Chào các bạn! Vì nhiều lý do từ nay Truyen2U chính thức đổi tên là Truyen247.Pro. Mong các bạn tiếp tục ủng hộ truy cập tên miền mới này nhé! Mãi yêu... ♥

7:S - Indyferentny lokator

Minęło parę dni, odkąd dom Phantomhive'ów strawiły płomienie, a media nadal nie pozwalały odejść temu tematowi w zapomnienie. Wieść ta obiegła właściwie cały kontynent z racji tego, że w telewizji pojawiła się siostra zmarłej głowy rodziny – mianowicie Frances Middford. Obecnie zajmowała ona ciepły stołek ministra obrony narodowej, z czego łatwo można wysnuć wniosek, kto w rządzie chronił plecy handlarzom organów. W lokalnym półświatku zawrzało. Niektórzy bali się, że ich lokum również spłonie. Oprychy zatrudnione przez Vincenta pałętały się po ulicach pozbawione zajęcia i wszczynały zamieszki. Ludzie, którzy z nim współpracowali, stracili partnera z dużymi możliwościami finansowymi. Nastąpił pewien krach. Nie wierzyłem, że mało osób życzyłoby sobie, by spadł z rowerka jak najpóźniej, jednak faktycznie nikt się tego nie spodziewał.

Przeglądałem internet w komórce, wychylając się jedną połową ciała przez okno. Chłodne pręty składające się na podniszczone schody pożarowe cały dzień chowały się przed słońcem w cieniu starej kamienicy, dlatego przyjemnie leżakowało się na nich w popołudnie. Po raz kolejny pod palcami prześlizgnęły mi się twarze, które na przestrzeni tych paru dni widywałem zdecydowanie zbyt często. Vincent, Rachel, dzieciak, którego miałem zwinąć tamtej pechowej nocy...

... Undy popadł w letarg, gdy dowiedział się, o tym zdarzeniu. Od tamtego czasu się do mnie nie odzywał. Nie dzwoniłem do niego, bo nie chciałem mu nadepnąć na odcisk. Powiedzieć by można, że miałem bezpłatny urlop, skoro to głównie on znajdował mi zajęcia.

Schowałem się z powrotem do zapyziałego mieszkania, gdy stwierdziłem, że mam dość okiennej framugi wbijającej się w moje żebra. Internetowy kontent, lub internetowy brak kontentu, też jakoś nieszczególnie mnie bawił. Odrzuciłem komórkę na tapczan, spodziewając się, że w zniknie gdzieś między pościelą a zbędnymi gratami zalegającymi na tej marnej imitacji łóżka. Opuściłem okno.

Z braku lepszego zajęcia wciągnąłem glany na nogi i wyszedłem z domu. Planowałem jedynie przejść się do sklepu po parę butelek soku pomarańczowego, a skończyłem, głaszcząc wszystkie koty, które napotkałem po drodze. Jak mówiłem, mieszkałem w kociej okolicy. Znałem chyba wszystkie dachowce, obserwujące moją ulice bystrymi oczami. Lubiły przesiadywać pod moimi oknami, wiedząc, że zawsze rzucę im coś do jedzenia. Nawet jeżeli nie miałem w mieszkaniu żadnego kociaka, z każdymi zakupami przynosiłem do domu także puszki kociej karmy.

Nie mogłem powiedzieć, że mnie nie zastanawiała śmierć Phantomhive'ów. Nie dotyczyła mnie bezpośrednio, mimo bycia naocznym świadkiem, jednak nurtowło mnie to, kto był na tyle odważny, żeby się go pozbyć. Jaki miał motyw i czy cokolwiek udało mu się na tym morderstwie zyskać? Tyle rzeczy mogło pójść nie tak podczas podpalenia, że wydawało mi się bezsensownym porywać się na coś takiego. Jak udało się ominąć ochronę? Wzniecić taki ogień? Działał sam? Znał kod do systemu przeciwpożarowego?

Odebrał mi szansę na zarobek... kutas...

Osoby odpowiedzialne za znikanie ludzi z całego kraju, same nagle zmieniły się w kupę zwęglonych gnatów. Soma pewnie powiedziałby, że to prarabdha karma czy inne podobne gówno. Niegłupi był z niego dzieciak, ale kiedy zaczynał przynudzać o jakimś kręgu życia, czy do czego tam wzdychali hindusi, nie dało się go słuchać.

Słońce zachodziło. W dzielnicy odległej od centrum pozbawionej neonów i tłumów turystów zapadnięcie zmroku było o wiele bardziej odczuwalne. Ulice cichły i pustoszały, zupełnie jakby nie należały do metropolii, a były częścią niewielkiego miasteczka, które układało się na noc do snu. Nie należało jednak sądzić, że cisza łączy się z bezpieczeństwem, a światło latarni odpędzi potencjalnego napastnika. Nie popadałem w paranoję, zwyczajnie mieszkałem w okolicy kilka lat i wiedziałem, na co ją było stać. Jak widać jeszcze nie dopięła swego i mnie stąd nie wykurzyła. Od dawna nikt nie śmiał zakłócać mojego spokoju, zwyczajnie wszyscy zdążyli zdać sobie sprawę, że próbą napaści na mnie, mogą przepłacić swoje zdrowe uzębienie czy prawidłowe umiejscowienie kości.

Ziewnąłem. Byłem zmęczony, więc powoli wracałem do domu. Liczyłem na to, że skoro dopadła mnie senność, łatwo poradzę sobie z zaśnięciem. Co prawda moje nadzieje były niewielkie, rzadko zdarzało mi się bez problemu zasnąć.

Z przeciwległego końca ulicy dolatywały jakieś krzyki. Najwyraźniej spokojny wieczór miał ustąpić miejsca hałaśliwej nocy. Po odgłosach mogłem wnosić, że kilkoro gówniarzy znalazło sobie coś do męczenia. Dźwięki przewracanych kubłów na śmieci sugerowały, że padło na jakiegoś bezdomnego psa. Kot prawdopodobnie nie narobiłby takiego harmidru.

Wyciągnąłem z kieszeni spodni klucze i odruchowo umieściłem je między zaciśniętymi palcami. Tworzyło to prowizoryczny kastet, co sprawiało, że czułem się bezpieczniej. Chcąc nie chcąc zbliżałem się w stronę źródła hałasów, chociaż nie sądziłem, bym musiał się z nim konfrontować. Nadal nie widziałem bachorów, którym odbijało w czasie wakacji. Nie miałem nastroju na posyłanie nastoletnich kretynów do szpitala z połamanymi szczękami. Nie przypominam sobie, żebym w ich wieku znajdował sobie tak bezsensowne zajęcia jak katowanie zwierząt. Co najwyżej szantażowanie ludzi. Cóż... do zwierzęcia czułem jednak więcej sympatii niż do człowieka. Nawet zapchlony kundel wydawał mi się bardziej godny zaufania.

Otworzyłem sobie drzwi do kamienicy, kiedy zobaczyłem coś biegnącego w moim kierunku. Lampa oświetlająca tę część ulicy wysiadła, dlatego nie potrafiłem dobrze określić kształtu tego czegoś. Na początku myślałem, że to faktycznie było zwierzę, a jednak w miarę, jak zbliżało się do mnie, zaczęło przypominać bardziej człowieka. Wpatrywałem się w niego przez dłuższą chwilę, ignorując świadomość, że rozsądniej byłoby schować się do budynku i udawać, że nie miało się niczego wspólnego z goniącym swoją ofiarę rozbawionym motłochem, a nawet się go nie widziało.

Wpadł w snop światła rzucany przez najbliższą mi latarnie. Był chudy, brudny i jak mogłem się spodziewać także posiniaczony i pokaleczony. Wydało mi się, że jednak było w nim coś znajomego. Duże oczy wpatrywały się we mnie z przerażeniem...

... to ten dzieciak!

Zareagowałem instynktownie. Gdy chciał mnie wyminąć, złapałem go za kołnierz koszulki. Po raz kolejny długie ręce udowodniły swoją przydatność. Przyciągnąłem go do siebie i nie czekając na przyzwolenie wciągnąłem go do ruiny, w której mieszkałem. Zatrzasnąłem drzwi, licząc, że uchronią mnie przed ewentualnym rozsierdzonym tłumem, któremu zabrałem zabawkę.

Ku mojemu zdziwieniu światło na czujnik ruchu nadal działało. Nikłe światło spłynęło po ścianach obskurnej klatki schodowej. Dopiero po chwili zorientowałem się, że przyciskam dzieciaka do jednej z nich. Trzymałem go nad ziemią, nie ważył zbyt dużo. Wpatrywał się we mnie, a choć z jego oczu spływały łzy, nie szlochał. Jak widać był zbyt przerażony. Odstawiłem go powoli na ziemię, ale nie zamierzałem go puszczać.

Undertaker dał mi zdeka nieaktualne zdjęcie. Phantomhive, zakładając, że faktycznie to on stał przede mną, wyglądał na starszego, niż go sobie wyobrażałem, chociaż może była to sprawka brudu pokrywającego jego twarz. Nie zginął w pożarze? Nie pamiętałem, aby media podawały cokolwiek o nieznalezionym ciele. Cóż, być może ktoś zadbał, by o tym nie pisano.

– Słuchaj, nie zrobię ci krzywdy – powiedziałem wyraźnie, chociaż jeszcze przed chwilą moje szczęki były zaciśnięte. – Czaisz?

Wpatrywałem się w jego oczy, próbując nie przejmować się na razie tym, że jego oczy miały dwa różne kolory. Nie chodziło jedynie o to, że jedno z nich nabiegło krwią. Jego prawa tęczówka była brązowa, a druga niebieska. Nie przypominałem sobie, żeby wyglądały tak na zdjęciu, które otrzymałem. Nie przegapiłbym przecież tak charakterystycznej cechy.

Zdawał się być sparaliżowany, ale po chwili skinął nerwowo głową.

– Wiem, że nie masz teraz, gdzie się podziać – mówiłem powoli, aby mieć pewność, że zrozumie.

Nie miałem czasu zastanawiać się, co z nim zrobić. Najlepszym układem byłoby zabrać go do siebie i oddać Undy'emu przy pierwszej lepszej okazji. Średnio obchodziło mnie, co zamierzał z nim zrobić, choć już mógł być mu niepotrzebny. Zapewniał mnie, że to nic szczególnie zwyrodniałego. To dlatego zgodziłem się na tę robotę.

– Zabiorę cię do siebie, dobrze? – Spodziewałem się, że nie zaufa mi. Cokolwiek się mu przydarzyło, jego stan uznałbym za opłakany. – Pomogę ci. – Puściłem jego ramiona ostrożnie. Nadal zagradzałem mu drogę, nie dałby rady mi uciec. – Wiem, jakie jest życie na ulicy. – Nie zgrywałem czułego na siłę, wiedząc, że to nie zapewni mi jego zaufania. – Chodź.

Dotknąłem jego ramienia, chcąc poprowadzić go do swojego mieszkania. Poczułem kości, gdy drgnął zaniepokojony.

– Ej! Otwieraj!

Krzyk młodego chłopaka rozległ się echem po zaniedbanej kamienicy. Zaraz potem zaczął ją wypełniać odgłos walenia w drzwi. Jeżeli ktoś po raz kolejny je wyważy, znajdę go i zatłukę. Do cholery, ile razy trzeba będzie wstawiać te drzwi z powrotem, żeby je wreszcie zostawiono w spokoju albo wymieniono na pancerne?!

Przynajmniej Phantomhive ruszył się z miejsca. Pozwolił się prowadzić w górę schodów, których skrzypienie zagłuszały wzburzone głosy z zewnątrz. Cały czas trzymałem dłoń na jego plecach, dodając mu tym samym odrobiny animuszu i pilnując, by mi nie zwiał tak przy okazji. Nieśpiesznie otworzyłem drzwi do swojego mieszkania. Zależało mi na tym, by pozostać opanowanym. Nie chciałem wzbudzać podejrzeń.

Zamknąłem drzwi z powrotem na klucz, gdy chłopak tylko przeszedł przez ich próg.

– Wybacz, że jest tutaj tak... jak jest.

Nie miałem w domu bałaganu, a jednak zrobiło mi się głupio z powodu tego, jak wyglądało moje mieszkanie. Nigdy nikogo do niego nie przyprowadziłem, dlatego z takim uczuciem spotykałem się pierwszy raz. Wydawało mi się głupim przejmowanie się, co pomyśli o moim mieszkaniu dzieciak brudny jak podłoga w tani barze w środku zimy. Poza tym nie powinien go oceniać, skoro chciałem mu pomóc, a przynajmniej tak miał myśleć.

Od czterech dni pałętał się po mieście. Pewnie był wyczerpany. Cóż, jeżeli z tego powodu mógł myśleć mniej racjonalnie, sprzyjało to moim egoistycznym zamiarom.

– Powinieneś wziąć prysznic. – Schyliłem się trochę, żeby mieć oczy na wysokości jego twarzy. – Byłoby kiepsko, gdybyś dostał jakiegoś bakteryjnego zakażenia, nie? – Uśmiechnąłem się, jakbym uznał to za problem, któremu łatwo zaradzić. – Opatrzę twoje rany jak się umyjesz, w porządku?

Tak, traktowałem go nieco jak straumatyzowane dziecko, ale zdawało się to na niego korzystnie działać.

– Zaprowadzę cię do łazienki. Potem coś razem zjemy. – Liczyłem na to, że sąsiedzi nie zaczną się teraz wydzierać, bo to nie pomagałoby mi w uspokojeniu chłopaka i zyskaniu jego zaufania. – Tutaj masz ręcznik. Dasz sobie radę sam? – Skinął niepewnie głową. Nie oczekiwałem w sumie słownej odpowiedz. Ciekawe, czy był zbyt przerażony, by się odzywać, czy też bał się pokazać ubytków w swoim uzębieniu, które ktoś mógł mu sprawić. – Nie mam dla ciebie ubrań na przebranie, ale możesz wziąć tamten szlafrok. – Wskazałem na zwisający z haczyka granatowy materiał frotte. Nie używam go, jest za mały.

Patrzył na mnie uważnie swoimi różnokolorowymi oczami pełnymi strachu i chęci ucieczki.

– Nie zrobię ci krzywdy. Wiem, że wydaje ci się podejrzany i rozumiem to. Chcę ci tylko pomóc, dobrze?

Nie odpowiedział mi. Jedynie przełknął ślinę. Słyszałem, jak przeciska się przez jego zaciśnięte gardło.

– Będę w kuchni. To zaraz obok – powiedziałem, po czym opuściłem pomieszczenie, zamykając za sobą drzwi najdelikatniej, jak dało się je zamknąć. Stałem pod nimi chwilę, dopóki nie usłyszałem szumu lecącej wody.

Odetchnąłem. Nie wiedziałem, czy rozsądnym było kontaktować się w tej chwili z Takerem. Nadal nie chciałem zacząć z nim rozmowy, ale wyglądało na to, że będę musiał to zrobić. Na pewno nie zrobię tego dzisiaj. Najwcześniej jutro rano. Powinienem pomyśleć, czy na pewno chcę mu wydać tego dzieciaka. Wydawało mi się to rozsądnym podejściem. Poza tym powinienem przestać nazywać go dzieciakiem. Zasadniczo był już dorosły albo prawie dorosły. Cholera. Powinienem się też upewnić, czy to w ogóle Phantomhive, a dopiero potem snuć jakieś plany.

Poszedłem do kuchni, stwierdzając, że ważniejszym było, żeby chłopak w ogóle przeżył do jutra. Z trupa nie będę miał żadnego pożytku. Żywego mógłbym jeszcze oddać Red, która mogła mi odpalić niezłą sumkę za dostarczenie jej kogoś o tak ciekawej urodzie, gdyby nie był to jej siostrzeniec. Boże, jego ojciec, który miał siostrę korumpującą rząd, handlował organami, za to ciotka sprzedawała żywych ludzi jakimś bogatym świrom zza granicy. Jedno było pewne – na normalnego nikt go nie wychował. Nie mogłem zapominać o tym, że powinienem zachować ostrożność. Nie chciałem zostać pokiereszowany przez takie chuchro przez głupie przekonanie o tym, że nie stanowiłby dla mnie zagrożenia.

Wyglądało na to, że chłopak od kilku dni nic nie jadł. Nie potrafiłem powiedzieć, czy zaserwowanie mu w tej chwili obfitego posiłku było dobrym pomysłem. Nie chciałem, by go zwrócił. Wymioty nie poprawiłyby mu samopoczucia. Rozejrzałem się po kuchennych szafkach w poszukiwaniu czegoś odpowiedniego na przekąskę przed snem. Nie zdziwiłoby nikogo, że kupowałem jedzenie z myślą o sobie. Znalazłoby się trochę płatków na mleko, jogurty, wafle ryżowe...

Obok pudełka taniej, acz całkiem smacznej herbaty, leżała paczka kakao. Była w niej ledwo garstka ciemnobrązowego proszku. To mogło przypaść mu do gustu, tak mi się zdawało. Kupiłem niedawno herbatniki. Od tego nie powinien się pochorować, przynajmniej taką miałem nadzieję. Słodkości mogłyby mu dodać osłody po opatrywaniu ran.

Chłopak dał radę wejść po schodach. Wcześniej biegł. Nie zauważyłem, by któraś z jego kończyn wyglądała podejrzanie. Wiedziałem, że gdy człowiekiem kierował strach i determinacja, potrafił nie zwracać uwagi na ból, jednak nie wydawało mi się, żeby któraś była złamana. Nie potrafiłem powiedzieć, czy zdążył oberwać, jednak jeżeli coś mu się stało w żebra czy w trzewia, powinien trafić do szpitala.

Tylko wtedy go tam zatrzymają. Odbierze go ktoś z rodziny i nic za niego nie dostanę.

Podgrzane mleko przybrało brązowy odcień, gdy wsypałem do niego zawartość paczuszki. Szum wody w łazience ucichł. Słyszałem go doskonale przez cały czas. Amerykańskie ściany z papieru.

Powstrzymałem się przed tym, by od razu znaleźć się pod drzwiami. Nie zamierzałem doprowadzić do tego, że chłopak poczułby się osaczony. Nie znałem się szczególnie na zachowaniu ludzi. Starałem się mieć z nimi jak najmniej wspólnego, a jeżeli już przyszło mi przebywać w ich towarzystwie, to najczęściej byli martwi. Posiadałem jednak jeszcze jako taką empatię, którą musiałem się teraz kierować.

Położyłem kubek na stole, starając się przy tym wyglądać na niewzruszonego. To wychodziło mi dobrze. Przywoływanie na twarz pozornego opanowania było sztuką, którą opanowałem niemal do perfekcji.

Podszedł powoli, jednak nie przekroczył progu drzwi. Oparł się o framugę. Spojrzał na mnie, pewnie nie do końca wiedząc, co powinien teraz zrobić. Rzucił niepewne spojrzenie za siebie, w stronę drzwi, po czym zrezygnowany spuścił wzrok na podłogę.

– Trochę lepiej? – zapytałem. Po jego jeszcze wilgotnych włosach spływały krople wody wsiąkajac w materiał szlafroka. Ich kolor ciężko było określić. Powiedziałbym, że była to mieszanka jasnego brązu i mysiego blondu, co dawało jasnoszary. Bez brudu pokrywającego jego twarz przypominał Vincenta Phantomhive'a, niemniej jednak z tego, co było mi wiadomo, oczy jego syna były zwyczajnie niebieskie, a nie różnobarwne.

Skinął powoli głową. Jego chude ciało kompletnie nikło wśród fałd materiału.

– Zrobiłem ci kakao. Pomyślałem, że poprawi ci to nastrój. Nie wiem też, kiedy ostatni raz jadłeś, dlatego też wydaje mi się to bezpiecznym początkiem. – Nie pomyślałem o tym, że mógłby nie tolerować laktozy. Nawet pasowałoby to do dzieciaka z dobrego domu o tak anemicznej posturze.

Odsunąłem krzesło od stołu, po czym poprosiłem go, żeby usiadł.

– Pójdę po apteczkę i opatrzę cię. – Nie spodziewałem się odpowiedzi innych niż skinienie głową. – Jutro zajmę się praniem. – Bez ubrań daleko by mi nie uciekł.

Wyciągnąłem spod umywalki apteczkę ze wszystkimi niezbędnymi przyborami. Trzymałem ją tam, dlatego że najczęściej opatrzeć się musiałem przy pomocy lustra. Nigdzie indziej w moim mieszkaniu go nie było. Zerknąłem na prysznic. Nie zastałem jasnoczerwonych smug spływających leniwie w stronę odpływu.

Nastolatek, a przynajmniej na niego mi wyglądał, dmuchał na ciepły płyn znajdujący się w kubku. W jego dłoniach wyglądał na nieprzeciętnie duży.

– Od czego zaczniemy? – zapytałem, taksując go.

Widziałem jedynie zadrapania na jego twarzy, które szybko się zastrupiły. Nie widziałem jego ramion ani nóg. Podszedłem bliżej, na co drgnął. Westchnąłem. Gdyby był młodszy, prościej by go było zmanipulować.

– Nie przestawiłem się, wybacz. Jestem Sebastian. – Wyciągnąłem powoli dłoń w jego stronę. Zawisła w powietrzu razem z niezręczną ciszą. Zostałem obdarzony zaniepokojonym spojrzeniem, chociaż nie było one aż tak przepełnione paniką jak wcześniej. To chyba wróżyło całkiem dobrze. Zdecydował się uścisnąć moją rękę, chociaż nim do tego doszło minęła cała wieczność.

– Cecil.

Jego głos był nieco zachrypnięty, jakby pomimo upitego łyku kakao nadal miał suchość w gardle. Zgłoski, które opuściły jego spierzchnięte wargi, zabrzmiały dla mnie niemal nienaturalnie. Nie wspominając o tym, że nie składały się w słowo, którego życzyłbym sobie usłyszeć.

Uśmiechnąłem się, choć niezadowolenie musiało wykrzywić moje usta w bliżej nieokreślony grymas.

– Nie chcę, żebyś trafił do szpitala przez zakażenie, dlatego muszę cię opatrzyć. Czy to w porządku?

Chłopak powiódł wzrokiem po pomieszczeniu, w którym się obaj znajdowaliśmy. Właściwie był moją przepustką do wolności. Jeżeli oddałbym go we właściwe ręce, miałbym dostatecznie dużo pieniędzy, żeby kupić sobie mały domek gdzieś na końcu świata i nigdy więcej nie pokazywać się na oczy ludziom. Czy taka wizja nie zachęcała do zrealizowania jej wszelkim kosztem?

Podciągnął rękawy szlafroka, ukazując mi chude przedramiona. Na jednym z nich widniało rozległe zadrapanie, drugie podobne wyzierało spod wartwy materiału. Krew wsiąkła w granatowy materiał. Uklęknąłem.

– Obawiam się, że będziesz musiał się trochę bardziej odsłonić, jeżeli mam to zrobić dokładniej – mruknąłem, nim psiknałem płynem dezynfekującym na rozległą ranę. Nadgarstek chłopaka tak ociekał krwią, że nie zdziwiłbym się szczególnie, gdyby wyzierała z niego kość. Na szczęście tak nie było. Stłumione syknięcie, które usłyszałem upewniło mnie w tym, że płyn działał. Nozdrza wypełnił mi metaliczny zapach posoki innej niż moja. Sięgnąłem po bandaż, żeby skryć pod nim tę wyrwę w powłoce ciała. Spodziewałem się, że przynajmniej kilka razy będzie trzeba te opatrunki zmieniać. Zdawało mi się, że rany będą się strasznie paprać, nie wiedziałem w gruncie rzeczy, od jak dawna szpeciły jego skórę. Ostatecznie mogłem się zgłosić Chambera (zjeb), Sullivan (nieletnia świruska) lub Othella (podejrzany psychol). Nie chciałem się narazić wizytą w publicznym szpitalu, dlatego też skorzystanie z usług felczerów z podziemia wydawało mi się akurat tym razem bezpieczniejszą opcją. Niech chłopak się modli, żeby jego obrażenia goiły się dobrze.

Trochę czasu upłynęło, nim zdołałem się uporać ze wszystkim. Cecil z początku oponował, ale potem pozwolił mi opatrzyć się w każdym miejscu. Nic nie założył na siebie pod szlafrok. Brudne ubrania nie zrobiłyby dobrze jego ranom. Z każdą chwilą robił się coraz bardziej ospały. Przynajmniej mogłem wnosić, że środki nasenne, które dodałem mu do kakao, działały. Szkoda, że nie potrafiły pomóc mnie.

Nie zmienił się w mumię, chociaż żadnej kończyny nie oszczędzono. Jeżeli nie były pokalczone, pokrywały je siniaki. Dwa krwiaki wielkości odcisku butów rozmiaru 8,5 zdobiły jego żebra i plecy. Posmarowałem je żeby przyspieszyć ich wchłanianie.

Zasnął częściowo leżąc na stole. Dokonałem niezbyt dokładnej oględziny jego żeber – był chudy, więc łatwo mógłbym zauważyć ewentualne nieprawidłowości w ich umiejscowieniu. U siebie sprawdzałem to wodząc po każdym z nich palcami, ale nie miałem ochoty dotykać dalej tego dzieciaka. Starczyło mi widoków nagiej skóry innej niż moja jak na jeden dzień.

Spodziewałem się, że Cecil nie da razy nigdzie się ruszyć, więc poszedłem przygotować mu miejsce do spania. Ściągnąłem z łóżka parę kartonów z zawartością o wątpliwej legalności. Schowałem do kieszeni komórkę, która leżała między nimi, a potem strzepnąłem z materaca różne paprochy. Rozłożyłem prześcieradło. Cud, że jeszcze się jakieś ostało. Podejrzewałem, że koc wystarczy chłopakowi za przykrycie. Kolejna noc zapowiadała się duszno i parno.

Powinienem go przywiązać za dłonie do rury?

Wróciłem się do kuchni, żeby zabrać z niej ciało bezwładnie spoczywające na tyczkowatych, tanich meblach. Głowa chłopaka oparła się o moją pierś, kiedy go podnosiłem. Był zatrważająco lekki. Spojrzałem na jego oklapnięte włosy, pocharataną twarz i ciało, które wydawało się składać jedynie z sińców i gazy. Nie zamierzałem zastanawiać się nad tym, co przeszedł przez ostatnie cztery dni, wystarczyło mi świadectwo, które dawały mi jego okaleczenia.

=================================

Opowiadania czytaj także na blogu:

https://zdziennikaksiazkoholika.blogspot.com/


Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro