza myśl przestała mnie prześladować, nie czułem już więcej jej oddechu na sobie, otaczającego mnie niczym atmosfera.
Odkąd sięgałem pamięcią czułem się zniewolony i przez zniewolenie od podłej fantazji tu przybyłem, a teraz... powoli zaczynałem się uwalniać. Nie przez leki, nie przez terapie. Właściwie powód był nieważny, chodziło o sam sukces... sam proces którego z całego serca pragnąłem ale nie umiałem rozpocząć... on sam się zaczął.
Fiodor ziewnął.
— Myślisz, że jestem ładny? — spytał, choć zabrzmiało to bardziej jak stwierdzenie. Mimo to wyglądał na zadumanego.
— Tak — odparłem.
Bo to była prawda i on wiedział to doskonale.
— Och tak? — Obrócił głowę w moją stronę i uśmiechnął się zajadliwie. — Jesteś mną zainteresowany? — Przechylił głowę, jakby zamierzał zacząć się droczyć, ale jego twarz wyglądała aż nazbyt poważnie. — Zdecydowanie jesteś... O rety... już się nie uwolnisz.
Prychnąłem, a on, przymykając delikatnie powieki, rozłożył się swobodnie na fotelu. Przypominał psa, który odpoczywał z pyskiem skierowanym z niejakim uwielbieniem w stronę słońca. Tyle, że Fiodora oświetlało co najwyżej światło księżyca i nie jego twarz, a szczupłe, blade nogi założone na stoliku.
— Wystarczyłoby jedno spojrzenie na twoją kartę i od razu przeszłoby mi zainteresowanie — powiedziałem ze spokojem, choć wolałbym warknąć.
— Moją kartę? — Zastanowił się. — Sam jej nie widziałem.
— A ktokolwiek widział? — Zmarszczyłem brwi.
Trzymali nas w tajemnicy przed nami samymi.
— Może tak.
A może i nie.
Wtedy po raz pierwszy uzmysłowiłem sobie, że mimo wszystko, Fiodor wie o mnie tak samo mało jak i ja o nim.
— Może to oni są chorzy, a ja zdrowy. Szaleństwo to pojęcie względne — powiedział, wzruszając ramionami.
A może i nie.
— Do twarzy Ci w nim.
Obrócił głowę w moją stronę, uśmiechając się figlarnie.
— Pokazać Ci więcej?
**
Byliśmy w sali na końcu korytarza, światło tam było tak samo osobliwie żółte jak w pomieszczeniu, w którym Fiodor malował obraz.
Podszedł do jednej z szaf, otworzył ją, a zamknięte w niej końskie muchy i komary wzleciały nad jego głową. Z najwyżej półki spadły mu do stóp gazety, pędzle i dwie filiżanki, które uderzając o podłogę roztrzaskały się na miliony małych, porcelanowych kawałeczków.
Wydawał się tego nie zauważać i zupełnie niewzruszony sięgnął dłońmi po wiolonczele. Chciałem spytać, czy aby na pewno powinien grać w środku nocy, ale nie dość, że chciałem, aby mi zagrał, to jeszcze byłem przekonany, że z przyjemnością zignorowałby jakikolwiek protest z mojej strony.
Przytargał ze sobą instrument na środek pomieszczenia, usiadł na drewnianym krześle i delikatnie musnął smyczkiem struny. Zagrał z początku cicho i swobodnie, jakby obawiał się dźwięków, które może wydobyć z instrumentu, a potem wziął wdech i zamknął oczy. Melodia stała się bardziej energiczna, szybsza, znacznie głośniejsza.
Odchylił głowę i z niejakim natchnieniem dotykał instrumentu. Wyglądał zupełnie tak, jakby do niego mówił. A wiolonczela wydawała w odpowiedzi tak rozkoszne dźwięki, że z łatwością można by mylnie uznać ich za kochanków.
Patrząc na niego — gdy w uwielbieniu grał, uśmiechając się dumnie i podrygując — oblała mnie jakaś fala czułości. Chciałem go złapać za rękę i pocałować, bo wyglądał wtedy tak anielsko i wdzięcznie.
A potem on docisnął smyczek jeszcze mocniej, tak, że przerwał jedną ze strun, a wiolonczela gorzko zapłakała, jakby z bólu. Dlatego też przerwał i kolejną strunę. A potem następną. I ostatnią. Zerwał wszystkie struny, mimo że instrument prosił go, aby przestał, ale on odpowiedział mu jeszcze gorzej, jeszcze groźniej, jakby pierwszy raz był tylko ostrzeżeniem, jakby każdy kolejny tylko wzmacniał jego niezadowolenie.
Wstał i rzucił wiolonczele na rozbitą porcelanę i podeptane gazety.
Była zniszczona, a on tylko uśmiechał się z niejakim przekąsem, podchodząc do mnie i łapiąc mnie w tali. Z uniesionym podbródkiem wbijał wzrok w sufit, a ja, zaciekawiony, wpatrywałem się w jego twarz, którą dzieliły ode mnie dosłownie milimetry.
— Nie pochwalisz mnie? — wydąsał.
Prychnąłem.
— Za rozwalenie instrumentu?
— To była część występu... — szepnął, wciąż nie spoglądając na mnie.
— Wiem.
A potem puścił mnie i ruszył w stronę drzwi.
— Która godzina? — spytał.
— Nie mam zegarka.
— Jest trzecia — powiedział, wychodząc na korytarz. — A to się idealnie składa. Mówiłeś coś o mojej karcie, prawda? Przekonajmy się, czy miałeś rację.
Milczałem. Zaprowadził mnie pod ciemnoczerwone drzwi, które widziałem ostatnio. Wcisnął mi w spoconą dłoń klucz. Jego zimny dotyk kontrastował z moją rozgrzaną do czerwoności skórą. Szepnął mi do ucha, że mam je otworzyć, a mi wzdłuż kręgosłupa przebiegły ciarki.
Weszliśmy do pokoju. Kryształowy żyrandol rozbłysnął, gdy Fiodor oświecił światło. Naprzeciwko mnie były brązowe, drewniane drzwi. Obok nich ciemnozielona sofa, a za nią szkarłatne zasłony, które skrywały duże okna. Po prawej stronie stało biurko, a cała ściana za nim była po prostu starym, zakurzonym regałem. Na beżowym dywanie stał stolik, a na nim papierosy i popielniczka. Fiodor podszedł do nich i zapalił jednego z nich. Z barku wyjął butelkę wina, a z regału ściągnął dwa puchary za turnieje szachowe i wlał do nich alkoholu.
Wręczył mi jeden z nich. Siedziałem wpatrzony w wino, gdy on z papierosem między palcami przeszukiwał szuflady biurka.
Wyciągnął granatową teczkę i odszukał papiery podpisane naszymi nazwiskami.
— Proszę — powiedział, dając mi obie — skoro byłeś taki ciekawy.
Otworzyłem moją. Keglier napisał tam o próbach samobójczych, o zażywanych lekach, o przeszłości, o przebiegu terapii. Właściwie napisał o wszystkim, co już wiedziałem. Napisał o wszystkim, co było prawdą, o tym, co mu z ulgą powiedziałem i o tym, o czym wolałbym zapomnieć.
Odłożyłem dokumenty i sięgnąłem po te, które traktowały o Fiodorze.
Naprawdę chciałem je zobaczyć. Byłem ciekawy, co było powodem. Ale czy czułbym się lepiej, gdybym to przeczytał? Zniknęłaby ciekawość, zniknęłaby fascynacja. Zaspokoiłbym to i zaczął się nudzić, bo największy znak zapytania stałby się dla mnie wykrzyknikiem.
Chciałem wiedzieć, ale nie mogłem sobie na to pozwolić. Najlepsze zauroczenie, to zauroczenie tajemnicą.
Oddałem mu papiery, a on uśmiechnął się pod nosem, chowając je do teczki. Sam też nie zajrzał.
— Dziwne — mruknął.
— Wiesz... — zacząłem, upijając duży łyk alkoholu — Czasem wystarczy, że przyjrzysz się sobie w lustrze. I wtedy... wszystko zrozumiesz. Zobaczysz prawdę. Taką... taką, która cię tu uwięzi — powiedziałem. Fiodor zgasił papierosa. — To straszne, że potrzebowałem tego, aby zrozumieć znaczenie całej sprawy. Ale jeszcze straszniejsze jest to, że ty dalej nie chcesz zrozumieć.
— Tak — wyszeptał. — To straszne.
***
Koło poszarzałego globusa na komodzie stał również gramofon. Fiodor delikatnie wybrał jedną z wielu płyt gramofonowych wsuniętych w głąb regału i ułożył winyl pod igłą. Z wielkiej tuby rozebrzmiał utwór The Weight od The Band, gdy on chwycił swój puchar w lewą dłoń, a prawą złapał moją rękę. Szarpnął mnie, przyciągnął do siebie i zaczął powoli zataczać koła, upijając wina i podśpiewując pod nosem.
Bujałem się w rytm, głośną stąpając, jakbym wybijał tym rytm.
A gdy Fiodor wypił do dna, w tańcu odłożył pusty puchar i zaczął pstrykać palcami lewej dłoni zanim ułożył ją na mojej tali i przyciągnął mnie jeszcze bliżej siebie, tak blisko, że nasze klatki piersiowe unosiły się i opadały na przemian, nie odstępując od siebie na milimetry.
— Take a load off Fanny, take a load for free — wyśpiewał mi cicho do ucha zanim przegryzł jego płatek. — and you put the load right on me.
A potem pocałował mnie, mocno uciskając mój kark, zupełnie jakbym miał uciec, a on za wszelką cenę próbował mnie powstrzymać. Tylko że nie zamierzałem uciekać, wręcz przeciwnie — pogłębiłem pocałunek, opuszkami muskając jego policzek.
Strużka śliny powstała między nami i pękła, lądując na jego brodzie, a ja zlizałem ją, pnąc w górę i znów łącząc nasze usta w pocałunku.
Fiodor zaczął cofać się, wciąż ciągnąc mnie za sobą, tak, że gdy dotarł do kanapy, upadł na nią miękko, a ja z pełnym pożądania spojrzeniem przypatrywałem się jego zaćmionej twarzy, jakbym próbował z niej wyczytać jakiekolwiek zawahanie. Ale nie zobaczyłem żadnego. Był zbyt pewny tego, co robił, a ja byłem zbyt rozgrzany przez alkohol i zbyt podkuszony atmosferą. Nie myślałem przytomnie, ale nawet gdybym był trzeźwy, w mojej głowie i tak by szumiało.
Okrakiem usiadłem na jego biodrach, odchylając do tyłu głowę, gdy on zaczął całować moją szyję i odsłaniać ramiona. Śliskie pocałunki i liźnięcia przerwał nagły ból, gdy Fiodor wygryzł się w moją skórę, a ona odpowiedziała mu szkarłatem. Otarł się kącikiem ust o moją wypływającą krew, gdy ja załkałem, a potem znów zaczął całować i lizać.
Swoje umazane krwią wargi złączył z moimi, mocno ściskając mój podbródek, gdy jego język sunął po moich zębach.
Jęknąłem, jak poczułem, że jego smukła dłoń wylądowała na moich plecach i zmuszała mnie do wypięcia się. A potem dołączyła do niej druga i zaczął poruszać moimi biodrami w przód i tył, równocześnie robiąc malinki na moich obojczykach.
W końcu tu nie było kobiet. Poza starymi, pomarszczonymi pielęgniarkami o żabim wyglądzie. A my byliśmy napaleni i mieliśmy tylko dwie możliwe opcje. Ani ja, ani Fiodor — nie byliśmy szaleni na tyle, aby dotykać mężatki, więc przywabiony odważyłem się chwycić za rąbek jego koszulki i spróbować pociągnąć ją w górę, ale on powstrzymał mnie i zepchnął z jego kolan. Tyłkiem boleśnie uderzyłem o panele.
— Czy ktoś ci pozwolił? — spytał, uśmiechając się szyderczo. — Serio, za kogo ty się masz? — Przybliżył swoją twarz do mojej, która wykrzywiona w mieszance bólu, upokorzenia oraz podniecenia zarumieniła się jeszcze bardziej, gdy tak samo nieposłusznie pocałowałem go w usta, a on w zamian zębami rozerwał moją wargę.
Bosą stopą zaczął naciskać na moje pulsujące i twardniejące przyrodzenie, gdy moja prawa ręka zahaczyła o gumkę jego spodni, a paznokcie drugiej dłoni mocno wbiłem w jego udo, nie wytrzymując napięcia, które fundował mi, wciąż niemiłosiernie uciskając moje krocze.
Pociągnąłem za jego spodnie, a on złapał mnie za włosy i przyciągnął do jego sterczącego kutasa tak, że policzkiem ocierałem się o niego. Spojrzałem mu w oczy, ale wtedy szarpnął moją głową w dół jeszcze mocniej.
— Weź go, skoro tak bardzo chcesz — powiedział, podnosząc jedną brew i obserwując mnie, gdy brałem jego penisa do swoich ust i gdy językiem zataczałem kółka na jego główce zupełnie tak, jakbym dostał lizaka.
— Proszę — wymruczałem niewyraźnie, wciąż mając pełną buzię. Oczy zachodziły mi łzami, gdy z krwawiącą wargą sunąłem po jego kutasie, a on naciskał kciukiem na moją grdykę i uśmiechał się z satysfakcją, gdy zaczynałem się dławić. Przez to wszystko twardniałem jeszcze bardziej, czułem, jakby krew zebrana w moim przyrodzeniu miała zaraz wybuchnąć przez nacisk, jaki na nią kładł.
— O co prosisz?
Chciałem odsunąć się od niego, żeby odpowiedzieć, ale ręką przytrzymał moją głowę.
— D-Dotknij mnie — wyjąkałem. — Pro-szę.
— Gdzie? — spytał figlarnie, odgarniając włosy z mojego spoconego czoła i delikatnie pocierając je, jakby z czułością.
Oburącz złapałem za jego penisa i podnosząc na niego błagalny wzrok, wyjąłem go z ust, a za mną pociągnęła się czerwona ślina.
— Tu — powiedziałem, wkładając lewą rękę do spodni, gdy drugą dalej szybko poruszałem po całej długości jego członka.
Złapał mnie za brodę i kciukiem zaczął sunąc po moich lekko uchylonych wargach, gdy dyszałem ciężko pod nim. Wepchnął mi palec do buzi.
— Weź to, kurwa, całe, jasne? — powiedział, zanim splunął mi do ust i po tym, gdy twierdząco machnąłem głową. — Dokładnie tak. — Jego usta wygiął szyderczy uśmiech, jak usłyszał, że głośno przełykam, bo muzyka przestała grać już dawno temu, ale on nawet nie poświęcił temu uwagi, będąc zbyt zaaferowany tym, jak może mnie wykorzystać. Wiedział, że zrobię wszystko, co tylko sobie zażyczy. — Jak pies — mruknął drwiąco, całując czubek mojej głowy.
Właściwie od początku byłem jego zabawką i nie przestałem nawet, gdy doszedł w moje usta, gdy kazał je otworzyć i gdy spojrzał na mnie z obrzydzeniem, bo sperma spływała po mojej brodzie i skapywała mi na kolana.
*
Zostaliśmy przyłapani. Co było dość oczywiste, bo upojeni alkoholem nie posprzątaliśmy gabinetu i okropnie hałasowaliśmy w drodze do pokoju. Gdyby Fiodor zrobił to sam, pewnie ominęłaby go kara, ale Keglier uznał sobie nasze wspólne nocne występki za ujmę na jego własnym honorze.
Mi się nie oberwało, ale Dostojewski został zamknięty w izolatce za niesubordynację na czas niekreślony. Gdy wyjrzałem przez małe okienko w drzwiach, zobaczyłem, jak siedział pod ścianą w białym kitlu i z opuszczoną głową. Pomieszczenie było małe, całe białe, bez okna i z jednym łóżkiem.
Nie dość, że był już szalony, to przez to pewnie oszaleje jeszcze bardziej.
Westchnąłem, wracając do pokoju. Nie zrobiłem nic złego. Nie zrobiłem nic złego. Nic.
To nie była moja wina. To, co się z nim wtedy działo, to nie była moja sprawa.
Nie zrobiłem nic złego. Keglier zrobił. Ukarał go. Pielęgniarki zrobiły. Naskarżyły. Fiodor zrobił.
Ale nie ja.
Złapałem się za włosy, ciągnąc je. Tamtej nocy było mi dobrze. Zresztą zawsze gdy byłem z nim, czułem się w pewien sposób usatysfakcjonowany. Zaskakujące było to, że jego osobowość stymulowała mnie najbardziej. Była magnetyzująca. Ale nie tylko ona. Nawet sposób w jaki mówił, ton jego głosu, ciągły, fioletowy wzrok, który przeszywał mnie na wylot, chłodne i smukłe dłonie, ciemne włosy... to wszystko sprawiało, że chciałbym zrobić z nim jeszcze więcej niż wczoraj i zostać jeszcze raz przyłapanym.
Chciałem, żeby mnie wykorzystał, ale równocześnie wolałbym, żeby nie istniał.
Czułem, jak się od niego uzależniam, więc równocześnie zaczynałem go nienawidzić. Chciałem żeby przepadł. Przeklinałem go. Przeklinałem to, że pojawił się w moim życiu. Przeklinałem to, że wydobywał mnie z jednej choroby i natarczywie wpychał w drugą. Przeklinałem to, że stał się dla mnie jedynym ratunkiem i największą zgubą.
Mój dzień zależał od jego dnia. Mój nastrój był jego nastrojem. Czułem się chory przez to. Czułem, jak wszystko we mnie podziwia jego indywidualność i jak całym sobą chcę ją ukraść, zatracając ją na rzecz tego.
Ale gdy go nie było, gdy był zamknięty, przyłapywałem się na myśleniu o nim, jakby był już wspomnieniem. Jakby nie dzieliło nas kilka pomieszczeń, a klika lat. Jakbym patrzył na niego z odległości, niczym na anioła, który wyciągnął do mnie pomocną dłoń. Gdy wrócił i ja wróciłem na ziemie, przypominając sobie, jakim diabłem jest z bliska.
Pielęgniarki przeniosły go do innego pokoju. Gdy wynosił swoje rzeczy, wyglądał jeszcze gorzej niż wtedy, gdy zachorował. Wtedy jego ciało było zmęczone, ale teraz wyglądał, jakby dopadła go okrutna choroba duszy. Wydawało się, że cała jego energia i wola wyparowały. Nie przywitał mnie. Miałem ochotę go pocałować, jakby to miało wzionąć w niego jakiekolwiek sprane uczucia. Pożądanie. Ale jego wzrok był zbyt pusty, zbyt mnie odstraszał. Tylko mruczał jakieś rzeczy, jakieś losowe słowa, komentował nowe kafelki i zmienioną pościel.
Potem leżąc w pustym pokoju na świeżo pachnącym łóżku, zastanawiałem się, czy to wszystko, to był jakiś rodzaj domu, czy więzienia. Niektóre noce były dziurawione wrzaskami, pociągłymi szlochami, jękami i pełnym udręki krzykiem — głosami osób złamanych decyzją, której nigdy nie poznam. Inne były ciche i ciepłe, gdy słyszałem oddech Fiodora niedaleko mojego ucha, albo gdy szeptał, że mam spać spokojnie, gdy zamykał drzwi. To miejsce mnie przerażało najbardziej na świecie i równocześnie sprawiało, że czułem się bezpiecznie jak nigdy.
Poznałem tu zbyt wiele sprzeczności. Całe to miejsce było sprzecznością i wszyscy ci ludzie nią byli.
**
Przez dwa następne dni Fiodor postanowił się nie odzywać. Do nikogo. To był jego mały bunt. Oni chcieli, żeby wreszcie mówił, więc on milczał. Ale potem słowa zaczęły piec go w gardle. Był zbyt mądry na to, aby nie zabierać głosu, a my celowo podejmowaliśmy dyskusje, gdy siedzieliśmy z Ethanem przed telewizorem. Nogi Dostojewskiego wystawały za kanapę i wygodnie rozwalony (my przez to zajmowaliśmy podłogę) wpatrywał się w słownik języka niemieckiego, który ściągnął z parapetu. Mówiliśmy bzdury, gdy on uparcie czytał niezrozumiałe dla niego słówka. Wiedziałem, że w końcu da się sprowokować.
— Kara śmierci jest zbyt okrutna — powiedział Ethan. — Masz rację!
— Tak, dodatkowo nieskuteczna — odparłem, ukrywając uśmiech.
Usłyszałem, jak Fiodor prycha.
— Jak ma być, kurwa, nieskuteczna, jak umierasz? Śmierć ma być nieskuteczna? — żachnął.
— Nieskuteczna w zwalczaniu przestępczości... — odezwał się nieśmiało Ethan, będąc zaskoczony jego nagłym oburzeniem.
— Jak zajebiesz wszystkich morderców, to zostanie tylko jeden. Lepszy jest jeden, niż dwudziestu, co?
— Tak, tak — zgodziłem się rozweselony.
Inni ludzie weszli do sali. Szeptali coś sobie na ucho, pokazując palcami na Fiodora. Faktycznie dawno go tu nie widzieli. Wszyscy byli tak zaabsorbowani jego nagłą obecnością po tak długiej przerwie, że dosłownie nikt nie wymieniał niczego innego, niż plotek i spekulacji dotyczących jego osoby. Aż można by pomyśleć, że był jakąś sławą tutaj, patrzył z góry na nich, a oni cieszyli się, że w ogóle na nich patrzy. Mieli tylko jego imię na swoich ustach i krążyli wokół niego jak muchy. Właściwie tylko on teraz istniał. Zawsze tak było. Jego obecność zawsze była tu wyrazista, ale nigdy tak bardzo, jak teraz. Choć nie byłem pewien, czy bycie królem psycholi należałoby uznać za powód do dumy.
Życie w tym miejscu pożerało im mózgi, czasem umierali z nudy, czasem umierali przez powieszenie, czasem się wydostawali. Ale pewne było to, że nawet małe rzeczy stawały się dla nich sprawami na wagę światową, bo zajęć niezwiązanych z nimi nie potrafili sobie znaleźć.
Chociaż nie sądziłem, żebym miał prawo do pogardzania nimi, gdy i mi zdarzyło się wegetować tylko z myślą o Fiodorze. Myślę, że był naszym głównym bohaterem.
Głównym bohaterem, który stawał się ludzki z każdym momentem, w którym mógł poczuć nad kimś przewagę. Próbował bronić się przed światem, bo go przerażał. Szukał sposobów, bo, mimo niezwykłej inteligencji — nie mógł zrozumieć. Był przerażony i zawzięty. Jak pies, który warczy, równocześnie rozszerzając źrenice.
***
Nazajutrz Keglier powiedział mi, że wychodzę. Że jest dobrze. Że oto recepta, że oto walizka, że oto telefon i że mam przekazać dobre wieści ojcu po drugiej stronie słuchawki, bo dziś dostąpi zaszczytu przyjechania po mnie, żeby zabrać mnie do domu.
Nie czułem się dobrze. Nie czułem się, jakbym był na siłach rozstać się z tym miejscem, ale przecież nienawidziłem go tak bardzo, że rozwaliłbym sobie łeb, gdybym zmarnował szansę na wyjście stąd. Myślałem o Fiodorze. Bałem się, że nie da sobie rady beze mnie i wyśmiewałem tą myśl, bo w głębi duszy wiedziałem, że jeśli ktoś tu nie da sobie rady bez drugiego, to to będę ja.
Nie chciałem się z nim żegnać, skoro jeszcze nawet nie nauczyliśmy się ze sobą witać.
Nie potrafiłem mu powiedzieć. Bałem się. Nie tylko jego reakcji, nie tylko tego, z jakim chłodem mógłby odebrać moje wieści i jak bardzo zdolny byłbym cierpieć przez jego usposobienie. Przerażała mnie ogólnie sama myśl wypowiedzenia tych słów na głos, jakby miały utknąć mi w gardle, a więc i nie ziścić się.
Byliśmy wtedy w alkierzu. Podejrzliwie spojrzałem na pielęgniarkę w różowym fartuszku, zajmującą fotel pod ścianą. Siedziała franca i się gapiła. Nie spuszczała nas z oka, raz patrzyła na mnie, raz na Fiodora. A on się modlił, opierając łokcie na kanapie obok moich nóg. Nieustannie powtarzał słowa popularnej modlitwy, z jawną premedytacją patrząc pielęgniarce w oczy. Jego zęby nieprzyjemnie przejechały po krzyżyku, tak, że ośliniony opadł mu a powrotem na obojczyk, jednak on nie spuścił swojego rozdrażnionego wzroku z kobiety.
Pomyślałem, że był tu dużo wcześniej od mojego przybycia i że będzie tu jeszcze długo po moim wyjściu.
Trwaliśmy tak zbyt długo, aż wystarczająco mocno spóźnieni pojawiliśmy się na zajęciach z garncarstwa. Nie lubiłem ich, choć Fiodor wydawał się doskonale bawić, formując glinę tak, jak sobie to upodobał i pokazując mi naczynia, z których był szczególnie dumny. Niektóre nawet przyozdabiał farbami.
Ubłoconymi dłońmi i z fartuszkiem zwisającym mu z bioder podszedł do mnie i wskazał palcem na kwiecisty wazon. Skinąłem głową.
— Wszystko, co robisz, jest ładne — powiedziałem, jakby sfrustrowany tym faktem.
On uśmiechnął się. Ten uśmiech wydał mi się czuły. Pierwszy raz zobaczyłem na jego ustach tego typu uśmiech. Tak szczery i tak ładny, bez żadnych ukrytych intencji, bez żadnych złych emocji za nim. Rozczulający. A przecież to nie był pierwszy raz, gdy powiedziałem mu komplement.
— Och, Osamu — szepnął, podchodząc bliżej i biorąc moją twarz w jego brudne dłonie. — Jestem złym człowiekiem. Ale jak patrzysz na mnie w ten sposób... mam wrażenie... jakby moja dusza była czysta.
Więc zamknąłem oczy.
Usłyszałem jego chichot.
Poczułem jego oddech na moim policzku.
— Nie rób tak — powiedział z jakąś delikatnością. — Nie rób mi tak. Spójrz znów na mnie.
Z jakiegoś powodu czułem się, jakbym go ranił, kiedy tak naprawdę to ja byłem tym, który został zraniony. W końcu w tamtej chwili potrafiłbym rzucić dla niego wszystko, gdyby poprosił, ale on nigdy by tego nie zrobił.
Wieczorem bez słowa opuściłem szpital. Nie przywykliśmy witać się, więc nie miałem prawa go pożegnać. Do rana nie wiedział, że zniknąłem, albo wiedział od początku. Ja do końca życia nie wiedziałem, jak długo przeżył, ale wiedziałem, że ostatecznie przepadł w swojej klatce.
I wreszcie byłem wolny, ale nigdy wcześniej nie czułem się tak nieszczęśliwy.
— Sprzeczności.
*
*Mt 27,8
**Fiodor Dostojewski
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro