Chào các bạn! Vì nhiều lý do từ nay Truyen2U chính thức đổi tên là Truyen247.Pro. Mong các bạn tiếp tục ủng hộ truy cập tên miền mới này nhé! Mãi yêu... ♥

15:S - Stare blizny


Niedawno wybudowany Charing Cross Hospital w Los Angeles był wielokondygnacyjnym budynkiem, w którego szklanych ścianach odbijało się niebo w najróżniejszych barwach. Przypominał on kostkę z weneckich luster. Nawet jeżeli można było normalnie wyjrzeć przez jego okna, z zewnątrz właściwie nie dało się ocenić, co takiego działo się w środku. W zależności od tego, po której stronie jego ścian się znajdowało, można było odnieść wrażenie, że było się osobą podejrzaną lub świadkiem. Doskonale jednak wiedziałem, że ludzi nie można tak łatwo podzielić na dwie kategorie przy pomocy żadnego zwierciadła. Sam nie wiedziałem, czy powinienem oglądać w nich swoje odbicie czy też nie, jednak nie przyszedłem pod szpital, żeby przeglądać się w nierealistycznie gładkiej powierzchni jego ścian.

Jednak odruchowo poprawiłem włosy, kiedy przechodziłem przez jedne z wielu, jak się spodziewałem, automatycznych drzwi, gdy moje odbicie mrugnęło mi w nich przez chwilę. Wyglądałem dzisiaj inaczej niż zazwyczaj, ale ponieważ godzina była jeszcze wczesna nie zdążyłem tego pożałować.

Poprawiłem rękawy białej koszuli, które wystawały odrobinę, tak jak powinny, spod czarnej marynarki. Zaraz potem odruchowo sięgnąłem do krawatu. Rzadko ubierałem się tak elegancko, dlatego teraz czułem się, jakbym był w przebraniu. Po części było to prawdą. Minąłem recepcję jak gdyby nigdy nic i skierowałem się w stronę oddziału paliatywnego. Blisko przy sobie trzymałem aktówkę. Praktycznie nic w niej nie niosłem, była atrapą tak jak mój dzisiejszy ubiór. Nie czułbym się o wiele inaczej, gdybym próbował wkraść się tutaj w lekarskim kitlu. Odetchnąłem. Właściwie nie przejmowałbym się tym za bardzo. Nikt nie mógł mnie o nic oskarżyć, dopóki nie zacznę wzbudzać większych podejrzeń, a nie zamierzałem tego robić. Jednak to miejsce nie wydawało mi się akurat najbezpieczniejszym, w którym mógłbym przebywać. Ciężko było zapomnieć, że dyrektorem tego przybytku pozostawała Angelina Durless, która z pewnością kazałaby się mnie pozbyć ze skutkiem natychmiastowym, jeżeli dowiedziałaby się, że chciałem położyć łapę na majątku jej szwagra. Nie zamierzałem jednak z tego rezygnować, nawet jeżeli osobiście by mi groziła. Nawet gdybym faktycznie miał umrzeć z jej ręki, to przynajmniej byłaby to śmierć z ręki kogoś ważnego. To, że miałbym przez to nigdy nie osiągnąć celu, który postawiłem sobie w młodości, jakoś mnie nie ruszało.

Nie umiałem wytłumaczyć do końca, skąd to się brało. W końcu byłem przekonany, że właśnie tego chcę i nie rozmyśliłem się po drodze do szpitala. Być może stąd, że gdy patrzyłem na siebie ubranego w całkiem elegancki garnitur i tak wydziałem bezdomnego wymoczka, który potrafił zrobić wszystko, żeby przeżyć kolejny dzień. Zmieniłem się od tamtego czasu, ale i tak nie czułem, bym mógł być kimś ponad to. Nie byłem predestynowany do niczego innego i w sumie innego życia nie zaznałem. To, że nie zostałem pobity na śmierć w dokach lub nie utopiłem się tego feralnego dnia parę lat temu, traktowałem jako czysty przypadek.

Przeanalizowałem w ostatnią bezsenną noc swój, dość zabryzgany różnymi płynami, życiorys i widziałem, że szczęśliwe zakończenie pasowałoby do niego nie bardziej niż pięść do nosa. Nawet jeśli mogłem wykorzystać okazję, którą dało mi pojawienie się Ciela, czułem, że po drodze coś się zwyczajnie spierdoli. Nie sądziłem, aby Los Angeles zamierzało mnie kiedykolwiek wypuścić ze swoich wici. Miałem w nim szczeznąć. Prędzej bym uwierzył, że mój mózg ozdobi jakiś nierówny chodnik albo starą ścianę niż że miałem spokojnie umrzeć ze starości gdzieś daleko od tego nieustającego zgiełku.

Nie było sensu teraz się wycofać, skoro już siedziałem w tym gównie po uszy i tutaj przyszedłem.

Podrapałem się po szyi, czym niepotrzebnie ściągnąłem na siebie uwagę paru osób, które minąłem. Znad kołnierza wystawała mi ponad połowa tatuażu, a żaden porządny urzędnik nie miałby takiej ozdoby, przynajmniej nie w tak widocznym miejscu. Nie straciłem jednak na pewności siebie i szedłem dalej, rozglądając się ze znudzeniem po korytarzu. Othello powiedział mi, jak mam się kierować, dlatego mogłem udawać, że byłem tutaj nie pierwszy raz.

Kiedy jednak przebiegła przede mną osoba z personelu medycznego, a jej czerwone włosy prawie smagnęły mnie w twarz, nie mogłem udawać niewzruszonego. Odetchnąłem jednak z ulgą, orientując się, że to tylko jedna z pielęgniarek. Wyglądała dziwnie znajomo, kiedy obróciła się w moją stronę, by zobaczyć z kim niemalże się zderzyła. To, że mrugnęła do mnie okiem, nim obróciła się i wróciła do swoich spraw, pozwalało mi sądzić, że faktycznie powinienem skądś ją kojarzyć.

Nie kręciła się przypadkiem kiedyś obok Claude'a?

Dotarłem pod odpowiednią salę na oddziale paliatywnym. Numer czterysta czterdzieści cztery umieszczony na jej drzwiach nie zwiastowałby niczego dobrego dla kogoś obeznanego z japońską kulturą. Ja co prawda nie znałem się na niej zbyt dobrze, ale wiedziałem doskonale jak Japończycy z LA życzą sobie śmierci. Nie byłem tutaj zresztą po to, by prawić komukolwiek wykład na ten temat.

Przez szybę umieszczoną w drzwiach nie dostrzegłem nikogo poza chudym mężczyzną leżącym na szpitalnym łóżku. Nie wydawał się spać, a wzrok miał utkwiony w jakimś widoku za oknem. Zapukałem, żeby przykuć jego uwagę, zanim otworzyłem sobie drzwi.

Jego oczy wydały mi się w pierwszej chwili nad wyraz żywe i niepasujące do jego chorobowego stanu. Prędko jednak dotarło do mnie, że ten błysk w oku nie był oznaką sił witalnych, a zwykłych łez cisnących się do kącików oczu. Po sińcach, które widniały pod obiema jego dolnymi powiekami, wnosiłem, że nie sypiał za dobrze. Fatygowanie go nie wydawało się na miejscu, ale rozmowa ze mną prawdopodobnie i tak nie skróci jego pozostałego czasu. Nie wiedziałem, jak wyniszczający jest jego nowotwór i jego leczenie. Nawet nie zapamiętałem nazwy tego zwyrodnienia. Niemniej jednak na jego miejscu, nie chciałbym spędzać ostatnich dni w szpitalu.

Nie zamierzałem mu tego mówić. Kulturalnie przywitałem się i przedstawiłem najbardziej pospolitym nazwiskiem, jakie potrafiło przyjść mi na myśl.

– Proszę mi wybaczyć zajmowanie czasu, ale zamierzam reprezentować w sądzie swojego klienta, Ciela Phantomhive'a, dlatego mam parę pytań do pana. Zdaję sobie sprawę, że pewnie inni prawnicy też zawracali panu głowę, jednak byłbym zobowiązany, gdyby zdecydował się pan mi pomóc.

– Dzień dobry. – Uśmiechnął się, przymykając oczy. Wydawał się przepełniony spokojem godnym pozazdroszczenia. – W porządku. Proszę usiąść. – Wskazał mi krzesło niedaleko jego łóżka. Ruchy wykonywał tak spokojnie, jakby miał do dyspozycji cały czas tego świata. – Zakładam, że pan już wie, kim jestem, więc nie będę się przedstawiał.

Usiadłem. Wyjmując z aktówki notatnik i długopis. Nie czułem, żebym naprawdę ich potrzebował, aczkolwiek dodawały nieco bardziej profesjonalnego wyglądu.

– Czy mogę poprosić? – Były prawnik wskazał na moje przybory. Podałem mu je.

Alan Humphries był zdecydowanie niższy niż ja, a jego dłonie były drobniejsze. Wychudłe palce zacisnęły się na zwyczajnym notatniku. Wiedziałem, że był poważany w swoim środowisku pomimo młodego wieku, oczywiście kiedy był aktywny zawodowo. Przygotowałem listę pytań dotyczących Vincenta Phantomhive'a, które chciałem mu zadać. Ciężko było uwierzyć, że osoba o tak przyjaznej aparycji jak Alan mogła znaleźć tak szemranego pracodawcę. No cóż, w tym mieście niczemu nie należało się dziwić.

Alan napisał coś na pierwszej stronie kartek, które bez problemu można było wyrwać. Dłonie mu się trzęsły. Był strasznie blady. Zrzucałem to na jego stan zdrowia, ale kiedy oddał mi notes, nie byłem tego taki pewny.

"Nie mogę panu pomóc. Proszę odejść. Ona tu przyjdzie. Zabije mnie i pana. Proszę iść".

Patrzył na mnie błagalnie, kiedy uniosłem wzrok znad jego wiadomości. Przez szkła jego okularów z jego oczu zionęło zaniepokojenie. Nie brałem pod uwagę tego, że Madame Red chciała mieć na niego oko cały czas, żeby nikomu nie pisnął słowa o jej szwagrze i jego interesach. Sprytnie.

Nie ruszyłem się z miejsca. Nie wzruszało mnie to, że ktoś mógłby tu przyjść i strzelić najpierw w głowę choremu mężczyźnie przede mną, a zaraz potem mnie. To była Ameryka, takie rzeczy działy się na co dzień w każdym mieście. Bez mrugnięcia okiem zrobiłbym to samo, jeżeli miałoby mi się to opłacić. Nawet jeżeli dla zasady zabijania się nie imałem, nie raz miałem już na sobie krew jeszcze żywych i już nie żywych. Chyba tylko masakra rodem z horroru zrobiłaby na mnie wrażenie.

Widziałem, że w Alanie narastał strach. Bał się o swoje życie i nie było to absolutnie niczym dziwnym, nawet jeżeli wiele mu go już nie zostało. Pewnie z półświatkiem miał nie za wiele wspólnego, poza tym że pracował dla handlarza ludzkich narządów. Każdy przeciętny obywatel powinien bać się Red, każdy też znał dziwne plotki o znikających ludziach, które z nią wiązano. Dlatego Alan spodziewał się, że powiązałbym ze sobą te dwa fakty i uciekł jak marny urzędnik. Ponieważ jednak tego nie zrobiłem, a potencjalne zagrożenie nie wydawało się robić na mnie wrażenia, mnie również zaczął się bać. Uśmiechnąłem się, widząc, że powoli zaczyna rozumieć, że nie byłem pierwszym lepszym przechodniem z ulicy, nawet jeżeli również chodziłem chodnikami w biały dzień.

– Zajmowałem się tylko wybielaniem jego pieniędzy. Naprawdę nic nie wiem!

Zacisnął palce na pościeli. Wydawał się żałośnie bezradny. Doskonale zdawał sobie sprawę, że jego sytuacja jest beznadziejna, a rak raczej nie pomagał mu się z niej wykaraskać. Zamknął oczy, ale pomiędzy powiekami i tak przecisnęły się pojedyncze łzy. Zacisnął zęby, żeby słowa nie wyciekły z nich podobnie.

Nalepsze w tym wszystkim było to, że właściwe chyliłem się ku temu, by mu uwierzyć. Niemniej jednak zamierzałem go jeszcze trochę przycisnąć. Doprawdy nie życzyłem nikomu źle, ale nie miałem wpływu na to, że stanął na mojej drodze. Być może trochę stresu poprawiłoby jego stan zdrowia na tyle, że mógłby stąd wyjść i przynajmniej próbować uciec przed Red.

Wstałem, zupełnie jakbym zbierał się do wyjścia. Krzesło skrzypnęło przy tym lekko.

Westchnąłem. Nie spodziewałem się, że sprawy przybiorą taki obrót. To miało być całkiem przyjemne wyjście – całkiem jak spacer. No ale jak to najczęściej bywało, coś musiało pójść niezgodnie z oczekiwaniami.

Alan otworzył oczy, żeby zobaczyć czy wychodzę. Zamiast tego zobaczył jednak, jak wyciągnięty z mojej kieszeni sprężynowy nóż robi rysę na soczewce jego okularów. Przestraszył się i prędko cofnął. Jakaś sprężyna w jego łóżku jęknęła przeciągle.

– Mówi się prać. Prać pieniądze. Wracając... – cofnąłem rękę, jednym sprawnym ruchem składając nóż w pół. – ...zastanów się lepiej jeszcze raz nad tym, czy możesz mi pomóc.

Szczucie chorego człowieka nie było ani trochę zabawne, natomiast nie mogłem powstrzymać kącika ust, który podniósł się sam z siebie, gdy zobaczyłem strach w oczach prawnika. Wyglądał jakby się zastanawiał, czy lepiej umrzeć teraz, czy później z ręki Red lub z powodu wyniszczenia organizmu. Paskudny grymas, w którym wykrzywiały się moje wargi, zmieniłem w zachęcający uśmiech. Mężczyzna odetchnął głęboko, a przy okazji poprawił okulary, które lekko ucierpiały z powodu moich środków perswazji.

– Naprawdę niewiele wiem. Jeżeli chcesz się czegoś dowiedzieć, powinieneś pytać Druitta. Na pewno go znasz! To jego kolega ze studiów, byli ze sobą blisko, aż do wypadku! Wie więcej niż ja! Mnie nie mówiono więcej od absolutnego minimum, a ich często widywano razem.

– Red powiedziałeś to samo? – Pokiwał głową energiczniej, niż by wypadało.

– Jest ktoś jeszcze?

– Słyszałem, że Vincent nawiązywał bliskie kontakty z baronami narkotykowymi. Odurzanie było jego sposobem na pozyskanie towaru. Nie znam nikogo z nazwiska, starałem się trzymać od tego na dystans, bo sam nie chciałem zostać wywieziony za Pacyfik. Na pewno rozumiesz!

Skinąłem powoli głową. Kręgi szyjne strzyknęły mi przy tym.

Pomyślałem, czy miałem jakieś możliwości, by podążać tą ścieżką. Kilka razy wiozłem przez kontynent narkotyki dla Lau, więc mógłbym spróbować z nim porozmawiać. Nie liczyłem na to, by zechciał mi bezinteresownie pomóc za to, co dla niego zrobiłem, ale spodziewałem się, że za drobną przysługę może mi coś szepnąć. Nie miałem, co próbować kontaktować się z Victorią i jej psami, chociaż nie mogłem powstrzymać myśli, że to oni dostarczali prochy zmarłemu Phantomhive'owi. Być może to przez podobny kolor włosów tego skurwiela i narkotykowej szajki. Zamierzałem zgromadzić tyle informacji, ile tylko będę w stanie. W końcu nie miałem teraz innego wyjścia.

Druittowi też warto było złożyć wizytę, szczególnie po tym, co usłyszałem. Nie lubiłem jednak tego świra i jestem pewien, że się z nim nie dogadam. Cóż... ostatecznie mogłem posłużyć się Cielem, niechże się na coś przyda.

– Współpraca z panem była czystą przyjemnością. – Schowałem nóż do wewnętrznej kieszeni marynarki. – Z pewnością jeszcze się z panem skontaktuję, jeżeli będę miał dodatkowe pytania. Czy mógłbym prosić o zapisanie numeru telefonu? – Wyciągnąłem swój poobijany i wysłużony smartfon.

Wpisałem numer, który niechętnie podał mi mężczyzna. Pot spływający z czoła i drżące ramiona były tak wyraźną oznaką stresu, że aż było mi go szkoda. Żeby upewnić się, że mnie nie oszukał, zadzwoniłem pod podany numer.

– Cóż, w takim razie życzę zdrowia – pożegnałem się, zostawiając przerażonego Humphriesa z komórką wibrującą na blacie jego szpitalnej szafki. 

-------------------------------------------------

Zaraz po przekroczeniu progu tymczasowej "bazy", zacząłem ściągać z siebie ubrania. Upał znów zaczął dawać się we znaki i nawet chłodniejszy wiatr hulający po plaży nie dawał rady się z nim mierzyć. Rzuciłem marynarkę na sofę, zanim zdjąłem z siebie przepoconą koszulę. Zaczynałem mieć po dziurki w nosie tej spiekoty i cholernego słońca. Miałem wrażenie, że cały się lepię. Marzyłem jedynie o chłodnym prysznicu.

– Jak ci poszło? – Usłyszałem pytanie dobiegające z głębi domu. Czasami miałem ochotę zapomnieć, że Ciel także tu przebywał. Przez chwilę myślałem, żeby przynajmniej okryć się koszulą z powrotem, ale stwierdziłem, że to bezcelowe.

– Bywało lepiej – mruknąłem. Nawet nie siliłem się na szukanie go wzrokiem, tylko skierowałem się prosto do lodówki. Rano wstawiłem do niej sok pomarańczowy i zamierzałem go teraz wypić duszkiem.

– Co przez to rozumiesz?

– Zaraz ci wyjaśnię. – Słyszałem jego kroki, gdy podchodził od aneksu kuchennego, ale zamiast zwrócić na niego uwagę, zwyczajnie przyłożyłem do ust karton z chłodnym sokiem. Ochłodzienie się w tej chwili było bardziej priorytetowe niż rozmowa o interesach.

– Niekulturalnie tak pić z gwinta – chłopak zwrócił mi uwagę.

– Gdyby nie ja, piłbyś wodę z kałuży. – Zbliżył się na tyle, że mogłem go bez trudu pstryknąć w nos, gdy tylko przestałem łapczywie pić. Kilka kropel pomarańczowej cieczy spłynęło mi po podbródku. Wiedział, że miałem poniekąd rację, dlatego nic już nie powiedział. Przez chwilę jeszcze cieszyłem się bijącym z wnętrza lodówki chłodem, zanim zacząłem mówić mu, czego się dowiedziałem. – Odwiedziłem ex-prawnika twojego ojca. Powiedział mi, że powinienem się zakręcić koło narkotykowej mafii, jeżeli chcę uzyskać o nim jakieś informacje. Pewnie nikogo z nich nie znasz. No i jeszcze podobno warto się skontaktować z Druittem – tym świrem.

– Akurat znam. Czasami... widywałem ich.

– W piwnicy? – Widziałem, jak jego wargi zacisnęły się zaraz po tym, jak o to zapytałem. – Dobra, mniejsza z tym, później mi to wyjaśnisz. Humphries nie wiedział zbyt wiele, ale dostatecznie dużo, żeby Red nie spuszczała go z oka. Twoja ciotka mnie wypatroszy, jak tylko zobaczy mnie w pobliżu, jak się z tym czujesz?

– Nie inaczej niż na co dzień. Jestem członkiem tej rodziny nie od wczoraj, jeśli o tym zapomniałeś.

Zachowywał się dziś strasznie nieznośnie. Dobrze wiedziałem już, jak mu się za to odwdzięczę, ale zamierzałem na razie zatrzymać to dla siebie. Chciałem posłuchać, co ma mi ciekawego do powiedzenia o osobach, którymi nie interesowałem się wcześniej z powodu braku sensownych ku temu powodów. Ciekawość nie była zbyt dobrą cechą, jeżeli twoim hobby była infiltracja niebezpiecznych organizacji.

– Skąd masz te blizny? – Pytanie dopadło mnie, zanim zdążyłem się oddalić. Chciałem iść się wykąpać, przy okazji zebrałem swoje brudne ubrania z kanapy. Wiedziałem, o które pytał. Plejada bladoróżowych, okrągławych punktów nadal była widoczna w połowie moich pleców i z boków żeber. Nic innego nie rzucało się w oczy tak jak one, kiedy nie miałem na sobie koszulki, dlatego nie pokazywałem się bez niej.

– Czy to ważne? – odbiłem pytanie, jakby to miało zakończyć temat.

– Nie wiem, sam o tym zdecyduj. – Niemal zgrzytnąłem zębami. Męczyła mnie ta jego dzisiejsza pasywna agresja, jeżeli mogłem w ogóle tak nazwać. Westchnąłem i wyprostowałem się.

– Nie pytaj, jeśli nie chcesz znać prawdy. Tak będzie ci w życiu dużo prościej – mruknąłem. Stałem przez chwilę w miejscu, czując jak blizny zaczynają palić mnie na nowo. Poczułem smród tanich papierosów, aż zrobiło mi się niedobrze. Zmusiłem się, żeby pójść spokojnie w stronę łazienki, ale miałem wrażenie, jakbym w środku się rozpadał. Ruchy miałem jakieś zwolnione. Jakby jakieś niewidzialne dłonie próbowały zatrzymać mnie w miejscu.

Ta sytuacja była absurdalna. Nieraz mnie dźgnięto, pobito, postrzelono, podduszono, raz nawet zrzucono z dachu. Po żadnej z tych rzeczy nie została mi trauma. A na wspomnienie tego zbiorowego gwałtu błyskawicznie zaczynałem odczuwać mdłości, żeby chwilę poczuć rozdzierający ból wypełniających się wodą płuc.

Odruchowo złapałem się za głowę, żeby sprawdzić, czy miałem włosy.

Odrosły. To były dawno. Już nie muszę się tym przejmować.

Przełknąłęm ślinę, która wezbrała mi w ustach i poszedłem do łazienki. Wydawało mi się, że Ciel mówił coś jeszcze do mnie, ale nie słyszałem go. Niczego wtedy nie słyszałem. Tylko ciszę wód rzeki zalewających uszy. Zimna woda lecąca na mnie ze słuchawki prysznicowej nie była tą samą, w której się topiłem i dobrze o tym wiedziałem. A jednak miałem wrażenie, że to nie przez jej chłód przeszły mnie dreszcze.

Koniec z tym. Nie ma czasu na mazgajenie się, powiedziałem do siebie, kiedy w lustrze w kabinie prysznicowej dostrzegłem swoje zsiniałe wargi. Chłód mimo wszystko otrzeźwił mnie w ten upalny dzień.

Zacząłem wycierać się ręcznikiem, kiedy usłyszałem pospieszne pukanie do drzwi od łazienki.

– Sebastian, jakiś samochód tutaj podjeżdża. – Usłyszałem. Jeśli czegoś mi brakowało, żeby zejść na ziemię, to teraz odzyskałem zimną krew. Nie sądziłem, że Red znajdzie mnie tak łatwo. Byłem pewien, że nikt nie siedział mi na ogonie, a nikt nie miał powodów, by teraz przyjeżdżać.

Wciągnąłem na siebie szlafrok. Z mokrych włosów kapała mi woda. Zostawiłem za sobą mokry ślad, kiedy szedłem w stronę zasłoniętych okien przez całą długość salonu. Serce zaczęło mi bić przyjemnie szybko, a krew rozgrzała zziębnięte kończyny. Kiedy jednak spojrzałem przez małą dziurkę zrobioną w grafitowej rolecie, uspokoiłem się. Kiczowe auto w złotym kolorze było doprawdy nie do podrobienia. Nie wiem, czy Kadar uważał, że złoty lakier wygląda dobrze, czy po prostu musiał się ze swoim statusem obnosić nawet przez kolor karoserii samochodów swoich synów.

– Zachowuj się możliwie niepodejrzanie – rzuciłem do Ciela, poprawiając szlafrok. Sam złapałem za pierwszą lepszą szmatkę, żeby zetrzeć z podłogi chociaż część wody, którą za sobą zostawiłem.

– Niepodejrzanie to znaczy jak?

– Nie wiem, jak nastolatek po stracie rodziców? – odparowałem, otwierając drzwi, zanim Soma zdążył złapać za klamkę z drugiej strony. – Cześć.

Na początku wyraz twarzy Hindusa stojącego przed progiem wyrażał zdziwienie, ale zaraz prychnął. Nie do końca wiedziałem, co go tak rozbawiło, zanim się nie odezwał.

– W takim wydaniu jeszcze cię nie widziałem, Sebastianie. Czy to mój szlafrok? – zapytał.

– Wybacz, spodziewałem się niechcianych gości, dlatego szybko wychodziłem spod prysznica.

– No tak, nigdy nie wiesz, kiedy krewni Vincenta złożą ci wizytę. Jak tam się sprawy mają?

Przepuściłem go w drzwiach, żeby mógł się rozgościć. Właściwie był u siebie. Zaraz za nim wszedł jego nowy ochroniarz, którego miałem okazję już poznać w średnio przyjemnych okolicznościach. Skinął mi głową, kiedy mnie mijał. Zyskiwał parę centymetrów, kiedy trzymał się wyprostowany jak struna. Wyglądał lepiej, niż gdy widziałem go ostatni raz. Białe dredy związane pęczek poruszały się wraz z jego głową, kiedy rozglądał się po letnim domku jego pracodawcy.

– Hej, Ciel. Prawie cię nie poznałem przez te włosy. Jak się trzymasz? – Prawdę mówiąc, nie miałem pojęcia na jakiej stopie z Kadarem był prawdziwy Ciel Phantomhive, ale podejrzewałem, że nieszczególnie bliskiej. Większość zmian w charakterze i zachowaniu dziedzica fortuny Phantomhive'ów zamierzałem usprawidliwiać traumą, derpesją, szokiem i takimi tam innymi.

– Bywało lepiej.

Ciel twierdził, że wiedział, jak powinien się zachowywać, więc dawałem mu wolną rękę i starałem się nie przejmować tym, że ktoś może go przejrzeć. Zresztą to, jak jego brat zachowywał się przy nim, a to jaką twarz ukazywał w publicznych miejscach traktowałem jako dwie inne sprawy. W końcu jego ojciec był niemal bożyszczem, a jakby nie patrzeć, trzymał jedno ze swoich dzieci w piwnicy.

– Hah, no tak. – Soma trochę przygasł. Zawsze reprezentował sobą dość pogodne usposobienie, które zostało właśnie zgaszone.

– Może usiądziesz? – skierowałem to pytanie do stojącego Agniego, który wyglądał trochę, jakby nie wiedział, co ze sobą zrobić. Trochę, bo w większości wyglądał jakby w ogóle nie miał ochoty tutaj przebywać.

– Postoję. – Wzruszyłem ramionami na jego odpowiedź. 

– Zrobić wam coś do picia?

Jakoś trzeba była przeżyć tę dziwną wizytę. W sumie nie pomyślałem o tym, że Soma zechce sprawdzić, co też robię w jego domu. Nie uważałem oczywiście, żeby mi bezgranicznie ufał, wtedy byłby zwykłym kretynem. Chyba znów kierowały nim te dziwne altruistyczne pobudki, które były mi obce.

Logicznym wydało mi się, że jak najszybciej powinienem się ubrać, więc tak też zrobiłem. Soma obdarzył mnie przeciągłym spojrzeniem pełnym rozczarowania, zanim dodał do tego, że w szlafroku bardziej mu się podobałem. Zacisnąłem usta na szklance z tonikiem, z której zamierzałem się napić, kiedy usłyszałem ten komentarz. Kątem oka dostrzegłem jeszcze, jak białogłowy pachołek Hindusa marszczy brwi.

– Schlebiasz mi, ale nie jestem warty takich komplementów, dobrze o tym wiesz – odpowiedziałem lekko.

– Skoro tak mówisz. – Jak o tym myślałem, to wydało mi się, że ze wszystkich obecnych tutaj osób, to ze mną Soma miał najlepszy kontakt. – Szkoda, bo w sumie marnujesz się.

– Wiesz, że mam na ten temat inne zdanie. – Liczyłem, że zamknę ten temat, ale po błysku w jego młodzieńczym oku wiedziałem, że to nie będzie takie łatwe.

Cóż, plotki o tym, czym kiedyś się zajmowałem dochodziły do wszystkich. Przykleiły się do mnie, jak guma do podeszwy buta. Zresztą doskonale wiedziałem, że to nie były plotki, więc może dlatego tak wyprowadzało mnie z równowagi to, że ktoś do tego wracał.

– Może i tak, ale dalej potrafisz spojrzeć na mężczyznę tak, jakbyś prześwietlał jego portfel.

– Pewnie dlatego, że oni nadal patrzą na mnie jak na żywy inwentarz – prychnąłem.

– Długo będziecie to jeszcze ciągnąć, czy z łaski swojej moglibyście przestać?

Nie spodziewałem się, że w naszą uszczypliwą wymianę zdań wtrąci się Ciel. Jego rozluźniona i obojętna poza dawała wrażenie, że ledwo przysłuchiwał się rozmowie, uważając ją za niegodną uwagi. Nie wyglądał w najmniejszym stopniu, jakby ktoś mu miał zarzucić, że nie jest tym, za kogo się podaje. Godna podziwu poza, chociaż nie mogłem ocenić, na ile była podstawna.

– Masz rację, przesadziłem. Wybaczcie.

Rozmowa zeszła na tematy odbiegające ode mnie, co całkiem mnie cieszyło. Obserwowałem, jak Ciel rozmawiał z Somą i starałem się dostrzec ślady podejrzliwości na jego opalonej twarzy. Ona jednak jak zresztą zawsze wyrażała głównie chłopięcą naiwność. Wszyscy w tym pomieszczeniu udawali kogoś, kim nie byli. Soma udawał szczęśliwego panicza z dobrego domu, Ciel swojego brata (choć genetycznie rzecz biorąc nim był), przestępca Arshad starał się wcielić w ochroniarza Agniego, a ja...

... do bycia kim ja właściwie aspirowałem?

Dwaj Hindusi stwierdzili jednak za niedługo, że mają jeszcze parę spraw do załatwienia i muszą się zmywać. Soma kazał Agniemu iść odpalić samochód, samemu nie śpiesząc się zbytnio z wyjściem. Ciel poszedł do łazienki, więc zostałem sam z młodym Kadarem.

– On nie jest nim, prawda? – zapytał. Z początku naprawdę nie wiedziałem, o co mu chodziło z powodu składni, jakiej użył, dlatego zamiast odpowiedzieć zrobiłem jedynie głupią minę. – Wiesz, o czym mówię. To nie jest Ciel Phantomhive.

– Po czym wnosisz?

– Nie zachowuje się jak on. Ciel był kopią Vincenta. No wiesz, przeciągłe, uwodzicielskie spojrzenia spod długich rzęs, chylenie głowy, small talk. Po prostu każdy Phantomhive zachowywał się w bardzo specyficzny sposób, a on tego nie robi. – Kiedy otwierałem usta, żeby coś odpowiedzieć, ubiegł mnie. – I nie mów mi, że to z powodu jego przejść.

Odprowadziłem młodzieńca na niewielką werandę.

– Słuchaj, to wszystko to jeden wielki przekręt, mający na celu zgadnięcie hajsu po Vincencie. Możesz wierzyć lub nie, ale ten chłopak siedział u niego w piwnicy całe życie i był jego workiem na krew do prywatnego użytku. Jak jemu się nie należą te pieniądze, prestiż i fabryki, to nie wiem komu.

Soma patrzył na mnie przez chwile, po czym skwitował to, co usłyszał krótkim stwierdzeniem.

– Pojebane.

– Tak, też tak sądzę – przytaknąłem. Włosy rozwiał mi wiatr, niosący drobinki piasku i soli.

– Co masz z tego, że bierzesz w tym udział. Oczywiście poza satysfakcją.

– Cóż, dostanę jakąś część tego spadku i tyle mnie widzieli.

Soma zaśmiał się krótko. Nie wiedziałem, czy uwierzył w tę historię czy nie, ale zasadniczo było ona prawdziwa. Przynajmniej prawdziwszej wersji od podstawionego Ciela nie usłyszałem. Doskonale wiedziałem, że brzmiała nieprawdopodobnie i gdyby młody Kadar zechciał ją komuś powtórzyć, nie potraktowano by go poważnie.

– Sebastianie, obaj dobrze wiemy, że od tego zepsutego miasta się nie ucieka. Jego smog już przesiąknął nas całych. Już przestałem się łudzić, ty nie?

– Muszę mieć jakiś cel, żeby nie ześwirować. No wiesz, żeby zarobić mógłbym sprzedawać balony w zoo, a tak się składa, że grzebię truchła i szmugluje nielegalny towar. Trzeba mieć jakieś usprawiedliwienie dla siebie w zanadrzu, nie uważasz?

– No tak, masz całkowitą rację.

Jego śmiech brzmiał jak przyjemny dźwięk obijających się o siebie złotych monet. Ten kolor dziwnie do niego pasował. Złote kolczyki w kształcie okręgów zwisały z jego uszu i podkreślały piwny kolor jego oczu podobnie jak wszystkie inne nieco mniej okazałe błyszczące ozdoby. Widywałem go też bez nich. Wyglądał wtedy jakby czuł, że należy do siebie. Teraz wyglądał jak własność swojego ojca.

– W każdym razie będę trzymać kciuki za waszą dwójkę. Komuś trzeba kibicować, a jakoś nigdy nie lubiłem ani Angeliny, ani Francis – wyniosłe suki. Jak będziesz czegoś potrzebować, wiesz, gdzie mnie szukać. Trzymaj się, Seb.

– Nie puszczam się – rzuciłem chłodno na pożegnanie. – Pilnuj swojego chłopczyka, bo jeszcze ci się zerwie ze smyczy.

Schodząc ze schodów, młody mężczyzna odwrócił się jeszcze do mnie.

– Akurat tego trzymam wyjątkowo krótko.


Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro