5:S - Zwęglone interesa
Nie powinienem się denerwować, kiedy trzymając się krawędzi dachu próbowałem nogami sięgnąć parapetu. Niemniej jednak nie mogłem nie mieć do Takera żalu, że wkręcił mnie w to gówno. Nie powinno mnie tutaj być. Gdyby miał choć odrobinę skrupułów, nie proponowałby mi tak pokaźnej sumy. Przecież było oczywistym, że nie odmówię. Mógłby się ten jeden raz zdobyć na odrobinę człowieczeństwa i zwyczajnie dać mi z tym spokój. Przecież wiedział, że nie zajmuje się podobnymi zleceniami. Byłem dostatecznie kompetentny, żeby je wykonać, ale chciałem zachować przynajmniej resztki godności i nie zniżać się do porywania dzieciaków.
Pod trampkami czułem okienną ramę. Wysoki wzrost w takich chwilach wybitnie się przydawał. Podobnie jak gorące letnie noce. Okno, przed którym stałem, było uchylone. Nie prowadziło na korytarz, tylko do jakiegoś niewielkiego pokoju. Nie wyziewała zza niego łuna przygaszonego światła, dlatego uznałem, że to najbezpieczniejszy punkt do wślizgnięcia się do środka.
Wejść, zabrać co trzeba, wymknąć się.
Uniosłem okno wyżej, tak żebym mógł się bez większych problemów zmieścić między nim a parapetem. Obejrzałem się za siebie. Nikt nie kręcił się w okolicy domu, więc nikt nie powinien mnie zauważyć. Nie bałem się że spadnę. Zdarzało mi się wisieć wyżej niż na wysokości trzeciego piętra.
Puściłem się dachu. Powiew powietrza świsnął mi przy uszach. Wygiąłem kręgosłup i lekko opadłem na podłogę. Znalazłem się w domu człowieka handlującego organami, który gdyby tylko miał taki kaprys przerobiłby mnie na mielone. Czy się go bałem? Nie. Liczył sobie może metr sześciesiąt i raczej nie będzie patrolować swojego domu z pistoletem. Nikt nie był tak głupi, żeby próbować się do niego włamać, a nawet jeśli – wcześniej i tak natknąłby się jeszcze na jego goryli. Tępe osiłki nie patrzą w górę. Kamery też monitorowały głównie wejścia do budynku. Jeżeli na korytarzach nie zamontowano monitoringu, będę mógł czuć się jak w domu. Nie liczyłem jednak na to.
Wyprostowałem się i przymknąłem okno. Naciągnąłem na twarz chustkę. Dotychczas miałem ją zawiązaną na szyi. Przynosiła mi szczęście, tak przynajmniej chciałem myśleć. Nosiłem ją zawsze, kiedy istniało ryzyko, że zostanę uwieczniony przez kamerę i Taker nie będzie mógł mnie wyciąć z nagrań. Czarny materiał ze wzorem w kociaki krył też w większej części tatuaże na mojej szyi, więc charakterystyczne cechy, po których można by mnie rozpoznać, były pochowane. Poza tym nikt, kto swojej fortuny dorobił się nielegalnie, nie będzie zapraszać policji do domu, bo ktoś mu się włamał i porwał dzieciaka. W tym interesie sprawy prywatne załatwiało się inaczej.
Wyciągnąłem z kieszeni ciemne rękawiczki i naciągnąłem na dłonie.
Tak się je załatwiało.
Rozejrzałem się. Znalazłem się w niemal pustym pomieszczeniu. Nie tracąc dłużej czasu podszedłem cicho do drzwi. Chciałem się stąd jak najprędzej zawinąć, więc zwłoka nie była wskazana.
Przyłożyłem ucho do drewna, próbując usłyszeć, co dziać się mogło po ich drugiej stronie. Nie usłyszałem niczyich kroków ani żadnych rozmów. Odruchowo wstrzymałem oddech, kładąc dłoń na kulistej klamce. Ostrożnie wyjrzałem stworzoną przez siebie szparę.
Być może na tym piętrze wszyscy już spali lub zwyczajnie nic się na nim nie działo. Podłoga pode mną nie skrzypiała, więc jedynym dźwiękiem, który słyszałem, był dźwięk moich ostrożnie stawianych kroków.
Z przeciwległego budynku przy pomocy lornetki pozaglądałem we wszystkie okna, w które się dało. Stąd wiedziałem, że najprawdopodobniej pokój mojego celu znajduje się piętro niżej. Dlatego też musiałem najpierw niepostrzeżenie zejść klatką schodową. Przemieszczałem się w jej stronę bez niepotrzebnego pośpiechu. Szło dziwnie łatwo i właśnie dlatego nie pozwoliłem sobie, by stracić czujność.
Wychyliłem się przez poręcz. Na korytarzu drugiego piętra paliło się światło, ale również ogarniała je niepokojąca cisza. Nasłuchiwałem dłuższą chwilę, próbując przypomnieć sobie, czy mogłem zdradzić czymś swoją obecność. Wydawało mi się, że nie było takiej możliwości. Z tego co było mi wiadomo, wczoraj wszyscy z rodziny Phantomhive'ów znajdowali się właśnie w tym budynku. Nie wydawało mi się, aby z dnia na dzień gdzieś wyjechali, więc powinni tutaj być. Spodziewałem się, że ich dom będzie nieco bardziej... tłoczny. Czułem się trochę zaniepokojony zastanym stanem rzeczy. W każdym razie sterczenie w miejscu nie pomagało mi pożegnaniu się z tym przeklętym miastem, dlatego też ruszyłem się z miejsca.
To mogłaby być moja ostatnia robota. Starczyłoby mi na wyjazd.
Nim postawiłem stopę na schodku, zgasły światła w całym budynku.
Naraz ozwały się podniesione głosy zdziwionych mieszkańców.
– Prąd padł?!
– Wyskoczyły korki?!
Zapanowało lekkie poruszenie. Dało się słyszeć odgłosy otwieranych drzwi i głośnych kroków sugerujących swobodę i brak strachu. Wcale nie było mi na rękę powstałe zamieszanie. Nie sądziłem, by ktoś wchodził teraz na ostatnie piętro i przypadkiem na mnie wpadł, więc przynajmniej mogłem czuć się względnie bezpiecznie. Wszelka elektryka powinna się znajdować raczej w piwnicy, względnie na pierwszym piętrem (przyp. aut. w USA, o ile dobrze kojarzę, nie używa się pojęcia parteru, jest on już nazwany pierwszym piętrem). Nie próbowałem zlokalizować osoby, po którą tutaj przyszedłem, po głosie. Znałem ją tylko ze zdjęcia, ponadto niezbyt aktualnego.
Potem usłyszałem kobiecy krzyk. Nie dostrzegłem w tym niczego dziwnego, może na coś wpadła. Jednak kiedy poczułem charakterystyczny zapach benzyny, a zaraz potem swąd spalenizny, wiedziałem, że musiałem się stamtąd zmywać, póki jeszcze sam nie zająłem się ogniem.
Kurwa, że też jakiś popieprzony świr, musiał wybrać sobie dzisiejszy wieczór na sfajczenie akurat tego domu. Ygh...! Wszystko przeciwko mnie. Nie chciałem brać takiego zlecenia, ale potem pomyślałem, że mogła to by być ostatnia brudna robota i ostatecznie się skusiłem. To teraz mam, płomienie pod stopami.
Trudno, Taker będzie musiał jakoś przełknąć to, że jego osobiste sprawy wraz z tym domem zajęły się ogniem.
Wyskoczenie z okna na trzecim piętrze nie wydawało mi się najlepszym sposobem na ewakuowanie się stąd. Drugie piętro rokowało już dużo lepiej, a spodziewałem się, że pierwsze już całe zajął ogień. Zbiegłem po schodach, wpadając przy tym na kogoś mniejszego od siebie. Słyszałem, jak upadł na podłogę. Jak można by się spodziewać, chciałem zadbać o własne bezpieczeństwo. Nie zamierzałem nikogo ratować. Skorzystałem z tego, że było ciemno. Jeszcze jako osoba nieznajoma zostałbym oskarżony o spowodowanie tego pożaru. Tylko tego by mi brakowało w kartotece, gdyby takowa istniała.
Na końcu korytarza znajdowało się okno. Wystarczyło je jedynie otworzyć i wylądować miękko na trawniku pod nim. Z tym nie powinienem mieć większego problemu. Potem przeskoczyć wysokie ogrodzenie, nie zostając przy tym postrzelonym przez goryli, którzy być może nie zauważyli ognia trawiącego rezydencje ich pracodawcy lub sami go podłożyli, albo zwyczajnie leżeli martwi w jakiejś szopie. Wypadki chodziły po ludziach.
Szarpnąłem za klamkę nerwowo. Usłyszałem coś przypominającego trzask pękającego plastiku, jednak jej nie złamałem. Być może to coś z drewna paliło się gdzieś niżej. Nie miałem czasu się nad tym zastanawiać.
Każdy, kto umie się wspinać, powinien też umieć spadać. Nie byłem wyjątkiem od reguły. Nawet całkiem lubiłem tę formę schodzenia na grunt, jeżeli mogłem bez wahania uznać ją za wystarczająco bezpieczną, by się trwale nie uszkodzić.
Unoszone w górę włosy, które przeczesywało zmącone powietrze. Świst jego oburzenia w uszach. Wyuczone ułożenie kończyn. Widok ziemi zbliżającej się z każdą chwilą. Ból związany z tym, jak niegościnnie wita.
Wstałem i rozejrzałem się dookoła. Nikogo nie zastałem w swoim pobliżu, nikt też nie rzucił się do okna, by podążyć moją drogą. Zraszacz nawadniający trawniki zmoczył mi ubranie. Dookoła unosił się charakterystyczny zapach wilgotnej gleby, który zaraz miał ustąpić woni spalenizny.
No to po Phantomhive'ach, pomyślałem.
Kiedy byłem już na chodniku i zwiewałem z dala od zamieszania, usłyszałem dźwięk tłuczonych okien.
Ciekawe, czy Undertaker będzie oczekiwał, że wytłumaczę mu się z tego. Nie miałem do niego żalu, że prawie przez niego zginąłem. Nie przytrafiało mi się coś podobnego pierwszy raz, poza tym liczyłem się z podobnym ryzykiem.
Ehhh... i to mogły być moje ostatnie dni w tym mieście. Nie, że ktoś by mnie zabił, tylko wyjechałbym z niego zaraz po tym, jak Undertaker wypłaciłby mi honorarium. Aż zaczynałem mieć ochotę znaleźć tego pieprzonego podpalacza, złapać go za fraki i zapoznać jego twarz z moim kolanem.
Ściągnąłem chustkę z twarzy i zaciągnąłem się głęboko. Próbowałem pozbyć się wrażenia, że zapach dymu mnie prześladował. Szedłem spokojnym krokiem w stronę mniej zamożnych dzielnic, nie wiedząc do końca, co powinienem ze sobą zrobić.
Nie powiem teraz Takerowi, do czego doszło. Wrócę tu jutro i zobaczę, czy ktokolwiek ocalał. Jeżeli sam przy pomocy kamer nie sprawdzi stanu domu, prawdopodobnie nie dowie się prędko o zniszczeniu, któremu uległ. Nawet jeżeli powiedzieliby o tym w wiadomościach, on ich przecież nie oglądał.
Właściwie nie potrafiłem przewidzieć jego reakcji. Znałem go całkiem długo i wiele, wiele razy pracowałem w charakterze chłopca na posyłki, aczkolwiek nigdy w grę nie wchodziły "sprawy osobiste". Nigdy nie widziałem, żeby się zdenerwował. Nie wyglądał na groźnego przez jego anemiczne ruchy i wychudzoną figurę leniwego informatyka, jednak zdawałem sobie sprawę, że mógłby mi zniszczyć życie na wiele sposobów i nawet oficjalnie nie brudzić przy tym własnych rąk.
Nie byłem wzruszony tym, że właśnie parę ulic dalej palił się dom jakichś ludzi z nimi w środku. Wtrącanie się mogło się dla mnie skończyć źle. Jeżeli ktoś ten dom podpalił, musiał mieć ku temu jakiś powód. Nie chciałem przypadkiem być powiązany z tą sprawą, bo jeszcze mógłbym oberwać rykoszetem. Gdybym im pomógł, mógłbym dostać kulkę w łeb czy coś podobnego. Poza tym życie Phantomhive'ów nic dla mnie nie znaczyło.
Pozostało mi wrócić do domu. Nie miałem żadnych innych planów na dzisiaj. Nie wiedziałem, czy byłem wstrząśnięty tym, co się stało, czy też nie. Nie czułem większego niepokoju niż zwykle. Raczej miałem wrażenie, że miasto zniweczyło moje plany. Że na złość chciało zatrzymać mnie przy sobie. To jedynie podżegało moją niechęć do niego.
Wyciągnąłem z kieszeni gumę balonową. Zgryzłem niewielką, białą pastylkę, ale nie poprawiało mi to humoru jak zazwyczaj.
Dotarłem do ulic, gdzie przez całą dobę kręcili się ludzie. Szczególnie młodzież. Kluby nocne w tej okolicy zwykle tętniły życiem o tej godzinie. Przechodziłem obok nich niekiedy, zaglądając w ich wejścia. Najczęściej w tych ciasnych futrynach gnieździli się imprezowicze palący papierosy. Ich skąpe stroje, odkrywające skórę przybierającą w świetle neonów nienaturalne kolory, raczej nie przykuwała mojej uwagi.
Nie miałem zamiaru do żadnego z tych przybytków zaglądać, nie oferowali oni cenionych przeze mnie rozrywek. Niektórzy ludzie, którzy próbowali zamienić zalaną alkoholem ulicę w parkiet, zawieszali na mnie wzrok. Pomimo że go znosiłem, ich spojrzenia kompletnie nie przypadały mi do gustu.
– Hej, przystojniaku. – Usłyszałem, zanim ktoś dmuchnął mi w twarz dymem. Odruchowo zamknąłem oczy i machnąłem ręką przed twarzą. Kiedy je znów otworzyłem, zobaczyłem dość rozpoznawalną figurę w tej dzielnicy. Tak intensywnie czerwonych włosów nie dało się pomylić z innymi.
Chuda kobieta przechylała się przez metalową barierkę oddzielającą chodnik od zejścia do piwnicy. W prawej ręce trzymała fifkę z papierosem. Polakierowanymi paznokciami drugiej ręki postukiwała rytmicznie w poręcz.
– Może wpadniesz? – zapytała, wskazując wymownie głową zejście w dół. Krwistorude loki zafalowały przy tym drobnym geście. Usta miała pomalowane czarną szminką i to na nich skupiłem wzrok. Wydały mi się mniej zdradzieckie niż oczy. Znałem ich zielony kolor. Wąż by się nie powstydził podobnych.
– On jest ze mną.
Poczułem, jak ktoś zbliżył się do moich pleców. W normalnych okolicznościach zapewne bym to zauważył, ale tym razem starałem się raczej na ignorować otaczających mnie ludzi, niż nie dawać się im podejść. Obróciłem się, żeby zobaczyć, kto postanowił się do mni przyłączyć. Miałem już pewne podejrzenia, które musiałem potwierdzić.
– Znajdziesz sobie inną ofiarę, Grell – mruknął.
Tak, znałem ten głos aż za dobrze. Podobnie jak wyraźnie zarysowaną szczękę i włosy podobnie czarne jak moje.
– Cze. – Na cieplejsze przywitanie z mojej strony nie liczyłbym na jego miejscu.
– Też mógłbyś sobie znaleźć kogoś innego, Claude – prychnęła. Najwyraźniej się znali. – Spójrz na jego minę. Raczej nie cieszy się z twojego przybycia.
– Na twój widok też nie skacze z radości – brunet odgryzł się i złapał mnie za przedramię, dając tym samym znak, że się zmywamy. Odszedł od Grell bez pożegnania. Ruszyłem za nim bez słowa, lecz szybko wyrwałem swoją rękę z jego uścisku. Jego uścisk mnie bolał. Na to ramię upadłem kilkanaście minut temu.
– Wracasz do domu o tej porze? – zapytałem. Nie zamierzałem dziękować za ratunek ani nic podobnego.
– Jak widać – odpowiedział, poprawiając okulary wyćwiczonym ruchem. Zawsze to robił, kiedy ktoś psuł mu nastrój.
– Zwolnili cię?
– Po prostu już skończyłem na dzisiaj.
Claude pracował jako barman w jednym z bardziej eleganckic klubów w tej okolicy. Tam się poznaliśmy, kilka lat temu. Był starszy ode mnie. Pomagał mi szukać klientów. Łączyła nas dziwna relacja. Nie powiedziałbym, że się ze sobą przyjaźniliśmy wtedy i teraz też nie stwierdziłbym niczego podobnego.
Przespałem się z nim kilka razy, ale nie wracaliśmy do tego. Czasami prosiliśmy siebie nawzajem o pomoc. Nie wynikało to z sympatii (lub jej braku), którą siebie darzyliśmy, a raczej z konieczności. Mało kto był na tyle pieprznięty, żeby się z nami zadawać, dlatego trzymaliśmy się razem.
– Przenocujesz mnie? – zapytałem.
– Jak chcesz, to zostań na noc. – Wzruszył ramionami. – Wiszę ci przysługę za pomoc z regałem.
– Dzięki.
Claude nie pytał, czy mam jakiś powód, by nie chcieć wrócić do siebie, zwłaszcza że moja nora nie znajdowała się jakoś szczególnie daleko stąd. Nie pytał też, dlaczego mam mokre ubrania. Pewnie go to zwyczajnie nie obchodziło. Nie wtrącał się w moje interesy, a wiedział, czym się zajmowałem. Obaj mieliśmy własne brudy za uszami, o których nie rozmawialiśmy.
Rozpiął guziki kamizelki, którą miał na sobie. Podobnie zrobił z mankietami. Wątpiłem, by zrobiło mu się od tego dużo chłodniej.
Krok nadal miał lekko krzywy i jakby niewprawny. Kiedyś wciągał kokainę i oto był tego efekt uboczny. Twierdził, że już niczego nie brał. Wierzyłem mu. Nie miał powodów, by mnie okłamywać. Nie oceniałem go.
Właściwie traktowaliśmy siebie niemal jak zupełnie obcych. Niemniej jednak przebywanie z Claudem dawało mi coś na kształt poczucia bezpieczeństwa. Nie był słaby i tak jak ja przeszedł niemało, dlatego wydawał się mniej obcy niż pozostali ludzie. Pozwalałem sobie na to, by zrelaksować się przy nim. Traktowałem go też jako sposób na konfrontowanie się z nieprzyjemną przeszłością.
– Dom Phantomhive'ów się pali – spróbowałem podjąć jakiś temat.
– Podpaliłeś go?
– Nie. Po prostu przechodziłem tamtędy.
Claude oczywiście znał to nazwisko. Chyba każdy typek spod ciemnej gwiazdy je znał. Przestępczy światek nie należał do najmniejszych i miał swoich specyficznych celebrytów.
– Nie przerobili mnie na podroby – powiedziałem, jednak nie brzmiało to nawet jak ironiczna przechwałka. Próbowałem chociaż udawać, że mógłbym z tego żartować, a jednak teraz czułem się dobity całą zaistniałą sytuacją.
– Ciebie dałoby się sprzedać w całości. Jest to jakiś sposób na wyrwanie się z LA, a tego chciałeś, nie? – Wyciągnął z kieszeni paczkę papierosów. Jakby tutaj nie dało się bez nich przeżyć.
– Nie mów tego na głos, bo jeszcze miasto podłapie ten pomysł. Wolałbym, żeby pozbyło się mnie w inny sposób.
– Zanim pozwoli ci odejść, zeżre cię i wysra. – Krzemień w zapalniczce zachrobotał.
– Już to zrobiło. – Skrzywiłem się na to porównanie, acz trzeba przyznać, że z nim trafił.
Claude nie pławił się w luksusach, ale miał zadbane mieszkanie. Wypełnione pająkami wielkości szczeniaczków, ale pomińmy ten zabawny fakt. Nie podlegało wątpliwości, że jego lokum trzymało się lepiej niż moje. Dawało to zawsze jakieś złudne poczucie normalnego życia, może właśnie dlatego potrzebowałem go od czasu do czasu odwiedzić.
– Przepraszam, że nachodzę cię bez zapowiedzi. Nie planowałem tego.
– Trudno.
Westchnąłem na jego odpowiedź. Nie spodziewałem się żadnej innej, jakby nie patrzeć, a jednak czasem miałem wrażenie, że mógłby być dla mnie odrobinę milszy. Cóż, prawdopodobnie wobec nikogo nie zachowywał się milej niż w stosunku do mnie. Naprawdę, zadawałem się ze specyficznymi ludźmi.
– Jesteś głodny? – Pokręciłem głową, zdejmując buty. – To może chcesz się czegoś napić?
– Gdybyś miał sok, chętnie bym się napił. Woda też może być.
Zniknął w kuchni, zostawiając mnie samego. Nie był szczególnie rozmowny, jak łatwo się było domyśleć. Podążyłem za nim. W jego sypialni oraz w salonie poustawiane były terraria z różnymi szczękoczułkowcami i karmą dla nich, dlatego nie jeśli nie musiałem tam wchodzić, wolałem przebywać gdzie indziej. Nie kręciło mnie obserwowanie jego ośmionożnych przyjaciół, ani też karaluchów, koników polnych, świerszczy czy innych paskudztw, którymi się żywiły.
Szklanka zimnego soku jabłkowego trochę mnie otrzeźwiła. Wyjrzałem za okno, jakbym spodziewał się ujrzeć za nim rozhulane płomienie. Nie widziałem nawet unoszącego się nad budynkami dymu. To rokowało całkiem dobrze, zupełnie jakbym miał się tam po kogo jutro wrócić.
Claude zapalił drugiego papierosa. Jego papierosy nie przeszkadzały mi tak jak te palone przez Barda. Ich dym zdawał mi się jakiś mniej duszący. Nie do końca potrafiłem to wyjaśnić.
Przez chwile zastanawiałem się, czy nie powiedzieć mu o tym, co dzisiaj robiłem w domu Phantomhive'ów. Nie dociekał, więc to pewnie znaczyło, że go to nie ciekawiło. Wiedziałem, że raczej o to nie spyta.
Wyciągnąłem komórkę, chcąc sprawdzić, czy Undertaker nie próbował się ze mną skontaktować. Żadnej wiadomości od niego. Przy okazji sprawdziłem godzinę.
– Chcesz się położyć spać czy coś?
– Czy coś? – powtórzyłem, nie wiedząc, co miał na myśli.
Wzruszył ramionami.
– Nie musisz się mną zajmować – stwierdziłem. – Wydajesz się zmęczony. Nie wolałbyś wziąć prysznica i położyć się spać? – Zbył moje gadanie machnięciem ręki, za którą powlókł się szary dymek.
– Jakbyś chciał, też możesz skorzystać z prysznica. Wiem, że prędko nie zaśniesz.
Nigdy wcześniej nie powiedział tego głośno, ale najwyraźniej zwrócił uwagę na to, że zawsze zaśnięcie sprawiało mi trudności. Nawet, kiedy byłem kompletnie wycieńczony po seksie z nim, nie zasypiałem od razu. Gdy ćpał, był jak maszyna, aż niekiedy mnie to przerażało. W każdym razie nie wychodziłem z jego mieszkania, kiedy miałem to już za sobą. Nie traktowałem go jak klienta, nie odbierałem od niego należności, nawet jeżeli oczekiwał, że tak zrobię. Wiedział, że robienie tego z kimkolwiek, nie sprawiało mi przyjemności, ale i tak mnie chciał. Ja za to przychodziłem do niego od czasu do czasu, chociaż nie rozumiałem, jaki miałem ku temu powód.
Być może po prostu próbowałem stworzyć pozory stałości w życiu.
Zdjął okulary i odłożył je na blat stołu. Jego oczy miały piwny kolor, dużo jaśniejszy od barwy moich tęczówek.
– Możesz się położyć do łóżka, jak chcesz. Prześpię się w fotelu.
Zgasił fajkę w popielniczce. Ostatki dymu prześlizgnęły się po jego długich palcach i wzdłuż wyeksponowanych żył na lewej dłoni.
– Nie musisz tego dla mnie robić.
– Wiem, ale czasem mi się wydaje, że powinienem.
Kiedy spytałem skąd takie przekonanie, powiedział jedynie, że nie umiał mi odpowiedzieć. Cóż, obaj nie rozumieliśmy siebie nawzajem ani siebie samych.
----------------------------------------
Czmychnąłem z mieszkania Clauda wcześnie nad ranem. Ostatecznie spróbowaliśmy spać obok siebie, "jak kiedyś". Brunet zasnął bez większych problemów, ale mnie się to nie udało. Zmrużyłem oczy, owszem, jednak jedynie na krótką chwilę. Obudziłem się i dość długo wpatrywałem się w bezruchu w terraria naprzeciwko łóżka. Podejrzewałem, że część ich mieszkańców rozbudzała się nocą i cieszyłem się, że nie byłem w stanie ich dostrzec. Ani usłyszeć. Poprosiłem Claude'a, żeby zostawił otwarte okno w sypialni. Słuchanie odgłosów ulicy mnie uspokajało. Od czasu do czasu słyszałem dźwięk przejeżdżającego w oddali pociągu. Z mojego lokum słychać go było wyraźniej. Czułem się dzięki temu nawet bezpiecznie.
Zamknąłem drzwi wejściowe kluczami, które wziąłem z kuchni. Zawsze zostawiał je na stole. Zwróciłem je z powrotem, wrzucając przez otwór na listy.
Westchnąłem. Czułem się jak dzieciak, wymykający się rano z domu kochanka. Nawet jeżeli nie musiałem zbierać moich ubrań z podłogi i nie doświadczyło poprzedniej nocy przyjemności ani też bólu, dlatego odczucie to brało się jedynie z melancholijnego deja vu. Nieraz podobnie wychodziłem z tego mieszkania.
Czy był sens iść węszyć o tej porze przed domem Phantomhive'ów? Pewnie nie, ale i tak nie miałem w tym czasie niczego lepszego do roboty. Jakoś nie miałem ochoty wracać do domu. Podświadomość podpowiadała mi, że powinienem coś zjeść, ale na razie zmuszałem się do ignorowania tej potrzeby. Zjem, jak tylko postanowię, co powinienem zrobić.
Przeszedłem praktycznie tymi samymi uliczkami, którymi kluczyłem kilka godzin temu. Tym razem jednak panowała na nich cisza. Imprezowe towarzystwo rozeszło się do domów albo zaliczyło zgon.
Bramy, które mijałem, były puste. W zaułkach nie czaił się nikt podejrzany. Z kontenerów na śmieci nie dochodziły odgłosy dokazywania bezdomnych i bezpańskich kotów. Dość spokojny poranek, jakby na to nie spojrzeć.
Szedłem dalej, pozwalając sobie zerkać w spękania płyt chodnikowych. Spomiędzy niektórych wyziewał zbuntowany skrawek zieleni w postaci rzadkiej, pokrytej kurzem trawy czy też przebijającej beton łyczogi. Czasami wyobrażałem sobie, jak całe Los Angeles zaczyna obrastać roślinnością, która wyrwała się spod kontroli ze skwerów i parków. Podobna wizja uspokajała mój umysł, nawet jeżeli była nieprawdopodobna. Brakowało mi kontaktu z naturą nietkniętą ludzką ręką. Dziwiłem się, że jeszcze nie oszalałem od zwykłego mieszkania w wśród budynków ze stali i szkła.
Nie zdziwiłem się, zastając w miejscu zadbanego budynku poczerniałą elewacje, okna pozbawione szyb i swąd pogorzeliska. Po kamerze, którą wczoraj zauważyłem nad przednimi drzwiami, zostały jedynie zwisające smętnie kable. To dojrzałem wcześniej, niż dwa zaparkowane radiowozy i kilku kręcących się po trawniku policjantów.
Nie zastanawiałem się, czy ktoś ocalał z tego pożaru. Wycofałem się, korzystając ze sposobności, że żaden z funkcjonariuszy prawa, czy też bezprawia, bo to zależało od okoliczności, mnie nie zauważył.
Undy jakoś to przeboleje.
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro