3
21:32
Siedzimy na tym lotnisku już dobre trzy godziny, ponieważ są jakieś problemy z miejscami w samolocie i przez to nie możemy wsiąść. Ja już przysypiam oparta i ramię niebieskookiego, który również prawie śpi z policzkiem na mojej głowie. Nagły dźwięk gwizdania opiekuna spowodował, że uderzyliśmy się czołami przy prostowaniu na krześle.
- Okej wiara!-zaczął, a my masujemy obolałe głowy.- Mamy mały kłopot, ale do rozwiązania.-podszedł do opiekunki.- Pięciu z was musi polecieć drugim samolotem z panią McFloyd.
Serce mi zaczęło szybciej bić, bo bardzo nie lubię komplikacji ani innych tego typu rzeczy, które nie powinny się zdarzyć.
- Żeby nie było niedopowiedzeń. Lot jest darmowy, a na lotnisko w Kanadzie dotrzecie góra dwie godziny po nas.-uspokoił mężczyzna.- Teraz będzie losowanie.
Losowanie polegało na tym, że wszyscy ustaliliśmy między sobą numerki od jeden do szesnaście, a opiekunka wybierała je losowo. Wybrała siódemkę, czyli blondynkę z okularami w grubej, zielonej oprawce, następnie jedynke, szatyna o zielonych oczach i piegach na nosie, potem była dwunastka, no nie, Chris.
- No to czas się rozstać.-skwitował przytulając mnie, po czym odszedł do opiekunki.
Kobieta wybrała jeszcze dwójkę, bruneta w jasnych dżinsach, oraz szesnastkę, rudowłosą dziewczynę o brązowych oczach. Chris i reszta odeszli do innego terminalu, a ja nie wiedząc co robić po prostu usiadłam na swoim miejscu. Znów zasypiałam, gdy opiekum zawołał nas do samolotu, który nareszcie stanął dla nas otworem. Bez zbędnego osiągania zajęliśmy swoje miejsca w maszynie, której przyznam szczerze się boję. Usiadłam przy oknie, a miejsce obok mnie zajęła blondynka ubrana w fioletową sukienkę i z plecakiem, który znalazł swoje miejsce pod jej nogami.
- Hej, Marica.-przedstawiła się wyciągając w moją stronę dłoń, którą z lekkim zawahaniem uścisnęłam.
- Diana.-przedstawiłam się wracając wzrokiem do lotniska za oknem.
No i to był mój błąd. Zaczęła z entuzjazmem opowiadać o wszystkim. Dosłownie o wszystkim. Począwszy od jej dzieciństwa, poprzez pytania z serii "inteligentne", a na swoim telefonie kończąc. Marzę, żeby umrzeć. Serio. Błaga o śmierć, albo łaskę. Cokolwiek, ale żebym nie musiała jej słuchać. Po dwudziestu minutach skończyła swój monolog, ponieważ zasnęła. Ja wykorzystałam ten spokój, aby móc poczytać swoją książkę. Skończyło się na tym, że po kilku chwilach zasnęłam i w sumie tak spędziłam pół lotu. Obudził mnie dźwięk mojego telefonu, jaki wydaje, gdy ktoś próbuje się ze mną skontaktować. Okazało się, że to mój brat.
- No hej.-odezwałam się pierwsza i miałam szczęście, że telefon nie obudził mojej towarzyszki.
- Cześć młoda, jak wycieczka?-zapytał uradowany jak nigdy.
- Cześć stary, spoko. Lece samolotem, a za sąsiadkę mam wygadaną blondyne.
- Współczuje, ja zmierzam teraz do baru.-wyznał, na co prychnęłam śmiechem. Cały on.
- Nie upij się za bardzo.
- Chciałabyś, mam zamiar się narąbać za nas dwoje.-zażartował, ale chyba nie do końca.
Na rozmowie z Edem zleciały mi dwie godziny. Kiedy jesteśmy blisko siebie, to jakoś nie mamy nic do powiedzenia, ale weź nas rozłącz na jeden dzień.
***********
W końcu lot dobiegł końca, a gdy tylko wyszłam z samolotu uderzyło we mnie zimne, nocne i przede wszystkim Kanadyjskie powietrze. Zaciągnęłam się nim mocno i ruszyłam za grupą do wnętrza lotniska, które jest większe od tego w Londynie. Czekając na samolot Chrisa przemierzyłam lotnisko w poszukiwaniu toalet, które znalazłam przy pomocy oznaczeń na ścianach i podłodze. Kiedy tylko zobaczyłam Chris'a, a on mnie, rzuciliśmy się sobie w ramiona jakbyśmy byli starymi przyjaciółmi po wielu latach rozłąki, co jest dość dziwne, bo znamy się zaledwie dzień.
- Machnium*.-powiedział, gdy zobaczył, że mam w ręku ciasteczka owsiane.
Dał mi za nie balonową gumę do żucia o smaku jagody, a ja od razu zaczęłam robić z niej balony, które na początku wyglądały jak bąbelki czegoś niebieskiego.
**********
- O. Mój....nie.-biłam się ze słowami, kiedy zobaczyłam czym nas zawiozą do bazy.
Limuzyny. To były normalnie czarne, eleganckie limuzyny, których szoferzy otworzyli nam drzwi. Jak to nastolatki, wchodziliśmy podekscytowani i chaotyczni. Opiekuni chyba sobie zdarli gardła próbując nad nami zapanować. Podróż minęła nam na gadaniu i wymienianiu swoich opinii na temat tych luksusów.
- Mówię wam, oni nas pomylili z siostrami Olsen.-zażartował szatyn siedzący obok mnie, na co wszyscy się roześmiali.
********
2:40
Dotarliśmy do bazy, która okazał się być trzypiętrowym domem w kolorze łososiowym i o granatowym dachu z metalowych płyt. Limuzyny wjechały na podwórko wyłożone szarą kostką. Po lewej stronie rosły wysokie tuje, które zasłaniały widok na cokolwiek po drugiej ich stronie. Wysiedliśmy szybko z samochodów, aby stanąć przed dwójka starszych ludzi.
- Witamy w Quebec.-odezwał się siwy mężczyzna, który wyglądał na groźnego.
Każdy z nas odpowiedział inaczej "dzień dobry", "witam", miło mi", a to wszystko chórem, co spowodowało śmiech brązowowłosej kobiety u boku gospodarza.
- Słuchajcie wiara!-opiekun zdobył naszą uwagę.- Ci państwo, to pani Mabel oraz pan Centius Brake. Goszczą nas w swoim domu i prowadzą szkołę muzyczną dla młodzieży. Bądźcie w miarę znośni i nie róbcie nic, co spowoduje, że państwo Brake wyrzucą nas pod most.-zażartował.
Podeszłam do Chris'a i szturchnęłam go w bok łokciem.
- Nie ma jeziora.-podsunęłam, na co się uśmiechnął.
- Ale jest pies.-kiwnął głową w tył.
Spojrzałam tam, gdzie wskazał i zobaczyłam ogromnego, ale to ogromnego labradora białej maści, który uważnie się przygląda naszej grupie. Na szczęście jest on zamknięty za czarną, wysoką bramą, więc nie mam się o co martwić. Chyba. Najwyżej mi odgryzie rękę, nie?
Wiem, wiem, długo nie było rozdziału, ale już odzyskałam wene i mogę ruszać dalenj z tą książką😋
Życzę miłego weekend'u 😘
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro