w i e l k i k a n i o n
- Twoja twarz powstała w wyniku jakiegoś nieudanego eksperymentu genetycznego czy zawsze byłeś taki brzydki? - zapytała Sherry, niekwestionowana alfa jednej z watah zamieszkujących okolice Wielkiego Kanionu.
Marshall przewrócił oczami poprawiając ułożenie pasku karabinu na plecach.
- Nie przyszedłem tutaj, żeby się z tobą kłócić - powiedział krzyżując ręce na piersi. - Zawołał Kenta, dam mu to, co obiecałem i stąd pójdę. Nie rozumiem, po co to utrudniasz.
Kobieta warknęła gardłowo mrużąc oczy. Skinęła głową na jednego z mężczyzn stojących obok niej i szeptem przekazała mu polecenia.
- Za wtargnięcie na nasz teren powinieneś zostać zabity - powiedziała uważnie obserwując przybysza. - Nie musimy tolerować ludzi na naszych ziemiach.
- Waszych ziemiach? - Marshall wybuchnął śmiechem. - Ludzie skolonizowali Kolorado przed dzikimi psami na dwóch nogach.
- Uważaj na słowa, padlino - rzucił jeden z wilkołaków z głośnym chrzęstem przeładowując karabin. Rzucił Sherry pytające spojrzenie, ale ta powoli pokręciła głową.
- Najpierw niech ureguluje długi z Kentem, a potem zobaczymy - odpowiedziała gestem dłoni każąc my opuścić broń.
Marshall niewzruszony tak jawną groźbą przysiadł na drewnianej ławce stojącej przed jednym z domków. Z ociąganiem wyjął z kieszeni kurtki papierosa i w równie flegmatycznym tempie wydobył z niej także zapalniczkę.
- Całkiem niezłe tu macie domki - przyznał zaciągając się. - Mój pies nie potrafi sam sobie zbudować nawet legowiska z koca, nie mówiąc już o mieszkaniu - rzucił ignorując ostrzegawcze warknięcia zebranych wilkołaków. Zdawał się doskonale bawić mogąc ich bezkarnie obrażać. W końcu nie tylko on miał dług u Kenta, ale Sherry także wisiała mu przysługę.
Marshall zdążył dopalić papierosa, zanim w jego polu widzenia nie pojawił się Kent. Zobaczywszy mężczyznę przestał rozmawiać żywiołowo przy tym gestykulując z idącym obok niego wilkołakiem i rzucił się biegiem w jego kierunku.
Ten poklepał go po plecach usilnie starając się uniknąć mokrego nosa i jeszcze bardziej wilgotnego jęzora, którym Kent próbował dosięgnąć jego twarzy.
- A mówią, że psy starzeją się szybciej od ludzi.
- W takim razie ja jestem wyjątkiem - zaśmiał się Kent siadając obok niego. - Masz? - zapytał węsząc w powietrzu. Próbował sięgnąć po małe pudełeczko, które Marshall przywiązał do lufy karabinu. Ten jednak odtrącił jego dłoń samemu odczepiając pudełko. Podał mu je mówiąc przy tym pare, sprawiających wrażenie przypadkowych, wyrazów.
W tym samym momencie Sherry wydała z siebie zaskoczony krzyk. Dotknęła rany, która przebiła na wylot jej głowę i, zobaczywszy na palcach krew, padła na ziemię.
To, co nastąpiło potem najwierniej odzwierciedla słowo "chaos". Strzały przeszywały niebo, kły rozrywały strzępy mięsa wraz z kawałkami futra, a Marshall wraz z Kentem korzystając z zamieszania weszli do domku, na którego werandzie wcześniej siedzieli.
- Pamiętasz kod? - zapytał Marshall trzymając przed sobą karabin gotowy w każdej chwili wystrzelić.
Wilkołak pokiwał głową i odsunąwszy panel wpisał kombinację cyfr. Metalowe drzwi piwnicy otworzyły się z głośnym trzaskiem.
- Mamy jeszcze parę sekund - oznajmił Marshall patrząc na tarczę zegarka, który nosił na ręce.
- To dobrze. Zdążymy upewnić się, że są zamknięte.
Kent przez chwilę wpisywał długie układy liczb na wewnętrznym panelu, po czym mocno pociągnął za klamkę drzwi. Nie zdążył odsunąć się od nich, kiedy budynkiem wstrząsnęły eksplozje. Nie tylko on płonął. Wszystkie osady watah w Wielkim Kanionie stanęły w ogniu.
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro