2:Ag - Widok ludzi
Tęsknił ktoś? ;-;
-----------------------------------------------
Noc była późna, kiedy przytrzymywałem drzwi czarnego porsche wsiadającemu do samochodu chłopakowi. Jego ciemna skóra, przywodząca na myśl świeżo starty cynamon, lśniła delikatnie w świetle ulicznych latarni. Poluzował krawat, zostawiając za sobą gwar bankietu, w którym przed chwilą brał udział. Nie wydawał mi się być zmęczony, a jednak czułem jego frustrację. Zamknąłem za nim drzwi sportowego samochodu. Za chwilę siedziałem po jego lewej stronie.
– Prosto do domu – mruknął w stronę szofera.
Poły garnituru wygniotły się pod pasem bezpieczeństwa. Nie musiały już dłużej pozostać w nienagannym stanie. Fioletowe włosy przyległy do przyciemnionej szyby, gdy chłopak oparł o nią głowę. Zmarszczył lekko brwi, kiedy auto ruszyło spod wielopiętrowego hotelu. W nim odbywało się od kilku godzin przyjęcie dla osób współpracujących z bankiem należącym do ojca Somy, który jednak uznał szybę za niezbyt wygodną poduszkę. Jego ojciec nie mógł osobiście wziąć udziału w bankiecie, dlatego też w jego imieniu zjawiło się na nim kilku jego synów. Nie dowiedziałem się, ile właściwie dzieci posiada hindus obracający pieniędzmi i mający niezrozumiałe dla mnie połączenia z mafią, ale nie potrzebowałem tego wiedzieć. Im mniej się wie, tym spokojniej się śpi. Wystarczyło mi mieć świadomość tego, że chłopak, którego przyszło mi strzec, był jego dwudziestym szóstym dzieckiem.
Zlustrowałem go prędko. W ciemności nie widziałem co prawda zbyt wiele, a jednak pognieciony kołnierzyk koszuli i bordowy ślad po szmince na jego szczęce powiedział mi wystarczająco dużo. Cieszyłem się, że dzisiaj nie wracaliśmy do apartamentu z żadnym nadplanowym gościem płci żeńskiej. Ewentualnie kilkoma takimi gośćmi, jak to już się niekiedy zdarzało.
Nie byłem niańką, przyzwoitką, mentorem, krewnym czy jakąkolwiek inną osobą odpowiednią, by odciągać młodego mężczyznę od takich zachowań niezależnie od tego, co o nich myślałem. Zwyczajnemu ochroniarzowi nie wypadało wcinać się w życie bogatego dziecka swojego pracodawcy, bo cóż znaczyło w tym wszystkim moje zdanie. Jedyną rzeczą, jaką chcieliby ode mnie usłyszeć, to podziękowanie za wyciągnięcie mnie z więzienia, które od czasu do czasu powtarzałem. Wdzięczność ta była szczera, a przypominanie sobie tego pomagało znosić codziennie wahania nastrojów paniczyka...
Napiąłem mięśnie nóg, żeby zaraz je rozluźnić. Ponowiłem tę czynność kilkakrotnie, licząc, że pomoże to pozbyć się nieprzyjemnego odrętwienia, które dopadło moje członki. Chciałem, żeby ten dzień się już skończył. Nastanie to z chwilą, gdy Soma położy się do łóżka, wtedy będę mógł odpocząć, tak przynajmniej chciałem myśleć.
Choć pora była późna, miasto tętniło życiem nawet w przestrzeni odległej od centrum, gdzie kluby i bary nie stanowiły znaczącej części infrastruktury. Skupiłem wzrok na ludziach przechadzających się ulicami, ubranych w pobłyskujące stroje. Po ich zachowaniu wnosząc nie byli w pełni przytomni – zapewne alkohol czy też inne używki pomogły im wprowadzić się w dobry nastrój. Widać było po nich, że nie mieli świadomości, kogo mogli spotkać w tej okolicy i jakiej krzywdy doznać. Cóż, najpewniej nigdy więcej nie będą się kręcić w nocy po szemranych okolicach w przerwie pomiędzy drinkiem w jednym barze a drugim. Obserwując z samochodu, łatwo było dostrzec przyszłe ofiary lokalnych gamoni. Po prostu widać było bijącą od nich bezbronność. Niczego podobnego nie zauważyłem w samotnie idącym chodnikiem młodym mężczyźnie. Jego postura wydała mi się niepokojąco znajoma, ale nie przypominałem sobie, bym miał z nim wcześniej do czynienia. Spoglądałem za nim, kiedy już go minęliśmy, co wzbudziło zainteresowanie Somy.
– Znasz go?
– Nie – zaprzeczyłem. W głowie miałem jeszcze obraz jego opanowanego i chłodnego spojrzenia, które napotkałem mimo dzielącej nas odległości. Nie umiałem powiedzieć, kim był. Nie sprawiał wrażenia ani porządnego człowieka, ani też zepsutego do szpiku kości, ani żadnego pomiędzy. Zdystansowany i dostosowujący się do różnych sytuacji, tak bym go ocenił. Prawdopodobnie nie miał więcej siły niż ja, a jednak wiedziałem, że nie chciałbym z nim zadzierać. – Dlaczego pan pyta?
Wzruszył tylko ramionami w odpowiedzi, tak jak często, kiedy uznawał jakiś temat za zakończony z jego strony. Również nie potrafiłem go jednoznacznie ocenić. Wydawał się być typowym dzieckiem bogatego biznesmena, a chociaż wiedziałem, że reprezentował sobą coś więcej, nie pokazywał tego ani mnie, ani zapewne nikomu innemu. Nawet jego oczy nie zdradzały mi niczego, nie żebym szczególnie często miał okazję w nie spoglądać.
Po zachowaniu ludzi, próbowałem odgadnąć ich myśli i ocenić, czy są dla mnie zagrożeniem czy też nie. Jednak odkąd wyciągnięto mnie z więzienia, nie wychodziło mi to tak dobrze jak kiedyś. Z początku przypisywałem to przytępieniu tej przydatnej zdolności przez stresujące przeżycia, których doświadczyłem. Potem doszedłem jednak do wniosku, że trafiłem w krąg ludzi trudnych do przejrzenia. Im dłużej miałem z nimi do czynienia, tym mniej pewnie czułem się w ich towarzystwie. Nie potrafiłem powiedzieć, czy za na pozór miłym uśmiechem nie czai się chęć poderżnięcia mi w nocy gardła.
Przełknąłem ślinę na tę myśl.
Chociaż Soma nie zadawał się przejawiać skłonności do podobnych czynów, wiedziałem, że ukrycie mojej śmierci nie byłoby dla tak zamożnej rodziny zbyt dużym problemem. Ot, zwykły problem spowodowany impulsywnością jednego z wielu dzieci...
Zmuszony byłem przerwać swoje rozmyślania, kiedy samochód zaparkował pod pokaźną rezydencją znajdującą się już poza miastem. Bez słowa wysiadłem z auta. Świeże, morskie powietrze owiało mi twarz i pozwoliło zostawić duszący zapach wanilii, do którego słabość musiał mieć nasz szofer.
Zachmurzone niebo zapowiadało nocną ulewę.
Otworzyłem drzwi młodemu hindusowi, aby mógł wysiąść. Drobne, białe kamyki zachrzęściły, gdy na nie stanął. Spojrzał na nie niezadowolony. Najwyraźniej również nie rozumiał, dlaczego ktoś uznał za dobry pomysł, wyłożenie nimi podjazdu. Nieskazitelnie czarne buty naraz pokryły się pyłem. Soma nie zwlekając, ruszył w kierunki swojego domu. Pewnie nie odczuwał potrzeby nacieszenia się bryzą podobnie jak ja.
Podążyłem za nim, nie przejmując się, co szofer zrobi z samochodem. Nie należało to do moich obowiązków, których zakresu zamierzałem się ściśle trzymać. Wiedziałem, że nie mogłem pozwolić sobie na próbę ucieczki od nich. Na tę chwilę wydawało mi się niemożliwym, by uciec od tej rodziny. Z jednej strony nie mogłem narzekać, schowali moje oblicze przed wymiarem sprawiedliwości, a jednak odebrali wolność, którą tak sobie ulubowałem. Podleganie czyjejś woli, podchodząca niemalże pod uległość, nie pasowała do mnie. Kiedyś to ja wydawałem polecenia, a teraz...
... zostało mi właściwie otwieranie przed kimś drzwi...
Wewnątrz ogromnej posiadłości, nie było cicho czy ciemno. Większość jej mieszkańców jeszcze nie spała. Mogłem mieć pewność, że Soma nie zamierza się z nimi witać, tylko zapewne pójdzie od razu do swojej sypialni i oddeleguje mnie. Nie potrzebował dłużej mojej asysty.
– Możesz już sobie iść – machnął na mnie ręką, odwracając się jednocześnie plecami w moją stronę.
Jak łatwo byłby skręcić mu kark...
Skłoniłem się, mimo że tego nie zobaczył. Spięte złotą klamrą włosy kołysały się spokojnie, kiedy odchodził w stronę zachodniego skrzydła.
– Dobranoc – rzucił od niechcenia.
Niemądrym byłoby sprowadzanie na siebie kłopotów...
Nie przejmując się nim więcej, ruszyłem w stronę własnego lokum. Nie spodziewałem się, że ktoś dzisiaj utrzymuje w domu nie tylko rodzinę, ale też zatrudniony przez nią "personel". Z tej perspektywy posiadłość ta przypominała bardziej pałac, niż zwyczajny, duży dom. Sporą jego część wydzielono dla ludzi zatrudnionych przez rodzinę Kadarów. Za wszelką cenę unikałem słowa "służba", choć ono w tej sytuacji byłoby najbardziej adekwatne. W każdym razie przypadł tam pokój także i mnie.
Pozostali mieszkańcy domu raczej mnie unikali. Chociaż nie miałem powodów, by robić krzywdę komukolwiek z rodziny Kadarów, tak nie dziwiłem się, że pokojówki, kucharze czy szoferzy nie chcą mieć ze mną do czynienia. W końcu byłem recydywistą w przeciwieństwie do nich. Wejście mi w drogę faktycznie mogło nie wydawać się przyjemną wizją. Budzący respekt wygląd, mówiąc eufemistycznie, także nie przyciągał do mnie innych. Przynajmniej zapewniało mi to spokój.
Pierwszym, co zrobiłem, po przekroczeniu progu swojego nowego pokoju, było ściągnięcie z siebie garnituru, który stał się od niedawna moim zwyczajowym uniformem. Krzywiłem się za każdym razem, gdy przychodziło mi go zakładać. Nie pasował do mojej surowej twarzy ani białych dredów, związanych w pęczek. Ciążył bardziej niż kamizelka kuloodporna.
– Szykuje się kolejna ciężka noc... – mruknąłem, chociaż w pomieszczeniu nie było nikogo oprócz mnie. Nie liczyłem nawet na to, że wysłuchają mnie ściany.
Noc wypełniona wpatrywaniem się w sufit z przerwami na urywany sen.
Ściągnąłem z siebie koszulę i razem z marynarką odwiesiłem do szafy.
Z przyzwyczajenia obrzuciłem prawą dłoń zrezygnowanym spojrzeniem. Praktycznie w całości pokrywały ją jasne plamy, odcinające się od brązowej skóry. Biały, wytatuowany na przedramieniu powyżej wzór geometryczny zlewał się z nimi częściowo, czyniąc je odrobinę mniej przykrymi do oglądania. Głównym atutem posiadania ciemnej skóry było to, że siniaki nie były na niej aż tak widoczne, za to bielactwo szpeciło ją strasznie.
Przysiadłem na łóżku. Pod palcami prześlizgnęła mi się chłodna pościel. Położyłem się, licząc na to, że ukoi ciało, które miało dość letniego słońca i jego skwaru. Chyba jedynie wszechobecna spiekota, przed którą nie dało się schować nawet w cieniu wieżowców, wydawała mi się bardziej nieznośna od bycia gorylem synalka tatusia.
Szkoda, że musiało się to nakładać. Prychnąłem na tę myśl.
Nigdy nie zajmowałem się kimś innym niż sobą. Zwyczajnie opiekowanie się ludźmi nie leżało w moim interesie, dlatego też nie odpowiadało mi obecne położenie.
Ile będą mnie trzymać na tej smyczy? Kiedyś z pewnością przestanę się im przydawać, ale zapewne prędko do tego nie dojdzie. Dotychczas nie zauważyłem w posiadłości nikogo, kto mógłby znajdować się w podobnej sytuacji jak moja, ale ich obecności lepiej było nie wykluczać. Jeżeli postanowiłbym uciec, najpewniej zdjęliby mnie snajperzy, co noc obserwujący okolicę domu z dachu. Tak dla przykładu dla tej reszty, żeby im nie przychodziły do głowy podobne pomysły. Dobrze walczyłę wręcz, to zresztą główny powód, dla którego "zatrudniono mnie na moje obecne stanowisko", ale poza tym sprowadzenie mnie do domu zakrawa na czysty absurd. Nikt nie poręczy za moje zdrowie psychiczne, więc teoretycznie zanim nastałby ranek, zdążyłbym udusić we śnie przynajmniej jedną trzecią rodziny Kadarów. Nie byłoby to szczególnie honorowe, ale od wyciągniętego z aresztu rezuna nie należało oczekiwać czegoś podobnego.
Skrzywiłem się.
Jak skręcę dzieciakowi kark i zwieję gdzieś na mieście, pewnie prędko mnie znajdą i znowu trafię za kratki...
Łapiąc za ogon chwilę senności, postanowiłem spróbować zasnąć. Ułożyłem się na jednoosobowym łóżku, plecami przylegając do ściany – więzienie mnie tego nauczyło. Nie poszedłem wziąć prysznica, bo spodziewałem się, że mnie rozbudzi i spędzę kolejne nocne godziny na podżeganiu tlącej się we mnie irytacji.
-----------------------------------------------------------------
Rano z płytkiego snu wyrwał mnie przytłumiony odgłos wystrzału. Od razu poderwałem się z łóżka, jakbym jedynie czuwał. Wnosząc po dźwięku, strzał musiał paść gdzieś w głębi dom lub poza jego ścianami. W tej chwili byłem bezpieczny. Pamiętając jednak o zasadach kontraktu, łączącego mnie z Kadarami, narzuciłem na siebie koszulę i wybiegłem na korytarz. W takich sytuacjach moim głównym zadaniem było zapewnienie bezpieczeństwa Somie.
Zapiąłem kilka guzików w biegu, chociaż nadal nie wyglądałem na okrzesanego. Cóż, nie oczekiwałbym tego od siebie o tej porze. Jednocześnie rozglądałem się po korytarzach, samemu nie chcąc stać się celem. Odruchowo ułożyłem dłoń na kaburze przytroczonej do paska.
Zatrzymałem się gwałtownie, kiedy wychodząc na główny hol, dostrzegłem Somę, otwierającego frontowe drzwi. Zamarłem. Wydawało mi się, że na moment zatrzymało mi się serce. Co do oddechu mogłem mieć pewność. Zerknął na mnie i przywołał mnie spokojnym skinieniem ręki. Przez otwarte drzwi do wnętrza domu wlały się słoneczne promienie.
Zaspałem?
Otrząsnąłem się.
Beżowe, luźne dresy chłopaka, służące ni to za piżamę, ni to za ubranie do chodzenia po domu, zafalowały na jego ciele, kiedy odsunął się od drzwi. Fioletowe włosy upięte miał w wysoką kitkę. Z tej odległości nie mogłem dostrzec ciemnobrązowych odrostów, które zwykle rzucały mi się w oczy, gdy stałem bliżej chłopaka.
Do budynku wszedł mężczyzna o znajomej posturze. Przypatrywałem się mu wczoraj, kiedy mijaliśmy go na chodniku. Znalazłem się przy Somie tak szybko, na ile mogłem, próbując jednocześnie nie zdradzić niczym niepokoju wywołanego zaistniałą sytuacją.
– Twój ojciec skontaktował się ze mną przed godziną. Sądząc po hałasie, mamy już co robić – powiedział, po wymianie ukłonów z Kadarem. Stałem kilka kroków od niego, ale nie przejął się moją obecnością. Z oddali wydawał się być wyższy, choć i tak niemal dorównywał mi wzrostem.
Wyglądało na to, że nie odwiedzał tego domu po raz pierwszy. Czy to do niego strzelono? Nie, to wydawało się pozbawione sensu. Zmarszczyłem brwi, zastanawiając się, co też ten człowiek mógł tutaj robić.
Obrzucił mnie spojrzeniem, które nie zdradzało zbt wiele. Zionęło z niego głównie zmęczenie. Sprawiał wrażenie młodszego, niż kiedy spowijał go cień, a jednak nie potrafiłbym jednoznacznie powiedzieć, ile mógłby liczyć lat. Czułem, jakbym miał do do czynienia z kimś, kto raczej szykował się już do zakończenia swojego życia, nawet jeżeli jego wygląd by tego nie sugerował.
Oceniał moją siłę?
– Tak, zaprowadzę cię do jego nowego gabinetu – zaoferował chłopak. Nie czekając na odpowiedź, skierował swoje kroki w kierunku najbliższych schodów. Nie słyszałem odgłosu jego bosych stóp stąpających po białych, ciężkich kafelkach. – Agni, możesz iść z nami. Tylko zapnij koszulę – mruknął, odwracając się w moją stronę. Nadal nie przywykłem do nowego imienia, które przylgnęło do mnie po zmianie danych.
Brunet, którego imienia nie znałem, ruszył za nim. Chociaż zostawił mnie za sobą i sprawiał wrażenie, że moja osoba jest dla niego jak powietrze, wiedziałem, że bacznie mnie obserwuje. Jego kroki również było ciężko usłyszeć, mimo że postukiwanie jego eleganckich butów powinno się nieść echem po cichym domostwie.
Skrzywiłem się. Nie wiedziałem, czy był to przejaw jego arogancji wobec mnie czy też tak w taki sposób przyjmował to co w świecie żywe i martwe.
Chciałem zamknąć drzwi, lecz wpadł przez nie jeszcze jeden mężczyzna. Pod pachą trzymał coś, co przypominało nosze, a w drugiej skrzynkę, podobną od takich na narzędzia.
– Yo! – przywitał się na tyle, na ile pozwalał mu na to dogasający w ustach papieros.
Nie wiedząc, co się dokładnie dzieje, nie mogłem wyrzucić go za drzwi. Pozwoliłem mu wnieść do środka ten dziwny sprzęt. Śledząc bez słowa jego ruchy, podążyłem razem z nim za dwójką mężczyzn pozostających przed nami.
Nie pomyślałbym, że Soma mógłby znać mijaną wczoraj osobę, której bez cienia wahania przylepiłem plakietkę niebezpiecznej. Zwalisty blondyn, który z nim przyszedł, nie wydawał się mi zagrożeniem, dlatego skupiłem wzrok na oszczędnych, a niepozbawionych przy tym gracji, ruchach bruneta.
Nieczęsto bywałem w tej części domu. Soma zmierzał w stronę najwyższego piętra, na którym urzędował jego ojciec i, jak mi się zdawało, jego najstarsi synowie. Korytarze tego piętra odpychały mnie od siebie przesadnym przepychem. Pachniało w nich zwilgotniałym metalem, chociaż nie wiedziałem, skąd podobna woń mogłaby się tam brać.
– Właściwie nic nowego na was nie czeka – odezwał się znowu Soma. – Ojciec miał dzisiaj jakieś spotkanie biznesowe... Jego wynik z góry musiał być przesądzony, skoro już tutaj jesteście. – Wzruszył ramionami, zatrzymując się przed jednymi z wielu znajdujących się na tym piętrze podwójnych drzwi. – Nie będę wam dłużej potrzebny. Ojciec raczej dzisiaj nie chciałby mnie widzieć. – Pociągnął za masywną, mosiężną klamkę.
Zanim mężczyźni zniknęli w głębi gabinetu mojego obecnego pracodawcy, pożegnali się z chłopakiem. Stosowny ton bruneta kłócił się z jankeskimi obyczajami blondyna. Nie to jednak odebrało mi spokój. Stojąc blisko uchylonych drzwi, nie widziałem wnętrza pomieszczenia zbyt dobrze, ale bez trudu rozpoznałem leżącą w bezruchu na podłodzę sylwetkę człowieka. Sączyła się spod niej stróżka krwi.
– Przyszli posprzątać – zwrócił się do mnie, gdy drzwi zamknęły się z cichym kliknięciem. Wnętrze gabinetu znów zostało odcięte od zewnętrznego świata. Nie słyszałem rozmowy, jeżeli jakaś odbywała się w środku.
– To pariasi? – wymknęło mi się poniekąd niezbyt taktownie. Odpowiedział mi jedynie po raz kolejny wzruszeniem ramion, co powoli zaczynało mnie irytować.
– To zależy, kogo uznajesz za pariasa. Jeżeli zapomniałeś, teraz sam nim jesteś. Ty zabijasz ludzi, oni pozbywają się ciał, możecie sobie podać dłonie. – Nawet nie próbowałem się tłumaczyć, chociaż zapewne kilka dni temu jeszcze próbował bym to robić. – Nikt lepiej nie zaciera śladów zbrodni niż Sebastian, więc ojciec go szanuje, a skoro ojciec go szanuje, ty też musisz.
Odszedł od drzwi niespiesznym krokiem. Ruszyłem za nim, próbując poskładać swoje odczucia i nowo poznaną wiedzę w jakąś całość.
– Lepiej nie nazywaj go pariasem. – Zatrzymał się, żeby zwrócić się twarzą do mnie. Spojrzał mi nawet w oczy, czego zwykle nie robił. – Najwyraźniej tego nie lubi. Gdybyś spróbował, miałbyś nóż wciśnięty w miejsce mostka, zanim wypowiedziałbyś ostatnią zgłoskę.
Jego piwne tęczówki niemal zniknęły, zdominowane przez rozszerzające się źrenice.
Dźgnął mnie wymownie palcem w niecałkowicie zakrytą pierś.
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro