4:W - Arbitralny buchalter
Sięgnąłem po okulary leżące na szafce obok łóżka. Przy okazji strąciłem z niej swoją komórkę, co niestety nie poskutkowało wyłączeniem się budzika ustawionego na szóstą rano. Przeciągnąłem się, zanim usiadłem na twardym materacu. Po niewielkiej sypialni nadal rozchodziła się lekko stłumiona przez włókna dywanu piosenka.
And I still love the way you hurt me
It's irresistible, yeah
I love the way, I love the way,
I love the way you hurt me, baby.
Schyliłem się i wyłączyłem alarm. Powoli zaczynałem nienawidzić tej piosenki, mimo że kiedyś uznawałem ją za swoją ulubioną. Niechętnie postawiłem nogi na podłodze. Wizja kilku lub kilkunastu godzin spędzonych w pracy za biurkiem nie dawała mi zbyt wiele motywacji do codziennego wstawania, a jednak póki co mi się to udawało.
Z przyzwyczajenia obejrzałem się za siebie, by zerknąć na drugą połowę dwuosobowego łóżka. Było puste jak każdego ranka.
Wsunąłem palce pod szkła okularów, żeby przetrzeć oczy. Zawsze o tej porze byłem tak zaspany, że ledwo kontaktowałem. Zdecydowanie wolałem pracować w wieczornych godzinach, nawet jeżeli siedziałem w kancelarii od świtu.
Z zamkniętymi oczami przepełzłem do kuchni. Prawie potknąłem się o próg, ale powieki miałem zbyt ciężkie, by zechciały pod wpływem tego unieść się choćby odrobinę do góry. Dopiero kiedy stanąłem przed koniecznością zmiany filtra w ekspresie do kawy, zdołałem wymusić ich posłuszeństwo.
Sięgnąłem po puszkę ze zmieloną kawą i otworzyłem ją. Intensywny zapach trochę mnie otrzeźwił, jednak nie zmienił mojej prognozy na nadchodzący dzień. Ledwo miałem siłę się ruszać i wiedziałem już, że prędko nie nabiorę rozpędu stosownego do pracy. Po prostu cały dzień będę wyglądać jak zmora i nawiedzać w biurze. Takie beznadziejne samopoczucie zapowiadało upał i przepocony garnitur.
Przynajmniej w kancelarii klimatyzacja spełnia swoje zadanie.
Usiadłem przy stole z kubkiem kawy. Cierpkiej, pozostawiającej na języku gorzki posmak. Jak życie.
Podparłem sobie głowę na ręce. Gorący napój rozgrzewał mnie od środka, ale nie przeszkadzało mi to. O tej porze w mieszkaniu było dość chłodno. Znajdowało się po zachodniej stronie bloku, a ja siedziałem w piżamie. Bokserki i koszulka na krótki rękawek nie były najlepszą ochroną przed zimnem w jakiejkolwiek postaci. Stopami dotykałem kuchennych kafelków, niemal wołających o natychmiastowe wyszorowanie.
Wiedziałem, że mieszkanie wymagało porządnego odgracania, a nawet remontu, ale nie miałem siły, by się tym aktualnie zająć. Cały czas byłem zawalony pracą. Wiedziałem, że używam jej jako wymówki zdecydowanie zbyt często, a jednak naprawdę zabierała mi masę energii a nawet chęci do zadbania o własne potrzeby. Własne i nie tylko.
Obiecywałem sobie, że po zamknięciu sprawy obecnego klienta, zacznę pozbywać się z domu wszystkich niepotrzebnych rzeczy. Wyszczerbionych kubków, przestarzałych akt, nieużywanych perfum i kosmetyków, poplamionych, zwiniętych dywanów stojących we wnęce między dwiema szafami. Nie pierwszy raz stawiałem sobie taki cel, ale tym razem zamierzałem zrobić wszystko, by wreszcie go zrealizować. Potrzebowałem tego. Zdawałem sobie sprawę, że czystość, na nowo goszcząca w mieszkaniu, poprawiłaby moje kulejące samopoczucie.
Westchnąłem, obrzucając spojrzeniem niewielkie pomieszczenie. Zlew pełen brudnych naczyń, kuchenka ociekająca czymś tłustym, różowe plamy na podłodze przy kredensie. Trzeba się było tym wszystkim zająć koniec końców, zanim zapuszczę lokal jak typowy przypadek pracoholika.
Na stole leżała paczka papierosów. Nie paliłem.
Ściągnąłem okulary i jeszcze raz przetarłem twarz dłońmi. Starłem drobne fusy, które osiadły mi wcześniej na wargach. Nie chciałem patrzeć na zegarek. Wystarczała mi świadomość, że była już pora, abym ogarnął się w łazience i ubrał. Pod palcami przemknęły mi drobne, lecz grube włoski, których musiałem się pozbyć z twarzy. Nikt nie traktuje poważnie niedogolonego urzędnika, który dodatkowo wygląda jakby był na kacu, nienawidził życia lub obie te rzeczy na raz. Tęskniłem za czasami, kiedy nie było choćby cienia szansy, by na mojej twarzy wyrosła z dnia na dzień broda, ale zostawiłem je już za sobą.
Chwyciłem okulary w palce i poszedłem do łazienki. Pod prysznicem nie były mi potrzebne, ale bez nich na nosie nie potrafiłem się dokładnie ogolić. W lustrze poza świeżo umytą twarzą odbijała się też klatka piersiowa pokrywająca się nieśpiesznie coraz grubszymi i dłuższymi włosami. Ich też przydałoby się pozbyć. Tak pomyślałem, drapiąc się po grdyce.
Wyrzuciłem sfatygowaną jednorazówkę do kosza, a piankę do golenia odłożyłem na jej miejsce, zaraz obok kremu do depilacji.
W łazience każdy centymetr kwadratowy półki miał cenę złota. Nie wiedziałem, skąd wzięło się w niej tyle gratów, ani jakim cudem wszystkie z nich wydawały się potrzebne. W każdym razie poukładane były w wąskich szafeczkach niesłuchanie równo i starannie. Jeden fałszywy ruch i wszystko zlatywało z nich na podłogę.
Przemyłem twarz po goleniu i pokremowałem się. Skóra trochę mnie piekła, ale już przywykłem do tego specyficznego uczucia.
W kubku stały dwie szczoteczki do zębów – różowa i niebieska. Wziąłem tę, która należała do mnie. Wyszorowałem posmak kawy spomiędzy zębów, tak jak zmyłem z siebie przed momentem resztki wczorajszego dnia. Śpieszyłem się z tym. Chciałem skorzystać z tego, że poza mną w mieszkaniu nie było nikogo i przemknąć się z powrotem do sypialni bez szlafroka czy choćby ręcznika wokół bioder. W normalnych okolicznościach raczej bym sobie na to nie pozwolił.
Wyciągnąłem z szafy garnitur. Wyprasowałem go wczoraj, więc rano wyglądał nienagannie. Założyłem koszulę, spodnie i zawiązałem krawat, przeglądając się przy tym w lustrze zamontowanym na jednym ze skrzydeł drzwi na starą modę. Schowałem do aktówki niezbędne dokumenty, które przyniosłem do domu poprzedniego dnia roboczego. Wychodziłem bez śniadania, zwykle jadałem dopiero w porze lunchu w pracy.
Dźwięk przekręcanego w drzwiach wejściowych zamka upewnił mnie, że powinienem wychodzić. Nim wyszedłem z pokoju, usłyszałem jeszcze stuknięcie butów na obcasie odstawionych na podłogę.
– Dzień dobry, Grell – przywitałem się zdawkowo. Zazwyczaj rano nie mieliśmy sobie zbyt wiele do powiedzenia. Zwyczajnie mijaliśmy się w drzwiach. Ja wychodziłem do pracy, ona z niej wracała. Wstawałem z łóżka, ona się w nim kładła. Mało którą noc spędzaliśmy razem.
– Hej, Will – odpowiedziała mi bez większego entuzjazmu. Wiedziałem, że była zmęczona, chociaż nie było tego widać. Znała się na makijażu na tyle dobrze, by ukryć dajmy na to worki pod oczami. Dostałem całusa w policzek, nim wyminęła mnie w przejściu.
– Postaram się szybko wrócić. – Uklęknąłem w korytarzu, by założyć buty.
– Wiem. Będę na ciebie czekać.
Rzuciła swoje klucze na szafkę w kuchni i rozsiadła się na chwiejącym się krześle. Czerwone, niezbyt długie włosy opadły na stół, kiedy oparła podbródek na jego blacie. Bordowa bluza zsunęła się z jej barków, odsłaniając błyszczącą czarną koszulę.
Westchnąłem. Nie podobało mi się miejsce, w którym pracuje, ale nigdy nie powiedziałem tego na głos. Nie chciałem sprawiać jej przykrości, skoro twierdziła, że całkiem tę pracę lubiła.
– Do zobaczenia wieczorem.
Wyszedłem na klatkę schodową i zamknąłem za sobą drzwi. Zdecydowanie wolałbym zostać w środku i obserwować, jak Grell układa się do snu. Wtedy była taka spokojna i nawet nieporadna. Często, kiedy czekałem na nią, bo akurat miałem wolne, stawała w progu, zamiast wejść do mieszkania i prosiła, żebym ją zaniósł do łóżka.
-----------------------------------------
Siedziałem w kancelarii sam. Wszystkie światła oprócz lampki na moim biurku zgaszono. Nawet lubiłem moment, kiedy wszyscy współpracownicy rozchodzili się do domu. Czułem się wtedy mniej osaczony. Nikt nie rzucał ukradkowych spojrzeń w moją stronę, nikt nie interesował się tym, co robiłem, nikt mnie nie zagadywał. Idealna atmosfera do pracy. Ponadto, kiedy szef opuszczał swoje biuro na końcu korytarza, mogłem bez większych obaw puścić sobie muzykę w słuchawkach. Praca jakoś sprawniej mi szła, kiedy nie słyszałem ludzkich rozmów, dzwoniących telefonów, a jedynie brzmienie moich ulubionych zespołów rockowych.
Wypadałoby się zbierać, pomyślałem, zerkając za okna. Obiecałem wrócić wcześniej do domu, ale wszystko wskazywało na to, że wrócę tak jak zwykle, o ile nie później. Zostało mi jeszcze zapoznać się przychodami i wydatkami jednej z firm, której interesy nadzorowałem.
Wyjątkowo nie lubiłem angażować się w sprawy budżetowe, dlatego że z daleka zalatywały mi czymś nielegalnym. Bynajmniej nie chodziło mi o drobne przekręty podatkowe czy defraudacje. Wiedziałem, co działo się w tym mieście poza wzrokiem władz. Nie chciałem mieć z tym nic wspólnego, dlatego ostrożnie wybierałem interesy, którymi zajmowałem się w pracy. Nie zamierzałem mieszać się w finanse karteli czy szmuglerów. Niektórzy koledzy z biura traktowali współpracę z ciemnymi typkami jako część ryzyka zawodowego. Tak przynajmniej mówili, a wiadomo było, że zwyczajnie chcieli dorobić sobie na pomocy w prowadzeniu szemranych interesów.
Natrętne myśli zbiły mnie z tropu i poczułem niechęć do swojej pracy. Stwierdziłem, że mogłem pozwolić sobie na to, by przejrzeć pozostałe papiery jutro rano. Zgarnąłem dokumenty z biurka. Po chwili opustoszały budynek wypełnił się cichym postukiwaniem dziesiątek kartek o odrobinę wysłużony blat. Powstały stosik wylądował w zamykanej na kluczyk szufladzie.
Schowałem komórkę do wewnętrznej kieszeni marynarki, sprawdzając uprzednio godzinę. Dochodziła osiemnasta. Folię po kanapce z wędzonym kurczakiem wyrzuciłem do kosza na śmieci i uznałem swoje stanowisko pracy za uprzątnięte. Zgasiłem lampkę. W kieszeni zabrzęczał pęk kluczy. Jednym z nich zamknąłem za chwile kancelarię, w której nie było już słychać nawet skrobania mojego ołówka po papierze.
– Cześć, skarbie. – Usłyszałem, gdy tylko poczułem zakurzone powietrze ulicy.
– Hej. Nie spodziewałem się, że będziesz na mnie czekać.
Grell oparta o mur rzuciła dogasającego papierosa o chodnik. Przydepnęła go tak, że żar ugasł pod jej obcasem.
– Nudziło mi się w domu.
Przytaknąłem na jej słowa, chociaż to nie było potrzebne. Zmarszczyłem lekko brwi, co zauważyła mimo złego oświetlenia.
– Nie lubisz, kiedy po ciebie przychodzę? – zapytała.
–Mówiłem ci już, że to nie tak. Po prostu nie chcę, żebyś wychodziła niepotrzebnie o tej porze z domu. Dobrze wiesz, że nie uważam tego za bezpieczne – zacząłem się tłumaczyć.
– Przesadzasz, Will. Poza tym, gdybyś zapomniał, ja pracuję nocą. Chyba umiem zadbać o swoje bezpieczeństwo przed zmrokiem, skoro nigdy nic nie stało mi się w środku nocy, prawda? – burknęła, wzięła głęboki oddech, potem westchnęła i zwyczajnie odwróciła się do mnie plecami. Często tak robiła, kiedy nie miała ochoty na dalsze ciskanie we mnie różnymi zarzutami czy dyskutowanie nad sprawami niewartymi kłótni. – Po prostu chodźmy do domu, dobra? – Spojrzała w moją stronę. Jej zielone oczy zdawały się zaszklić, a chociaż wyglądały wtedy jeszcze piękniej niż zazwyczaj, nie chciałem ich takich widywać zbyt często.
– Dobrze. Nie chcesz wstąpić jeszcze na jakieś jedzenie?
– Nie, a jesteś głodny?
– Nieszczególnie. Ty nie jesteś?
Pokręciła głową, a starannie wyprostowane czerwone włosy prześlizgnęły się po jej ramionach.
Martwiło mnie to, że rzadko głodniała i generalnie jadła niewiele. Nie mogłem jej do tego przymuszać. Kiedy wyrażałem swoje obawy w tej kwestii, zawsze jedynie obrzucała mnie gniewnym spojrzeniem. Niektóre rzeczy były w naszej relacji tematem tabu – jedzenie, alkohol, praca o nieludzkich godzinach. Nie poruszaliśmy tych spraw. Najczęściej prowadziły one do szybkiej i ostrej wymiany zdań, która kończyła się kilkudniowym milczeniem.
Szedłem za nią, nie wiedząc, czy mówienie czegoś więcej to na pewno dobry pomysł. Wpatrywałem się w jej drobną figurę, częściowo schowaną pod beżowym płaszczem. Wyglądała o wiele delikatniej, kiedy nie miała na sobie tych ekstrawaganckich strojów, które zakładała do pracy.
– Odpoczęłaś trochę? – Skinęła głową. – Cieszę się.
– Jutro mam wolne – dodała.
Nie wiedziałem, co mógłbym na to powiedzieć. Nie chciałem w kółko powtarzać, że coś mnie cieszyło.
– Szkoda, że nie możemy spędzić tego dnia razem – rzuciła jakby od niechcenia, kiedy zmęczyła się moim milczeniem.
– Też mi przykro – odpowiedziałem. Zabrzmiałem nieszczerze, miałem tego świadomość, ale jeszcze nie przyzwyczaiłem się do swojego głosu. Nigdy bym nie pomyślał, że będzie brzmieć tak nisko. – Może weźmiemy wolne i pojedziemy gdzieś na kilka dni? Co ty na to?
– Will, dobrze wiesz, że Ameryka nie ma według mnie nic do zaoferowania.
Zrównałem swój krok z jej krokiem.
– Więc pojedźmy za granicę.
Przystanęła na chwilę, ale za moment znów ruszyła przed siebie pewnym krokiem i z lekko uniesioną w górę głową.
– Nie sądzisz, że jesteśmy za starzy na życie ideałami? Oboje dobrze wiemy, że nie stać nas na taką wycieczkę.
– Zarobię na nią.
– Will, przestań proszę. Jest dobrze tak, jak jest teraz. Nie potrzebuję drogich wycieczek, żeby poczuć szczęście. Wystarczyłoby mi, żebyś wracał do domu odrobinę prędzej. Żebyśmy się cały czas nie mijali – dodała, a z każdym słowem brzmiała coraz bardziej smutno.
– Ten kraj jest jak kula u nogi – burknąłem.
Zatrzymało nas czerwone światło na przejściu dla pieszych.
– Otóż to. Urodziliśmy się w ojczyźnie konsumpcjonizmu i w niej umrzemy. Już za dzieciaka mieliśmy tego świadomość, nie pamiętasz?
Westchnąłem ciężko. Nawet dzieciństwo przeminęło nam dziwnie ponuro. Z perspektywy czasu zdawało mi się, że dostrzegaliśmy więcej niż powinniśmy być w stanie w tym wieku, a problemy, które nami wtedy targały nie pozwalały nacieszyć się prędko odebraną beztroską. Grell zawsze goniła za dorosłością, chcąc jak najszybciej wyprowadzić się z domu. Przez cały ten czas próbowałem dotrzymać jej kroku. Przez chwile nawet myślałem, że mi się to udaje.
Teraz chyba zaczynałem wytracać prędkość.
-------------------------------------
Zdecydowaliśmy się wrócić do naszego lokum na piechotę. Skoro nadarzyła się okazja do wspólnego spaceru, skorzystaliśmy z niej. Nawet jeżeli jego większość upłynęła nam na milczeniu, nie uważałem tego za stracony czas. Starałem się odprężyć, a jednak dręczyły mnie niezbyt przyjemne myśli. Wydawało mi się, że nie powinienem zbyt często zastanawiać się nad tym, czy podjąłem w przeszłości dobre decyzje. Zawsze sceptycznie analizowałem swoje życie, dlatego nigdy nie umiałem szczerze powiedzieć, że byłem szczęśliwy.
Zawsze się bałem tym podobnych stwierdzeń. Jakby były wiążącą umową. Jakby los miał mi zaraz pokazać, że nie powinienem zapeszać. Z obaw przed natychmiastowym zaprzeczeniem, nie składałem podobnych deklaracji.
Przeszliśmy przez tory kolejowe. Grell rzuciła mi spod swoich długich rzęs zatroskane spojrzenie. Nie była ode mnie o wiele niższa, zwłaszcza kiedy nosiła wysokie obcasy. Uśmiechnąłem się, chcąc dodać jej otuchy. Nie potrzebowałem przysparzać jej dodatkowych zmartwień.
– Jestem trochę zmęczony.
Spuściła głowę, wypatrując nierówności chodnika.
Nie chciałem, by była smutna, a jednak nie potrafiłem jej pocieszyć. Zawsze taki byłem. Reprezentowaliśmy kompletnie różne sposoby radzenia sobie z problemami. Grell się nimi zamartwiała, a ja udawałem, że nie istnieją.
Czułem, że przysparzałem jej trosk, na które nie zasłużyła. Wydawało mi się, że sam byłem jej największym kłopotem. Niekiedy łapałem się na myślach, że wolałbym, aby rozwiązywała problemy na mój sposób. Gdyby mnie zostawiła, wydawało mi się, że byłoby jej lepiej. Z drugiej strony z własnego egoizmu nie umiałbym jej opuścić. Nie chciałem dopuścić do siebie myśli, że mogłem twierdzić takie rzeczy, bo chciałem uciec od odpowiedzialności za kogoś.
Koniec końców nigdy nie uważałem siebie za osobę, która będzie dobrym opiekunem dla kogokolwiek innego poza sobą.
Nie umiałem okazywać uczuć. Ukrywałem prawdę, nie chcąc sprawić bliskim przykrości. Nie było ich właściwie wielu. Być może tylko Grell łączyło mnie coś na kształt zażyłej relacji. Często popadałem w letarg. Nie umiałem przedkładać czyjegoś zdania nad swoje własne. Nie widziałem w sobie zbyt wielu pozytywów.
– Kocham cię. – Usłyszałem, kiedy wyciągałem swój komplet kluczy przed drzwiami do mieszkania.
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro