Chào các bạn! Vì nhiều lý do từ nay Truyen2U chính thức đổi tên là Truyen247.Pro. Mong các bạn tiếp tục ủng hộ truy cập tên miền mới này nhé! Mãi yêu... ♥

1

Huk wystrzału.
Zapach prochu.
Krew.
Shit, postrzelili kogoś.

Klęłam pod nosem, skradając się, zgięta wpół pod murem. Byłam z siebie dumna, że pomyślałam o wcześniejszym przeładowaniu broni. Moje karminowe włosy skleiły się pod wpływem krwi. Bruce nie uważał, to nie żyje. Trudno. Zajrzałam chyłkiem za futrynę wyłamanych drzwi. Pięciu i szef. Odwróceni plecami. Idealnie.

Cholera, jednak nie idealnie.

Poczułam chłód lufy pomiędzy moimi łopatkami, na kręgosłupie. Mimo bluzki i skóry, poczułam nieprzyjemny dreszcz.

- Teraz grzecznie się wyprostujesz i pójdziesz do szefa. - Usłyszałam za sobą obleśny głos, który drażnił moje uszy. Znałam ten głos. Kiedyś przyjaźniłam się z jego właścicielem. Teraz nie. Nie mogłam nic zrobić. Wyprostowałam się, zabezpieczyłam broń i pozwoliłam, by upadła ona u moich stóp. Położyłam obie dłonie na potylicy, dając do zrozumienia, że wiem, iż przegrałam z nim. Wtedy poczułam, że chłód pistoletu ustępuje, a on chwycił mnie brutalnie za ramię. Muszę przyznać, że czekałam na to. Jedną rękę zdjęłam z potylicy, ściskając palce w pięść i uderzyłam oprawcę w twarz. Nie byłam pewna, gdzie trafiłam (sądząc po trzasku, to chyba był nos). Mój były przyjaciel zawył z bólu i puścił mnie, chwytając się za twarz. Wtedy zza jego pleców usłyszałam huk wystrzału, a on sam upadł na twarz. Jego kremowa koszulka z tyłu miała rozrastającą się, czerwoną plamę. Spojrzałam na mojego wybawcę. Był nim mój przyjaciel, John. Uśmiechnął się do mnie troskliwie, ruchem głowy pokazując na mój leżący pistolet. Musiałam szybko działać.

Osunęłam się plecami po ścianie, wzięłam głęboki wdech, podniosłam broń, wstałam i poszłam tam pewnym, szybkim krokiem. Poczułam siłę, gdy trzech padło martwych od moich kul. Kruche, niewinne ludzkie ciałka. Bezprecedensowo przeszłam po kałuży krwi jednego z nich. Dwóch po chwili padło martwych, lecz nie od moich kul. Byłam pewna, że to robota jednego z moich kolegów. Uśmiechnęłam się drapieżnie do szefa, który dopiero teraz się odwrócił. Wiedział, że chce go zabić. I miał świadomość też, że nie zrobię tego od razu.

- No i jak? W końcu twój gang został zdetronizowany. Dalej kobieta nie umie zarządzać ludźmi? - Zaśmiałam się cicho, pozwalając strachowi osiedlić się w jego oczach. Jego wargi nadal wykrzywione były w drwiąco - strachliwym uśmieszku. Zmarszczyłam nos z niezadowolenia. Nienawidzę, gdy ofiary się mnie nie boją. To takie... lekceważące i irytujące. Nienawidzę być lekceważona. Tym bardziej przez jakiegoś jegomościa pod pięćdziesiątkę, z którym walczę od zawsze.

- Moja droga Spirit... - Jego uśmiech starał się mnie widocznie zawstydzić, ale nie wychodziło mu to. Mnie się nie da zawstydzić. - Dlaczego prowadzimy nasze sfary głupie? Jesteś ceniona w półświatku przestępczym... Ja cię naprowadzę, byś się rozwijała... Nie walcz ze mną nie wiadomo, czemu.

Zaśmiałam się wysokim głosem, odrzucając głowę do tyłu. Po chwili znów spojrzałam na niego, trzymając pistolet w lekko spoconych dłoniach. Od lufy rozchodziło się ciepło.

- Nie wiadomo czemu? Cholera by cię, Jack! - Warknęłam, a w moich jadowitych, zielonych oczach nie było już ani cienia rozbawienia. - Zabiliście mojego przyjaciela. Gdyby nie King...

Uniósł dłoń, przerywając mi, a ja zmarszczyłam nos i spojrzałam na niego jak na robaka.

- Spirit, Spirit... - Powiedział kojąco, jak wtedy gdy miałam dziesięć lat. - Nadal masz u nas miejsce. Kruk zginął na własne życzenie...

Wybałuszył oczy, nie kończąc zdania. Krew popłynęła mu strużką z ust, co zdążyły uchwycić moje oczy, zanim upadł twarzą na ziemię. Rozległ się (nie)przyjemny dźwięk łamanej kości. Zaśmiałam się wesoło. Wyszłam z obskurnego, szarego budynku, pogwizdując pod nosem, zabezpieczając pistolet i chowając go do kabury przypiętej do paska moich spodni.

- Heja! - Zakrzyknęłam radośnie, wiedząc, że moi koledzy zabili resztę nieprzyjaciół. Szłam przez ruiny, w których niegdyś ukrywał się mój były szef. Teraz one będą strzec ciał jego i jego podwładnych. Nie jest mi szkoda ich. Kiedyś darzyłam ich sympatią, jednakże teraz zasługują tylko, by ich ciała zgniły w rumowisku. Wskoczyłam zgrabnie na ułamany kawałek ściany i wyprostowałam się. Uśmiechnęłam się, widząc Melissę z Johnem. Oboje trwali w uścisku. Szybko wyciągnęłam zza paska pistolet, odbezpieczyłam go i wystrzeliłam w ich stronę. Pocisk minął ich o centymetr, tworząc głęboką bruzdę w ziemi. Unieśli głowy i wzrokiem znaleźli mnie - czerwonowłosą dwudziestolatkę, która skakała po wyrwie w ścianie i machała rękami jak oszalała, śmiejąc się wesoło.

- Gołąbeczki, ostrożniej! -Zawołałam do nich ze śmiechem, grożąc żartobliwie palcem. Roześmiali się, a ja poczułam, że czyjeś silne ramiona oplatają mnie w pasie. Zaśmiałam się głośniej, gdy dłonie na moich biodrach, zaczęły mnie łaskotać.

- Puść mnie, pajacu! - Wychrypiałam przez śmiech, po czym dłonie znieruchomiały, a ja poczułam delikatne pocałunki na szyi.

- Sherry, nie bądź taka niedostępna... - Szepnął mój luby z ustami na mojej szyi. Odchyliłam lekko głowę, by dać mu do mnie pełen dostęp. Uśmiechałam się rozkosznie, dopóki nie poczułam, że jego jedna dłoń zaczęla się zsuwać w dół, delikatnie wsuwając się w moje biodrówki. Chwyciłam jego nadgarstek.

- Aaron, nie... - Szepnęłam cicho, drżąc delikatnie. Wyjął dłoń z moich spodni, kładąc ją znowu na moim biodrze. Zaczęłam delikatnie muskać jego przedramiona palcami, gdy wtulił nos w moją szyję.

- Wiem, wybacz... - Zamruczał, ocieplając moją skórę swoim oddechem. Uniosłam jedną dłoń, kładąc mu ją na gęstych, brązowych włosach, mrucząc cicho. Sapnął, ale powstrzymał się od zapuszczenia na południe mojego ciała. Obróciłam się w jego objęciach, gładząc go dłonią po karku. Pocałowałam go stanowczo, przyciągając go do siebie za jego bluzkę. Po chwili go puściłam, zostawiając mu na ustach czerwień mojej szminki.

- Masz czerwone usta. Zdradzasz mnie? - Spojrzeliśmy sobie w oczy, a ja cudem powstrzymywałam wybuch śmiechu. Uśmiechnął się delikatnie i położył mi kciuk na policzku, a reszta jest palców zatopiła się w moich czerwonych włosach. Zaczął mnie lekko masować, drugą dłonią przyciskając mnie do siebie w pasie. Nachylił się do mojego ucha.

- Tak to jest, gdy całuje się taką kurewkę... - Syknął cicho, delikatnie przygryzając płatek mojego ucha, na co zadrżałam i sapnęłam.

- Przykro mi, ale kurewka musi iść ogarnąć straty. - Wyszeptałam i pocałowałam go w policzek. Puścił mnie, po czym spojrzał na mnie tęsknie. Uśmiechnęłam się czule i obróciłam. Zeskoczyłam z fragmentu ściany, lądując na ugiętych nogach. Wyprostowałam się i nałożyłam przeciwsłoneczne lennonki na nos. Rozejrzałam się uważnie. Czerwona posoka wypływała z moich towarzyszy i naszych wrogów, tworząc dookoła nich małe kałuże. To nie pierwszy raz, gdy ludzie się poświęcali.

Koło Bruce'a, leżał mężczyzna z poszarpaną twarzą. Zbyt duży kaliber, kochanie. Westchnęłam ciężko. Trudno jest zgrywać ostrą cały czas. Tylko cztery osoby widziały, że czasami zmieniam uśmiechy - ze szczerego, na sztuczny, wyrywający serce z piersi. Klęknęlam przy przyjacielu. Kurwa, szkoda mi go. Był moim dobrym kolegą. A teraz zginął, osłaniając mi plecy... Boję się, że zbyt wiele ludzi poświęcam. Cholera, wiem, że powinnam być silna i bezwzględna - taka rola kobiety w gangu - ale boli mnie każda śmierć.

Wyprostowałam się i rozejrzałam. Podeszłam do Melissy i Johna.

- Jesteście cali? - Bacznie ich obojga zlustrowałam wzrokiem. Moje oczy dostrzegły nawet, że trzymają się za małe palce w u rąk. Oboje uśmiechali się delikatnie.

- Tak, jesteśmy cali. - Powiedział John za ich dwójkę. Odetchnęłam głęboko z ulgą. Co jak co, ale ich śmierci bym nie przeżyła. Pewnie zapiłabym się w trupa, albo zaćpała. Melissę znam od zawsze, od kiedy tylko pamiętam...

Flashback

Na placu zabaw biegało dużo dzieci. Jednak jedna dziewczynka, z zachwycającymi blond lokami, siedziała samotnie na ławeczce, machając nóżkami. Obserwowała wielkimi, zielonymi oczyma dzieci i dorosłych. Z nią nikogo nie było, przez co czasami czuła się samotna. Czasem pomieszkiwała w przytułkach, ale gdy miała siedem lat, uciekała ze wszystkich. O dziwo, nikt jej nie ścigał. Robiła, co chciała. Dopiero starsze dzieciaki nauczyły pisać i czytać. Z liczeniem zawsze miała dużo problemów ; była definitywnie humanistką.

Rozejrzała się raz jeszcze. Nasza bohaterka dostrzegła dziewczynkę w podobnym wieku - Sherlity miała wtedy około dziewięciu lat - która zmierzała w jej kierunku. Miała grube, czarne włosy, ścięte lekko za ucho. Z powodu ich ilości miała je poprzypinane spineczkami. Obdarte kolanka sugerowały wiele zabawy, tak samo jak rozpruta koronka na obramowaniu dołu sukieneczki z kratkę.

- Cześć. Jak masz na imię? - Nieznajoma uśmiechnęła się i zlustrowała Sherlity - od bluzeczki na ramiączkach oraz płóciennych spodenek do małych trampek. Capline delikatnie się uśmiechnęła.

- Jestem Sherlity. - Blondynka uśmiechnęła się. - A ty?

- Jestem Melissa. Czemu jesteś sama? - Brązowowłosa przekrzywiła główkę, patrząc na nią pytająco. To dlatego Sherlity jej nie spławiła - już jako dziecko nie tolerowała niektórych ludzi, ale widać było, że Melissa jest inna. Wesoła, otwarta. A przy tym bardzo bezpośrednia. Nowopoznana usiadła obok Sherlity, patrząc na nią uważnie jasnymi oczami. Wtedy blondynka ze wszystkiego jej się zwierzyła - z całego swojego życia, które nie było takie znowu długie. Przy rozmowie, podszedł do nich tata Melissy.

- To twoja nowa koleżanka, Mel? - W przeciwieństwie do nowej koleżanki, która cechowała się bladością, jej tata był mulatem. Wyglądał na około czterdzieści lat. Miał miły uśmiech,którym od razu zawojował serce blondynki. Poczuła się przy nim bezpieczna. Po raz pierwszy w swoim życiu.

- Tak, King. - Sherlity była zdziwiona, że Melissa na swojego tatę mówi takim tytułem. 'King' delikatnie położył dłoń na ustach córki.

- Mel, jeśli ktoś cię usłyszy, to nas powystrzelają. - Szepnął gorączkowo. Dziewczynka kiwnęła głową, a wtedy mężczyzna zdjął dłoń z ust brunetki. Sherlity przyglądała im się zafascynowana. Tak rozpoczęła się jej przygoda z gangiem.

Jej pierwsze wyjście po nastraszenie kogoś - miała czternaście lat i popełniła straszne głupstwo - nie wyrobiła ze złości i zastrzeliła mężczyznę, który udawał cwaniaka. Za to dostała ochrzan i miała trening z trzymania emocji na wodzy. Ponad to przez tydzień robiła obiady i nie dopuszczali jej do misji. Nauczona została strzelania i przeładowywania magazynków. Szybko przygotowywała koktajle Mołotowa, gdy wypadał jej dyżur przygotowywania broni. Zaopiekował się nią King - okazało się, że nie był tatą Mel, ale - tak samo jak Sherlity - wziął ją pod opiekę. Był on szefem gangu ''Makt*'', do którego trafiły obie dziewczyny. Pod jego kuratelą, blondynka z brunetką dorastały i dojrzewały. Stały się sobie tak bliskie, jak prawdziwe siostry.

Uśmiechnęłam się, na wspomnienia moich początków w gangu. Cieszyłam się, że Mels wtedy do mnie podeszła. Gdyby nie ona, pewnie byłabym dziwką.

*Makt - po norwesku "władza"

Yeah, skończyłam pisać pierwszy rozdział. Pierwszy raz napisałam coś, co ma więcej niż 700 słów. D;
Mam nadzieję, że się podobało. C:
Z całego mojego serduszka dziękuję VenusWszechmocna za pomoc w tymże rozdziale. (Tak, będę dużo dziękować ('"x )
Piszę to dla siebie. Owszem, krytykę przyjmuję, ale nie znoszę chamstwa. (:
Całuję z serdusia,
/Tyskiie

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro